Ziarna ocalenia. Rozdział szósty

Czwartkowy ranek 13 listopada 1952 roku wstał blady, zamglony i mokry. Za oknem, na tle brudnoszarego nieba, ostro rysowały się czarne krechy ogołoconych z liści konarów starego wiązu. Jakub wstał jak co rano z trzęsącymi się rękami, suchym obrzmiałym gardłem i skołkowaciałym, wyschniętym na wiór językiem. Miał straszliwego kaca i jeszcze większe wyrzuty sumienia, że oto znowu uległ, że nie potrafił odmówić sobie tej… przyjemności, która podstępnie i niepostrzeżenie zamieniła się w katuszę. Trzęsącą się dłonią nabrał pełną półkwartówkę zimnej wody z wiadra i pił ją długimi łykami. Gdy poczuł nieco ulgi, obmył się w miednicy, ubrał i zajął miejsce przy stole, czekając na ubożuchne śniadanie.

Matka siedziała na ławie pod oknem od drogi i modliła się, bezgłośnie poruszając wargami. Prosiła Boga, za przyczyną św. Stanisława Kostki, którego pamiątkę akurat tego dnia obchodził Kościół, żeby uleczył jej dziecko, jej syneczka, jej Kubusia, żeby sprawił, by wydarzyło się coś, co sprowadzi na niego opamiętanie. Szepcząc modlitwy, od czasu do czasu, ukradkiem ocierała rąbkiem zapaski łzy z oczu. Gdy zakończyła pacierze i podeszła do kuchni, gdzie na ogniu stał garnek z wodą nastawioną na poranną czarną zbożową kawę, dało się słyszeć ostre stukanie do drzwi.

Nim Jakub zdążył się podźwignąć zza stołu, pani Rozalia podreptała do sieni, skąd w chwilę potem uszu mężczyzny dobiegł głos:

– Czy tu mieszka obywatel Jakub Szłopanowski?

– Tak, tu… a co chodzi?

– Proszę nas przepuścić! – Do izby weszło dwóch milicjantów, w czapkach, widać było, że służbowo, bo z paskami pod brodą:

– Wy jesteście Jakub Szłopanowski? – zapytał jeden z przybyłych.

– Tak, ja, a w czym rzecz?

– Tego, to się, obywatelu, dowiecie na komendzie. Ubierajcie się i chodźcie z nami.

***

– …I oskarżam Jakuba Szłopanowskiego, syna Stanisława, o szpiegostwo na rzecz obcych mocarstw imperialistycznych, a w szczególności na rzecz imperializmu amerykańskiego, współpracę z bandami występującymi zbrojnie przeciw ojczyźnie ludowej i o udział w spisku, gdzie działał wspólnie i w porozumieniu z Edwardem Kiełpińskim, Alfredem Kozubskim oraz innymi wrogami ludu pracującego miast i wsi, w celu obalenia siłą ustroju ludowego, i oraz przygotowania i wyzyskania terenu naszego kraju do ataku zachodnich zbrodniarzy imperialistycznych na bratni Związek Radziecki… do czego się przyznał zarówno w śledztwie, jak i podczas procesu… I żądam dla oskarżonego kary śmierci…

Jakub siedział bez ruchu. Słyszał co prawda nieskładną mowę, czy może bardziej bełkot, tego prokuratora po sześciomiesięcznym kursie prawniczym, zrozumiał jej sens i żądanie, ale jakoś to wszystko, w całej pełni, nie docierało do jego świadomości.

Proces się toczył, głos zabierał adwokat, który zamiast go bronić raczej pogrążał. Sędzia i ławnicy, prawdę mówiąc, mało słuchali mów oskarżenia i obrony, jakby i tak wiedzieli czym się to wszystko ma skończyć. Nareszcie przyszło do odczytania wyroku. Jakub, szturchnięty w bok przez pilnującego go milicjanta, podniósł się i na stojąco słuchał:

– …i skazuję Jakuba Szłopanowskiego na dwanaście lat pozbawienia wolności…

Udało mi się… – przemknęło przez głowę Kuby. – Jeszcze nie mój czas?… Jeszcze widać nie nadszedł…

Spojrzał na salę rozpraw. Starowinka matka siedziała zapłakana. Żona zaś miała kamienną twarz, ale przez ten czas kiedy mieszkali razem, poznał ją na tyle, że wiedział, iż jednak jego los nie jest już jej całkiem obojętny. Uśmiechnął się do niej smutno. Odpowiedziała mu nie uśmiechem, ale jakimś takim cieplejszym spojrzeniem i nieznacznie skinęła głową.

Wtedy skazany zamiast bólu i cierpienia poczuł ogromną ulgę. Oto wreszcie coś się zmieniło w jego życiu-nieżyciu. W tej nędznej, smutnej, żałosnej wegetacji. Ktoś, czy coś podjął za niego decyzję, postawił przeszkodę na drodze, którą od bardzo już dawna staczał się z coraz większą, z coraz bardziej zawrotną prędkością… Tak, to prawda, że wyrżnął w nią łbem z całej siły i że strasznie go to zabolało, ale w końcu… zatrzymał się… Czy wykorzysta daną mu przez… no właśnie, przez kogo właściwie?… przez los?… szansę?

Jął teraz kalkulować wszystko na zimno: prawdę powiedziawszy to i dobrze, że tak właśnie się stało. Kiedy go aresztowano próbował najpierw tłumaczyć się, zaprzeczać, że to jakaś pomyłka, że żadnego z zarzucanych mu czynów nie tylko nie popełnił, lecz nawet o czymś takim nie pomyślał. Później jednak zaświtała mu myśl, iż może to i lepsze dla Łucysi a także i dla niego? W końcu będą mogli z dala od siebie przemyśleć wszystko i podjąć jakąś decyzję. Prawdę mówiąc, najbardziej by go uszczęśliwiło, gdyby żona, teraz, gdy miała wyjątkową szansę na rozstrzygnięcie tego po jej myśli, wystąpiła o rozwód i ułożyła sobie życie od nowa, bez niego, bo widział, iż jest dla niej balastem i przeszkodą, dlatego pragnąłby się z jej życia na zawsze usunąć. Chociaż… chociaż to akurat raczej nie wchodziło w rachubę, ponieważ Łucja była katoliczką. To tak w przeciwieństwie do niego, zaczynającego się mocno chwiać w wierze…

I tylko matki było mu żal…

Pewnie nie dożyje mojego wyjścia z więzienia – pomyślał.

***

Czas płynął, mijały tygodnie, a Jakub nie miał żadnej wieści z domu. Ale wreszcie, którejś niedzieli strażnik przyniósł mu pierwszy list. I paczkę. Tę rozpakował od razu, a przed otwarciem koperty czuł jakiś lęk. W paczce, przejrzanej dokładnie przez służbę więzienną, był chleb, kawałek słoniny, mydło, trochę landrynek i jakieś jeszcze drobiazgi. Biedniutka była ta paczka, pewnie Łucysi nie stać było na nic więcej, a może strażnicy to i owo ukradli?… Nie ważne… Podzielił się wszystkim ze współosadzonymi, po czym stanąwszy przy oknie, przyjrzał się kopercie. Poznał charakterystyczne, staranne pismo żony.

Drogi Mężu,

Ja i Twoja Matka mamy się dobrze. Obydwie jesteśmy w miarę zdrowe, tylko Twoja Matka od jakiegoś czasu pokasłuje, ma duszności i z niejaką trudnością porusza się po domu. Ale w końcu ma już swój wiek. Natomiast ja chciałabym Ci oznajmić, że jestem przy nadziei. To już ósmy miesiąc, więc wkrótce zostaniesz ojcem. Będę Cię informować co jakiś czas co tam w domu. Czekamy na Ciebie. Przekazuję pozdrowienia od Mamy.

Łucja

Dziecko? Jakie dziecko? Skąd dziecko? – przeleciało Jakubowi przez głowę. – Czyje dziecko?… Moje? Ale jak?…

W tejże chwili, jakby przez mgłę coś sobie przypomniał… tego wieczora jak zwykle wrócił do domu pijany… no… może nie pijany, może raczej mocno podpity… Łucysia, co go zdumiało, starała się być… bardzo miła… Te luki w pamięci… może i tak… może… jego dziecko? Stuprocentowej pewności nie mógł mieć… nawet i piędziesięcioprocentowej…

***

Niedziela 21 czerwca 1953 roku była słoneczna, ciepła, ale niezbyt upalna. Przez otwarte okno jednej z sal oddziału położniczego sandomierskiego szpitala, przez kilkaset lat noszącego nazwę Świętego Ducha, a od niedawna, przez nową, „laicką”, władzę przemianowanego na Szpital Powiatowy im. Marcelego Nowotki, z podwórza, od strony kościoła, gdzie właśnie odprawiana była Msza Święta, dolatywał śpiew:

…Tyś jest Bóg prawdziwy, w świętej Hostyi…

Nim lud dośpiewał strofkę do końca, Łucja poczuła dojmujące skurcze i odeszły jej wody, a wezwana położna zdecydowała, że najwyższa pora by ją przenieść na porodówkę.

***

– Ma pani syna, zdrowy chłopiec, trzy i pół kilo wagi.

– Mój, mój, mój syneczek – Łucja przytuliła tę bezbronną istotkę do piersi. Delikatnie, koniuszkami palców, pogładziła policzek noworodka. Małe, żywobłękitne oczka spoglądały gdzieś w przestrzeń. Buzia skuliła się w podkówkę, ale z piersi nie wydobył się ani płacz, ani krzyk.

– I z panią też wszystko dobrze. Dziękować Bogu. A w ogóle, to jak się pani czuje?

– Nieźle, obolała jestem, zmęczona, ale to pewnie normalne.

– Minie, szybciej niż się pani wydaje. Przy nim – głowa wskazała noworodka – zapomni pani o całym tym trudzie rodzenia. Zobaczy pani – uśmiechnęła się do położnicy. – A swoją drogą – dodała – wszystko poszło nadspodziewanie gładko, obawialiśmy się na oddziale, że mogą być problemy, komplikacje. W końcu rodziła pani po raz pierwszy w życiu… w wieku trzydziestu siedmiu lat. Więc różnie mogło się zdarzyć.

Łucja znowu się uśmiechnęła i jeszcze raz pogładziła synka po policzku.

– Jak go pani nazwie?… Przepraszam, jak państwo go nazwiecie? – położna speszyła się nieco.

– Nie trzeba przepraszać, i tak wszyscy wiedzą jak jest, to małe miasto… Jak? Chyba Michał.

– Ładnie. Michaś. Michałek.

Położna zabrała dzieciątko i wyszła z sali. Łucja przymknęła powieki i leżała, odpoczywając. Miliony myśli kłębiły się jej w głowie… Do tej pory była sama, a oto pojawił się ktoś, za kogo musiała wziąć całą odpowiedzialność… Czy podoła bez mężowskiego wsparcia i pomocy?

***

Minęło kilka dni i trzeba było opuścić szpital. Teściowa, osiemdziesięciosiedmioletnia starowinka, pomogła, jak umiała. Poprosiła znajomego gospodarza z Kamienia, żeby po drodze, wracając z targu, z rynku, przywiózł dziecko i położnicę do domu, na Chałupki. Z ulicy Sokolnickiego, noszącej teraz nazwę gen. Jarosława Dąbrowskiego, bo tamtędy wiodła droga ze szpitalnego podwórza, nie było daleko, cała podróż zajęła ledwie parę minut. Łucja wniosła synka do izby, usiadła z nim przy stole, położyła na jego blacie. Chłopiec po raz pierwszy wciągnął w płuca przesycone stęchlizną i wilgocią powietrze starej chałupy, która od teraz miała być jego domem…

***

Drogi Mężu,

Jesteś ojcem. Urodziłam Twojego syna. Dziecko jest zdrowe, ja również. Bardzo bym chciała, żebyś mógł je zobaczyć, ale w tej sytuacji nie jest to chyba możliwe. Co byś powiedział na to, żeby dać mu na imię Michał? Gdybyś nie miał nic przeciw temu, to tak go ochrzczę. Chyba, że sam wybierzesz jakieś inne imię. Pozdrawiam Cię.

Łucja

***

Łucysiu,

Cieszę się, że dobrze się czujesz Ty i dziecko. Nazywaj go jak chcesz. Nie będę się wtrącał. Jak go ochrzcisz, tak będzie. Ty go będziesz wychowywać.

Jakub

***

Skończyła się żałoba po śmierci Stalina, coraz więcej więzień otwierało bramy. Mówiono coś o kulcie jednostki, okresie błędów i wypaczeń, o odwilży, która teraz nastawała… Skazani wracali do domów. Pod jesień 1955 roku także i Jakub opuścił ponure mury.

Zmierzchało. Powietrze przenikały mikroskopijne kropelki dżdżu, jakby wodny pył. Usłyszał, jak za jego plecami z hukiem zatrzaskuje się ciężka metalowa brama. Wzdrygnął się na ów dźwięk, postawił kołnierz paltota i rozejrzał nieco bezradnie dookoła. Ulicami przemykali zmarznięci, przesiąknięci wilgocią, smutni ludzie. Zaczepił pierwszego z nich, który go mijał:

– Przepraszam pana, a którędy najbliżej na dworzec kolejowy?

Na poczekalni dworca PKP wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Z bufetu ulokowanego w rogu sali, po prawej stronie, za przepierzeniem zbitym z pomalowanych na jasny orzech desek, dolatywał szczęk sztućców, zapach bigosu, mielonych kotletów, w których więcej było ryżu niż mięsa, i żurku z jajkiem.

Jakub podszedł do okienka kasy biletowej:

– Jeden, druga klasa, osobowy, do Sandomierza.

Podał banknot, odebrał resztę i ruszył w stronę bufetu.

Mielony z tłuczonymi kartoflami, okraszonymi łyżeczką tłuszczu z paroma maluśkimi skwarkami, oraz buraczki ćwikłowe bardzo mu smakowały.

– Życzy pan kompot? – tłusta bufetowa z podwójnym, obwisłym podbródkiem i pozlepianymi brudem włosami, wymykającymi się spod niedopranego czepka uszytego ze ścianka firanki, zapytała go niemiłym, piskliwym głosem i wytarła otłuszczone ręce o fartuch, opinający obfite piersi nieomal wylewające się jej z dekoltu.

– Nie, dziękuję, ale może mógłbym poprosić o szklankę wody? – zapytał nieśmiało, bo żal mu było pieniędzy, których akurat nie miał za wiele.

– Wody? Też coś! Woda jest w pompie, przed dworcem. Iść się i napić! – baba obrzuciła go pogardliwym wzrokiem.

Bez słowa skinął głową na podziękowanie. Wyszedł.

***

Przedział, w którym zajął miejsce, był prawie pusty. Żelazne koła miarowo stukały na złączeniach szyn. Za oknem, w głuchej nocy, nawet gwiazdy nie połyskiwały. Tylko od czasu do czasu uszu podróżnych dolatywał przeciągły gwizd lokomotywy.

– O której dojedziemy do Sandomierza? – zapytał Jakub konduktora, który przyszedł sprawdzać bilety.

– A gdzieś około szóstej rano.

***

W ciągu tych kilku minionych lat miasto nic się nie zmieniło. Ze wzruszeniem spoglądał z mostu na Wiśle na panoramę Starówki. Od okien budowli odbijały się szkarłatnozłociste refleksy światła, niecone przez wychylające się sponad horyzontu słońce. Minął most i podążając ulicą Żwirki i Wigury, przeszedł najpierw obok sporego zagajnika złożonego z okazałego, wiekowego białodrzewu, potem wzdłuż trzęsawiska, u podnóża Żmigrodu, porośniętego gęsto trzcinami, aż dodarł do płytkiego parowu zwanego Komandą i zostawiwszy za sobą stare carskie koszary, wdrapał się na szczyt wzniesienia, skąd skierował się już prosto do swojej chałupy.

Mimo iż było wcześnie rano i chłodno na dworze, drzwi do sieni stały otworem. Przekroczył wysoki, masywny próg i znalazł się w środku. Sień była nieduża, po lewej stronie od drzwi wejściowych, przy pobielonej wapnem ścianie stał wiekowy, poczerniały ze starości kredens, dzieło jakiegoś domorosłego stolarza, a prostopadle do niego, zaraz za drzwiami, kufer, kiedyś stanowiący własność prababki Rucińskiej, a dziś mieszczący cały, ocalały z lepszych czasów, dobytek babki Rozalki. Na prawo zaś były drzwi wiodące do głównej izby mieszkalnej, wreszcie na wprost wejście prowadzące do drugiego z pomieszczeń mieszkalnych, ze względu na ogrzewanie praktycznie w zimie nie używanego.

Jakub przez chwilę się zawahał, ale w końcu energicznie nacisnął starą, żelazną klamkę. Ze skrzypieniem otwarł koślawe drzwi i stanąwszy w progu, rozejrzał się po izbie. Na jej środku, nieopodal okazałej kuchni, gdzie pod blachą wesoło buzował ogień, stała jego matka trzymając na rękach dwuletniego może chłopczyka. Dziecko na widok przybyłego wykrzywiło buzię w podkówkę i ścisnąwszy babcię z całej siły za szyję, przywarło policzkiem do jej policzka…

– To twój synek, Michał – powiedziała staruszka do przybyłego.

– Tak? Mój syn?… Pewnie mój…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.