Złota nić. Rozdział piąty

Tuż za placem Uli raptownie przystanął. „Proces” sprawił, że ominął go ogólny alarm, który ogłoszono, kiedy cytadela zerwała negocjacje. Tymczasem jego kompania przez cały czas działała. Pomyślał, że będzie musiał zameldować się u sierżanta Philipparta i wyjaśnić, co zaszło, przynajmniej częściowo.

Odwrócił się i ujrzał cień znikający za kolumnadą.

Garroux, albo jeden z jego ludzi. Obserwowali go.

Cóż, było to całkiem zrozumiałe. Myśleli, że pozbyli się go na dobre, a tymczasem nie tylko żył, ale zaskarbił sobie przychylność samego naczelnego dowódcy. Niewiele mogli teraz zdziałać, przy świadkach, ale później, po zachodzie słońca…

Dziś wieczorem zwycięska armia zamierzała się upić. To mogło dać im wspaniałą okazję. Ależ ta dziewczyna narobiła mu kłopotów. Przez nią musiał nieustannie rozglądać się wokół siebie, przynajmniej do czasu wymarszu z miasta.

Dziewczyna. Ją też mogli dopaść. Przecież tylko on i właśnie dziewczyna byli jedynymi pozostałymi przy życiu świadkami.

Nagle parsknął śmiechem. Garroux i jego kamraci byli dokładnie w takiej samej sytuacji jak on. Oni również przegapili zbiórkę i musieli dołączyć do swojej kompani.

W końcu znalazł swoich, kapitan de Brissac jechał na czele żołnierzy na gniadoszu. Naturalnie cytadela się poddała, a dowódca nie potrzebował wszystkich oddziałów do rozbrojenia i strzeżenia garnizonu.

Uli podszedł do kapitana i zasalutował.

Kapitan de Brissac zrobił coś, do czego, jak sądziła większość ludzi, nie był zdolny: uśmiechnął się. Jego zapadnięte policzki, nienawykłe do takich ruchów mięśni, zdawały się mieć z tym pewne problemy.

– Słyszałem o wszystkim – powiedział. – Chcę usłyszeć więcej. Masz.

Podał Ulemu złoty dukat. Żołnierz schował go w kieszeni.

– Dziękuję, kapitanie.

– Do szeregu. Zameldujesz się później.

Uli posłuchał rozkazu. Kątem oka patrzył, czy nie ujrzy gdzieś za kolumnadą Garroux albo któregoś z jego ludzi. Może jednak mimo wszystko się mylił.

Sierżant Philippart nic nie powiedział. Dopiero kiedy niemal dotarli do kwatery, jęknął:

– Mów prawdę, chłopcze. Nie kłam starcowi. Twój ojciec był Gaskończykiem, prawda?

– Nie, panie sierżancie. Był Szwajcarem. Czy Gaskończyk mógłby się nazywać Ulric von der Flue?

– Nie, nie mógłby. Co za ohydne nazwisko. Ale twoja matka była Gaskonką?

– Była Szwajcarką, panie sierżancie. Jak wszyscy moi krewni.

– Powinna być Gaskonką – oświadczył sierżant Philippart ponuro. – Dlaczego chcieli cię powiesić?

– Na pewno chce pan wiedzieć? – spytał Uli lekkim tonem. Musiał zameldować się Brissacowi, i miał przeczucie, jak pójdzie ta rozmowa.

– Zatrzymaj to dla siebie, skoro nie chcesz o tym gadać – mruknął sierżant.

Kilka minut później Brissac kazał ludziom się rozejść, i wrócił do własnej kwatery w posadzie „Królewskiego Domu d’Albret”. Do tego poranka była to „Infantka Kastylijska”. Kiedy wyzwoliciele wmaszerowali do miasta, oberżysta wezwał w pośpiechu malarza i kazał mu zmienić nazwę. Kiedy ustalili wysokość zapłaty i malarz wgramolił się na drabinę, oberżysta prędko go powstrzymał.

– Nie zamalowuj tego, estupido. Poluzuj tylko gwoździe i zdejmij tabliczkę. Namaluj nową nazwę z tyłu i tak przybij.

Malarz popatrzył na niego pytająco.

– Rozumiem – powiedział. – Nie wierzysz, że to długo potrwa. Gdzie twój patriotyzm?

– Jestem równie dobrym patriotą jak wszyscy inni – odparł oberżysta z dumą. – I będę się modlił do świętych, żebym nie musiał znowu odwracać tej tabliczki. Ale jeśli będę musiał to zrobić, po co mam płacić ci dwa razy? A teraz rób, co nakazałem.

Uli kwaterował w znacznie skromniejszej oberży. Oberża „Pod Krzysztofem Kolumbem” zawdzięczała swą nazwę niezwykłemu entuzjazmowi właściciela dla wielkiego odkrywcy. Oberżysta nawet posunął się do tego, iż wmawiał gościom, że Krzysztof Kolumb nocował tu kiedyś, gdy wyruszył z Hiszpanii do Francji na poszukiwanie sponsora swej wyprawy do Indii na drugiej półkuli. Oczywiście była to nieprawda, ale oberżysta umiał dobrze opowiadać, zwłaszcza że wzbogacił swą opowieść w wiele szczegółów na temat tego, co nosił znamienity gość i co powiedział. W pierwszych latach po wielkim odkryciu nazwa oberży magicznie przyciągała klientów. Było to jednak wiele lat wcześniej i z czasem zainteresowanie odległym kontynentem spadło. Zbyt wielu młodych udało się tam z wielkimi nadziejami i powróciło – jeśli w ogóle powracali – z gorączką, bez grosza przy duszy, że śladami i wrzodami spowodowanymi nową chorobą, której nie umieli wyleczyć najlepsi specjaliści i która była niemal równie zaraźliwa jak dżuma. Ameryka wyszła z mody, podobnie jak Krzysztof Kolumb.

Uli jednak odkrył, że stary posadero to przyjazna dusza, pokój jest względnie czysty, jedzenie znośne, choć zbyt ostre, jak wszystko w tym kraju.

Był przeraźliwie głodny i dlatego pochłonął dwie porcje pieczonego barana w sosie czosnkowym, z papryką i kaparami, po czym zjadł solidny kawał koziego sera, a następnie przepłukał wysuszone gardło tanim, lecz nadspodziewanie czystym czerwonym młodym winem.

Przeciągnął się niczym wielki kot. Ten dziwny człowieczek, święty Franciszek z Asyżu, miał zwyczaj nazywać swoje ciało „Brat Osioł” i bezlitośnie je traktować – znacznie gorzej niż traktuje się prawdziwego osiołka. Ja odbieram to inaczej, pomyślał Uli. Moje ciało jest wdzięczne, wręcz szczęśliwe, że żyje. Jest mu ciepło, czuje zadowolenie i jest gotowe na wszystko. Ale cała reszta…

Dotknął pręgi, która pozostała mu po zbiorowym wysiłku naczelnego profosa i jego podkomendnych.

Jeszcze chwila, i straciłby przytomność. Jeszcze dwie, i już byłoby po nim.

I co dalej?

Wzruszył ramionami. Na jego ustach znowu pojawił się gorzki uśmieszek. Zawołał posadero, zapłacił mu, zarzucił włócznię na ramię i powędrował do „Infantki Kastylijskiej”.

Kapitan de Brissac serdecznie go powitał.

– Celny strzał, chłopcze. Śmiem twierdzić, że zaoszczędził nam sporo problemów. Rozmawiał z tobą sam dowódca, prawda?

– Tak, panie kapitanie. Mam się zameldować jutro rano w siedzibie burmistrza.

De Brissac zmarszczył brwi i wymamrotał coś na temat wielkiego zaszczytu.

– Dlaczego chcieli cię powiesić? – zapytał znienacka.

– Zostałem skazany za coś, co zrobili inni, panie kapitanie – odparł Uli cicho.

De Brissac zaczął bębnić palcami o stół przed sobą.

– Inni – powtórzył. – Z mojej kompani?.

– Tak, panie kapitanie. Jeśli pan pozwoli…

– Chwileczkę – przerwał mu de Brissac pospiesznie. – Nie powstrzymam cię od skargi, jeśli rzeczywiście pragniesz ją złożyć, ale już straciłem na tej przeklętej szubienicy trzech dobrych żołnierzy i postaram się, by bardziej nie przerzedzano moich szeregów. Ta wojna dopiero się rozpoczęła. Jeśli wymienisz nazwiska, będę musiał wezwać naczelnego profosa i rozpocząć stosowne procedury.

– Rozumiem, panie kapitanie – odparł Uli nie bez goryczy w głosie.

– A zatem żadnych nazwisk?

– Żadnych nazwisk, panie kapitanie.

– Dobrze. Doskonale. Naturalnie, dowódca może zapytać cię o to osobiście…

– Wątpię, panie kapitanie.

– Z nim nigdy nie wiadomo – prychnął. – A jeśli jednak zapyta?

– Jeśli zapyta, myślę że jednak zdołam uniknąć wymieniania nazwisk – odparł Uli spokojnie.

Jastrzębia twarz de Brissaca złagodniała.

– Chyba jesteś naszym udanym nabytkiem. Wcześniej służyłeś w papieskiej gwardii, prawda?

– Tak, panie kapitanie.

– Dlaczego zatem odszedłeś? A może dlaczego musiałeś odejść?

– Bo nie trzymałem języka za zębami, panie kapitanie.

– Jak to?

Uli wyraźnie się zawahał.

– Byłem wtedy bardzo młody…

– Teraz też nie jesteś stary. – Na twarzy de Brissaca pojawił się cień rozbawienia. – No, opowiedz, jak to było.

Szwajcar uniósł brodę.

– Sądziłem, że osoba, do której wszyscy zwracają się „Ojcze Święty”, naprawdę musi być świętym człowiekiem, panie kapitanie. Okazało się jednak, że Jego Świątobliwość papież Leon X nie był święty, ani nawet szczególnie dzielny, choć jego imię pochodzi od Lwa. Był raczej jak… jak domowy kot. Miękki, mruczący kot.

Wąs de Brissaca drgnął.

– Zaczynam rozumieć, dlaczego odszedłeś. Tak się nie mówi o papieżu, nawet jeśli… Nieważne. Tu ci lepiej, prawda?

– Tak, panie kapitanie. I wiem, że muszę trzymać język za zębami.

De Brissac pokiwał głową.

– Prawdopodobnie i tak cię stracę – mruknął. – Zbyt dobrze poradziłeś sobie z tą armatą, na pewno przeniosą cię do jednej z tych potwornych machinerii. Tym bardziej mam powody, by nie przerzedzać własnych szeregów. Zrozumiałeś?

– Zrozumiałem, panie kapitanie.

– Doskonale.

Uli zasalutował i wyszedł. Mordercy nie ponosili kary, kiedy byli potrzebni. Aż za dobrze wiedział, co by się wydarzyło, gdyby wbrew ostrzeżeniom de Brissaca oskarżył Garroux i jego ludzi. Słowo pięciu przeciwko jego słowu – a poza tym Garroux był w łaskach de Brissaca. Kapitan nieco się przejmował, co Uli powie następnego dnia naczelnemu dowódcy, ale nawet gdyby oskarżył tych pięciu łotrów, i tak ostateczny werdykt pozostawiałby wiele wątpliwości… Mimo że teraz Uli był faworytem wielkiej osobistości. To prawda, że powiesili na placu tuzin mężczyzn, ale zdarzyło się to jeszcze przed upadkiem cytadeli. Atak na oczach wrogich mieszkańców byłyby niewskazany. Musieli zademonstrować, jacy są sprawiedliwi.

Teraz, kiedy cytadela upadła, z pewnością sytuacja się zmieniła. Uli nie miał racji, gdy wspomniał profosowi o kolejnych egzekucjach. Z pewnością do nich nie dojdzie.

Garroux i jego ludzie mogli obecnie przejmować się tylko jednym: drugim świadkiem ich zbrodni.

Na ulicach Szwajcar widział grupki hiszpańskich jeńców, rozbrojonych i w eskorcie niewielkich oddziałów bajońskiej piechoty. Nie było wśród nich oficerów. Jeńcami zajmowali się żołnierze tej samej rangi, jak było w zwyczaju.

Zapadał zmierzch. Rzeczywiście, rację miał ten, co powiedział, że cudownie jest widzieć, jak następnego ranka wstaje słońce. Życie miało jednak swoją wartość, mimo papieża Leona X, mimo niesprawiedliwości, szubienic i morderców. Mimo Małgorzaty…

Nie mógł jednak dopuścić do tego, by dziewczyna wpadła w ich łapy. Nie zainteresowała go nawet w najmniejszym stopniu. Ot, ładna buzia, jak wiele innych. Bardzo młoda, zbyt młoda na takie widoki jak dzisiaj. Zbyt młoda na to, by zginąć z ręki Garroux, gdyż zagrażała jego bezpieczeństwu.

Osobiście nie miał nic do Garroux. Pamiętał stare szwajcarskie przysłowie: „Nie oczekuj od niedźwiedzia niczego, do czego nie jest zdolny”. Na świecie było mnóstwo takich Garroux, którzy mordowali z zimną krwią i bili w twarz człowieka, który miał związane ręce. Zabicie jednego nie miało sensu. Należało albo wytłuc ich wszystkich, albo dać im żyć.

Nie mogli jednak dorwać dziewczyny.

Może po prostu nie chciał, żeby jego wysiłek poszedł na marne. Może tylko o to chodziło.

Uśmiechnął się z satysfakcją, kiedy trębacze zadęli na ulicach, a tubalny głos ogłosił godzinę policyjną dla wszystkich oficerów i żołnierzy o dziewiątej wieczorem.

Najwyraźniej chcieli najpierw dopilnować więźniów, zanim wypuszczą swoich ludzi na ulicę. I bardzo dobrze. Przynajmniej dziś wieczorem Garroux i jego kompani nie będą węszyć. Chwilowo dziewczyna była bezpieczna.

Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Poszedł do gospody, prosto do swojego pokoju i łóżka.

Takie łóżka były we wszystkich oberżach – zwykły siennik wypchany słomą i stare prześcieradło. Nawet kapitan de Brissac nie mógł liczyć na nic lepszego.

Była zbyt młoda, by zginąć. A poza tym wzywała Najświętszą Maryję Pannę. Maryja Panna zawsze go wzruszała. Matka wszystkich tych, którzy matki nie mieli. Pomyślał, że chyba powinien się pomodlić. Uratował się od stryczka, a nawet nie odmówił modlitwy. Ale to nie Bóg mnie uratował, to moja własna wola, dodał w duchu. I to, czego nauczyłem się pod starym Frundsbergiem. Niewłaściwe odchylenie. Głupcy. Armatę trzeba traktować jak kobietę, a nawet lepiej.

Uratowałem się sam. Bóg nie musiał się fatygować. Sam wszystko sobie zawdzięczam.

Biednemu drobnemu księdzu o smutnych oczach wcale by się to nie spodobało. Wyglądał na poczciwca. Jak niektórzy.

Celny strzał.

Cóż, Boże – jeszcze nie mogę zadać ci tego pytania. Pewnego dnia jednak…

I zasnął.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Złota nić.