Ziarna ocalenia. Rozdział czwarty

Zmierzchało, listopadowy smutek snuł się między obdrapanymi kamieniczkami Starego Miasta. Stadko gołębi przysiadło pośrodku Rynku i pracowicie wydziobywało jakieś resztki, które uwięzły w załomkach koślawego bruku. Co i raz podfruwał ku nim pewien odważny wróbel, jeden z gromadki skaczącej po trotuarze naprzeciwko. Porwawszy kęsek sprzed dzioba gołębia, odfruwał ku swoim i tu dopiero się posilał.

Gdzieś od katedry, w stronę rynku, ulicą Panny Maryi, szedł dobrze zbudowany, wysportowany mężczyzna. Z jego sprężystych, energicznych ruchów można było domniemywać, że to wojskowy. Ubrany był w angielski mundur z polskimi naszywkami, ale już bez dystynkcji, na głowie miał beret z widocznym śladem po oderwanym od niego orzełku, na ramionach zaś żołnierski brytyjski plecak. Gdy dotarł mniej więcej do połowy placu, rozejrzał się po nim z nieskrywanym wzruszeniem. Domy wokół stały praktycznie nie uszkodzone, co najwyżej nieco mocniej naruszone zębem upływającego czasu. Tynk poszarzały od starości i dymu snującego się z rozlicznych kominów miejscami spękał i osypywał całymi płatami, odsłaniając zbielałe nieco od wapna wiekowe cegły.

Stanąwszy naprzeciw wyniosłej, osiemnastowiecznej, figury Matki Bożej usadowionej pośrodku rynku, zauważył iż po obydwu jej stronach, w niewielkich ogródkach wydzielonych z rynkowego placu, w pobliżu ratusza, widnieją mogiły. Chociaż wojna się już dość dawno skończyła nie uprzątnięto jeszcze jej śladów. Pewnie były inne, ważniejsze sprawy do załatwienia.

Wędrowiec ruszył dalej dolną pierzeją rynkowego placu, ku ulicy Sokolnickiego, ale nie zagłębił się w nią, lecz zaraz na jej początku, skręcił pod kątem prostym w ulicę Długosza, a później w Podole. Szedł pewnie, co wskazywało na to, iż doskonale zna drogę i wie dokąd zmierza. Lecz oto naraz zatrzymał się, jakby wpół kroku, i z przerażeniem w oczach wpatrywał się w resztki stojącego tu ongiś domu, po którym zostało jedynie parę walających się desek i jakieś szczątki nadpróchniałych belek przyciesia. Reszta budynku, wzniesionego niegdyś na dość rozległej płaszczyźnie wysuniętego ponad Rybitwy cypla – lessowego ostańca, czy to podmyta przez wyjątkowo silną ulewę, czy może z jakiegoś innego powodu, wraz z gruntem, na którym była posadowiona, runęła w przepaść, pociągając za sobą znaczny kęs staromiejskiej skarpy.

Wędrowiec rozejrzał się bezradnie, nie wiedząc co teraz ma począć. I oto naraz usłyszał za plecami odgłos kroków, a zaraz potem męski, znajomy głos:

– Jakub? Kuba? To ty?

Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na pytającego:

– Edek! Edziu! Jakże miło cię zobaczyć… Tyle lat… – w oczach przybysza zaszkliły się łzy. – Ale powiedz mi…

– Zastanawiasz się co się stało? – Edek wpadł mu w słowo. – Ano nie masz już domu. Dziecka z Rybitw jakieś jamy pod spodem, w grombie (1), pokopały, jak w czterdziestym czwartym front się zbliżał, żeby się w razie nalotów było gdzie skryć. Naruszyły tym skarpę, poszła jedna ulewa, druga i wszystko popłynęło…

– To gdzie teraz moi mieszkają?

– Pani Rozalia i twoja żona, znaczy?

– No tak.

– A na Chałupkach. I tak miały szczęście, że twoja matka odziedziczyła tę chatynkę, bo nie wiem gdzie by się były, niebogi, podziały. A tak, to miały chociaż gdzie głowy zachylić, bo tam i nic więcej nad to… A co u ciebie? Wróciłeś… jednak wróciłeś…

– Przecie tu moja ojczyzna, to jakże miałem nie wracać…

Edek stał milczący i patrzył jakoś tak dziwnie na Jakuba.

– No nie wiem, Kuba, no nie wiem… Ja bym nie wrócił…

– Co ty mówisz? Czemu?

Edek machnął tylko ręką:

– Pomieszkasz tu, to zobaczysz…

– Chyba nie jest tak źle? Przetrwałem zsyłkę do łagru, tajgę… to mi chyba pisane żyć?…

– O! Jeszcze i to?… No dobra, idź do swoich, matka od lat cię wygląda. I… żona…

Podali sobie ręce, uścisnęli je mocno, po czym Jakub odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę Chałupek. Gdy zszedł na dół ulicy Zawichojskiej, noszącej teraz nazwę Armii Czerwonej i skręcił w niebrukowaną, gruntową dróżkę Przedmieścia Zawichojskiego, jakby przekroczył granicę dwu światów. Zdało mu się, że trafił w wiek dziewiętnasty, albo i we wcześniejsze jeszcze czasy. Co prawda wzdłuż drogi stały wysmukłe słupy elektryczne, do których przymocowane były uliczne latarnie, ale te ostatnie się nie świeciły. Gdy się bowiem poprzepalały żarówki wkręcone tu jeszcze przez Niemców, „władza ludowa”, co to świeżo nastała, nie uznała za stosowne założyć nowych. Wszak nie mieszkał tu żaden ważny „towarzysz” (2).

Stanął, niepewnie się rozglądając, bo tymczasem zapadła już całkowita ciemność i dalszą drogę musiał przebyć po omacku. Z westchnieniem zagłębił się w mrok. Wyminął stodołę Sieweczków, dom Czarneckich i zbliżał się do zakrętu kładącego się wzdłuż płotu Podgajowskich, gdy naraz ktoś silną elektryczną latarką zaświecił mu prosto w oczy:

– Stoj! I nastemp sie – usłyszał jakiś męski nieprzyjemny głos, z wyraźnym wiejskim, nietutejszym akcentem.

Odruchowo odskoczył do tyłu, ale tam czaił się drugi osobnik, który zaszedł go nieco z boku i z całej siły uderzył kułakiem w skroń. Cios zaćmił nieco Jakuba, ale wprawny w walce wręcz, bynajmniej nie zamierzał się poddawać. Jednak w tejże samej chwili poczuł kolejne silne uderzenie. To pierwszy z napastników walnął go z całej siły w czoło kolbą rewolweru. Poczuł jak ciepła krew zalewa mu oczy i bezsilnie osunął się na kolana.

– Ty s… synu, ty burżuazyjno gnido! Władza ludowo naucy cie rozumu! – wydyszał mu prosto w twarz pierwszy z napastników, ten z mocną latarką, zionąc przy tym przetrawionym bimbrem, zakąszonym marynowanym śledziem. – Władek, zabiroj mu plecok i przeszukoj kieszenie.

Władkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Kopniakiem w piersi rzucił Jakuba na ziemię, obrócił go twarzą do niej, zdarł zeń plecak i wprawnymi palcami dokładnie przeszukał całe ubranie. Widać było, że ma w tym wprawę.

– Mo dulary? – zapytał prowodyr.

– Nie widać – odparł Władek przeglądając zawartość plecaka.

– Może ch… mo gdzieś zaszyte, obmacoj go.

– O! Cheba cuś mo! – wielkim wojskowym, poniemieckim bagnetem, systematycznie rozpruwał szerokie stebnowania kurtki, skąd począł wysupływać banknoty pozwijane w ruloniki. – E, ni mo tego duzo.

– Lepsy ryc nis nic! Zzuj mu buty! Zoboc, porzundne, amerykanckie. Nich ch… zap… boso! Ha, ha, ha!

Napastnicy ograbiwszy Jakuba jeszcze przez parę chwil w milczeniu go kopali, celując w twarz i nerki, a potem rechocząc z zadowolenia oddalili się w stronę ulicy Zawichojskiej. Naraz jeden z nich się zatrzymał i wrócił do leżącego.

– Byłbym, k… zapomnioł o zegarku! – i jednym szarpnięciem zdarł mu go, uszkadzając przy tym pasek.

– Co, k…, robis?! Dobry pasek ześ, k…, podar!

W końcu wreszcie napastnicy odeszli na dobre.

Jakub z trudem dźwignął się z ziemi, wspierając się na łokciach, dowlókł się do płotu i czepiając się sztachet stanął na niepewnych, drżących nogach. Pokaleczona twarz na zimnym wietrze paliła go żywym ogniem. Ból jaki odczuwał w całym ciele sprawiał, że z trudem mógł się utrzymać w pionie. Wiedział jednak, że nie może tu zostać, dlatego nieomal pełznąc wzdłuż płotu powoli ruszył w kierunku chałupy, w której mieszkały jego matka i żona.

Po dobrym kwadransie pokonał drogę, która zdrowemu zajęłaby dwie minuty. Stanął przed chatką, na wprost okna, które rozświetlone było słabym, ciemnopomarańczowym blaskiem lampy naftowej. Z bijącym od emocji sercem minął furtkę dyndającą na jednym zawiasie, bo drugi był urwany, podszedł do koślawych drzwi zbitych z desek pobielonych wieloma warstwami złuszczającego się wapna i zakołatał zwieszającym się luźno skoblem, przymocowanym do nich w pobliżu futryny.

Po chwili usłyszał, że wewnątrz otwierają się jakieś drzwi i ktoś wchodzi do sieni. Serce jęło walić mu jeszcze mocniej. Grzbietem dłoni otarł pot z czoła.

– Kto tam? – usłyszał głos matki.

– To ja, Kuba…

– O Jezu!

Drzwi otworzyły się błyskawicznie i Jakub nieomalże wpadł do sieni, potykając się o wysoki próg.

– Synku, syneczku, co ci się stało? – pani Rozalia wprowadziła Kubę do izby, usadowiła na zydlu nieopodal pieca, w świetle naftówki z troską oglądała jego poranioną twarz i przemywała ją gałgankiem umoczonym w letniej gotowanej wodzie.

– Dwóch takich… nie wiem kto… pobili mnie i okradli. Nie mam nic… Tyle co na sobie…

– Nic, to nic, syneczku. Jakoś sobie damy radę, dziękować Bogu, że żyjesz…

– Tak… wiem… A gdzie Łucysia?

– A zaraz powinna wrócić z kościoła.

***

Łucja weszła do chałupy i na widok męża – ponieważ w tym obcym mężczyźnie domyśliła się swojego męża – stanęła jak wryta. Co prawda wiedziała, że wybiera się on do Polski i czekała na niego z mieszanymi uczuciami, bo chociaż przecie od dobrych już kilku lat stanowili małżeństwo, to byli nim wyłącznie formalnie, w rzeczywistości bowiem trwało ono zaledwie ten miesiąc czy może pięć tygodni, jakie upłynęło od dnia ich ślubu, do pójścia Kuby na wojnę. Stała więc tak i w milczeniu patrzyła na niego… a on patrzył na nią…

– Jakub?

– Łucja?

Zrobiła krok w jego stronę, wyciągnęła rękę na powitanie i zaraz ją cofnęła.

Otworzył ramiona i znieruchomiał niezdecydowany, co dalej robić.

– Co ci się stało?

– Pobiło mnie jakichś dwóch łobuzów… okradli ze wszystkiego. Jak widzisz, nie mam nawet butów…

– To nic… poradzimy sobie… jakoś.

Przełamała wewnętrzny opór i przytuliła się do męża. Pocałował ją w czoło. Ona jego w policzek. Matka przyglądała się im z boku i milczała. Usiadła przy uchylonych drzwiczkach kuchni i na żarzących się węgielkach położyła świeże polano. Po chwili błękitnawy ogieniek jął pełgać po jego powierzchni, aby po pewnym czasie buchnąć złocistym płomieniem. Położyła drugie polano, trzecie. Odsunęła fajerkę i postawiła na ogniu czajnik z wodą.

Jakub rozejrzał się po izbie. Bywał tu kiedyś jako dziecko, ale poza tym, że z każdego kąta wiało nieopisaną nędzą, nie zapamiętał wiele. Izba była niewielka, niska, tak że głową nieomal dotykał pobielonej wapnem drewnianej, belkowanej powały, i miała może ze dwadzieścia metrów kwadratowych powierzchni. W dwu oknach – jednym od drogi, drugim od ogródka – pełno było doniczek z roślinami. Stały tam różowe pelargonie, okazały asparagus, na który tutaj mówiło się szparagus, szlumbergera, czyli po chałupczańsku grudzień, i rozrośnięta, okazała kalia.

Pod ścianą od ogródka, rozdzielone oknem, rozpierały się dwa okazałe dębowe łóżka, zasłane i nakryte tanimi kapami zgniłozielonej barwy, pomiędzy którymi ustawiono niewysoką, zamykaną szafkę z jedną niewielką szufladką pod wierzchem. Szafka była nakryta białą lnianą serwetką i pełniła rolę domowego ołtarzyka. Na jej wierzchu stała gipsowa figurka Matki Bożej Niepokalanie Poczętej, przed którą stała metalowa pasyjka, a po bokach cynowe lichtarzyki, w których tkwiły dwie ledwie nadpalone stearynowe świeczki.

Pośrodku izby rozpierał się wielki prostokątny stół z rozciągniętym na nim białym płóciennym obrusem w dużą czerwoną kratę, obok stołu przycupnęły zaś – koślawy zydel i trzy mocno sfatygowane krzesła. W ścianie znajdującej się naprzeciw łóżek widać było dwoje drzwi zbitych z sosnowych, gęsto poznaczonych przez korniki, oheblowanych i pomalowanych na ciemnoszary kolor desek, z których jedne prowadziły do sieni, drugie zaś do sąsiedniego pomieszczenia. Rozdzielał je wielki, pobielony wapnem, któremu nie szczędzono lakmusu (3), piec kuchenny połączony w jedno z piecem chlebowym. Nad płytą do gotowania umieszczona była okazała gapa, na gzymsie której leżało pudełko zapałek i jakieś drobiazgi – solniczka i parę smolnych szczyp na podpałkę.

Przy ścianie od drogi, tuż pod oknem, ustawiono niewielką sosnową ławę i nic więcej, zaś przy ścianie przeciwległej – również sosnową, nieco już pokoślawioną ze względu na wiek, szafę, którą kiedyś zrobił jakiś domorosły stolarz. W kąciku za szafą, na taborecie, stała blaszana miednica, nad nią zaś wisiało zmatowiałe, nadpęknięte lustro w szerokiej na dwa palce poszczerbionej dębowej ramie. Przy miednicy widać było na wpół wymytą kostkę szarego mydła, a obok, na podłodze, wiadro z wodą i pognieciony blaszany garnuszek, który przycupnął przy nim na maleńkim, jakby dziecięcym, stołeczku.

Przy drzwiach wiodących do sieni, w pobliżu futryny, widać było niewielką cynową kropielniczkę zwieńczoną krzyżykiem z rozpiętym na nim Chrystusem Panem. Nad jednym z łóżek wisiał czarno–biały oleodruk przedstawiający Pana Jezusa z Otwartym Sercem, a nad drugim Matkę Najświętszą z Sercem Przebitym Mieczem Boleści. Po prawej stronie okna, tego od drogi, wisiały obok siebie jeszcze dwa obrazy – kolorowy oleodruk wyobrażający św. Stanisława Kostkę i drugi, utrzymany w tonacjach żółcieni i zieleni, będący niezbyt wierną, ale za to bardzo piękną reprodukcją wizerunku Świętej Rodziny z kolegiaty kaliskiej, po jego lewej stronie zaś, na wielkim żelaznym gwoździu wisiała zwykła lampa naftowa z okopconym nieco szkłem. I to już było całe umeblowanie. W izbie nie było podłogi, tylko mocno ubita gliniana polepa, najwyraźniej niedawno zamieciona do czysta.

Małżonkowie usiedli przy wielkim dębowym stole zajmującym nieomal pół izby. Wciąż zakłopotani nie patrzyli na siebie, ale wbijali wzrok w serwetę. Pani Rozalia wyszła na chwilę do sieni i po paru chwilach wróciła niosąc jakieś stare rzemienne chodaki.

– Załóż je synku, bo się zaziębisz. To po moim ojcu, a twoim dziadku. Dobrze, żem ich nie wyrzuciła, choć miałam już taki zamiar.

– A gdzie meble, gdzie rzeczy z naszego domu?

– Cóż, nie upilnowaliśmy, część przepadła podczas katastrofy, a resztę „dobrzy” ludzie wzięli sobie… Nic nam nie zostało…

– A sklep?

– Było włamanie… trochę ukradli, resztę zniszczyli…

– Kto? Chyba przecież nie miejscowi?

– Nie wiem, milicja nie ustaliła… Może ci sami, którzy napadali na ciebie?… Sporo tu teraz łobuzów i przybłędów… nowa władza na nich się wspiera…

Rozalia postawiła przed synem talerz postnej parującej, gorącej kartoflanki, a także łyżkę i skibkę czerstwego chleba.

– Jedz, syneczku, nie mamy nic lepszego. Zagrzej się chociaż.

Jakub ujął łyżkę w palce i ze ściśniętym z żalu sercem jął nabierać na nią zupę i podnosić ją do ust, dmuchając ostrożnie, aby się nie poparzyć.

***

Łucja rozścieliła łóżka – jedno dla teściowej, drugie dla… nich. Poruszyła słomę w sienniku uszytym z konopnych worków na kartofle, żeby miękcej było im spać. Poczekała aż teściowa ulokuje się na swoim posłaniu, a Jakub wejdzie pod pierzynę ich – teraz już małżeńskiego – łóżka, po czym zdmuchnęła lampę, rozebrała się po ciemku i ostrożnie położyła obok męża.

Leżeli sztywno, oddaleni od siebie, bacząc by jedno drugiego nie dotknęło. Jedno i drugie nie mogło zasnąć. Od czasu do czasu, któreś westchnęło. W końcu jednak zmęczenie i późna pora sprowadziły płytki sen na oboje…

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Gromba – w sandomierskiej gwarze skarpa, wyniosłe zbocze wzgórza, ostry stok wzniesienia.

(2) Towarzysz – coś jakby tytuł używany przez nową, „czerwoną arystokrację” w krajach komunistycznych; potocznie aparatczyk partyjny.

(3) Lakmus – niebieska farbka.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.