Wyznania konwertyty. Rozdział trzeci

Nie sądzę, aby do momentu śmierci mego ojca przez mój umysł kiedykolwiek przemknęła kwestia zasadności roszczeń katolicyzmu. Pamiętam, że kiedyś na Birdcage Walk, kiedy mój ojciec i ja jechaliśmy z powrotem do Lambeth, powiedziałem do niego nagle, że tak naprawdę nie rozumiem tej frazy z wyznania wiary: „Wierzę w święty Kościół powszechny”. „Na przykład – powiedziałem – czy rzymscy katolicy stanowią część Kościoła Chrystusa?”

Mój ojciec milczał przez chwilę. Potem powiedział, że tylko Bóg wie na pewno, kto jest lub nie jest w Kościele. Możliwe, że rzymscy katolicy tak dalece pobłądzili w swojej doktrynie, że utracili swoje miejsce w Ciele Chrystusa. Przypuszczam, że byłem usatysfakcjonowany jego odpowiedzią, ponieważ nie pamiętam, abym w tamtym czasie później rozważał ten temat.

Ale w ciągu sześciu tygodni po śmierci mojego ojca sprawy zaczęły mi się jawić w nowym świetle i właśnie podczas pięciomiesięcznego okresu, który spędziłem na Wschodzie po raz pierwszy ukazały mi się roszczenia Kościoła katolickiego. A doszło do tego w następujący sposób.

Po pierwsze, sądzę, że mój stan zadowolenia z Kościoła anglikańskiego doznał pewnego wstrząsu, ponieważ uświadomiłem sobie, jak bardzo mała i nieważna naprawdę jest wspólnota anglikańska. Podróżowaliśmy przez Francję i Włochy do Wenecji, widząc po drodze kościół za kościołem, których wierni nie wiedzieli nic o nas, ani o naszych prawach. Przedtem często bywałem za granicą, ale nigdy od czasu, kiedy formalnie utożsamiłem się z „urzędową” stroną kościoła anglikańskiego. Teraz patrzyłem na sprawy bardziej profesjonalnym wzrokiem i – uwaga! – nigdzie nas nie było. Oto ten rozległy kontynent był najwyraźniej nieświadomy naszej obecności! Uważałem się za księdza, jednak nie mogłem tego powiedzieć nieznajomym bez dodatkowych wyjaśnień. W końcu przybyliśmy do Luksoru, znaleźliśmy zwykłego hotelowego kapelana i czasami asystowałem mu w nabożeństwach. Ale miałem poczucie okropnej izolacji i prowincjonalności. Poza tym, kapelan okazał się zdeklarowanym ewangelikiem i nie miałem zbytnio poczucia, że mam z nim wiele wspólnego. Nie marzył nawet, aby określać się jako „ksiądz”. (Nawiasem mówiąc, w końcu zginął, wraz z całą swą rodziną, podczas trzęsienia ziemi w Messynie, gdzie pracował jako anglikański kapelan.)

Ten rosnący dyskomfort osiągnął punkt krytyczny pewnego dnia, kiedy odbywałem sam przejażdżkę po wiosce i – przez czysty kaprys – wszedłem tam do katolickiego kościółka. Stał on pośród domów z cegły mułowej. Nie czuło się w nim żadnych europejskich wpływów, a samo wnętrze nie zachęcało do wejścia. Była tam pewna ilość muślinu i karbowanego papieru oraz świecidełek. Ale teraz uważam, że to właśnie tam po raz pierwszy poruszyło się we mnie coś, co przypominało wyraźną katolicką wiarę. Kościół był w tak oczywisty sposób częścią życia wioski, znajdował się na jednym poziomie z arabskimi domami, był otwarty i dokładnie taki, jak każdy inny kościół katolicki, niezależnie od swoich artystycznych braków. Nie był bynajmniej dodatkiem do europejskiego życia, wożonym ze sobą (jak indyjska gumowa wanna), w imię osobistej wygody i poczucia zadomowienia. Nawet jeśli ten kościół nie miał ani jednego konwertyty, przynajmniej patrzył we właściwym kierunku. Nie mogę powiedzieć, że wtedy wyraźnie rozpoznałem to wszystko, ale jestem świadom, iż tutaj po raz pierwszy wydało mi się rzeczywiście możliwe, że Rzym ma rację, a my się mylimy. A moja pogarda dla Kościoła katolickiego zaczęła przybierać odcień pełnego szacunku lęku. Aby rozproszyć moje wątpliwości, zaprzyjaźniłem się bardzo z koptyjskim księdzem, a nawet po powrocie do Anglii posłałem mu parę mosiężnych świeczników na ołtarz.

Zacząłem też trochę przekonywać sam siebie i obwarowywać się rozmyślnie na moim anglikańskim stanowisku. Podczas pobytu w Kairze miałem dwie audiencje u schizmatyckiego patriarchy koptyjskiego i teraz napisałem do niego, pytając, czy mógłbym być dopuszczony do komunii w kościołach koptyjskich, pragnąc w pewien sposób upewnić się, że nie jesteśmy tak bardzo odizolowani, jak się wydaje. Nie obchodziło mnie kompletnie, czy Koptowie są skażeni herezją, czy nie (ze względu na przysłowie o szklanych domach) (1), ale przejmowałem się tym, że my, anglikanie, wydajemy się tak samotni i prowincjonalni. Innymi słowy, zacząłem po raz pierwszy uświadamiać sobie instynkt wspólnoty katolickiej. Kościół narodowy wydawał się za granicą słaby. Patriarcha nie odpowiedział i pozostałem w stanie drżenia.

Kiedy wracałem sam, przez Jerozolimę i Ziemię Świętą, mój dyskomfort zwiększył się. Tutaj znowu, w miejscu narodzin chrześcijaństwa, znaczyliśmy mniej niż nic. To prawda, że biskup anglikański był wyjątkowo uprzejmy, poprosił mnie o wygłoszenie kazania w swojej kaplicy, dał mi mały złoty krzyżyk (teraz wisi na wizerunku Matki Bożej) i uzyskał dla mnie pozwolenie na odprawienie nabożeństwa eucharystycznego w Kaplicy Abrahama. Jednak nawet to nie było szczególnie uspokajające. Nie mogliśmy używać greckiego ołtarza, stół został wtoczony na kółkach, a szaty dostarczyło anglikańskie Bractwo Najświętszego Sakramentu (Confraternity of the Blessed Sacrament). I tam, oszołomiony i nieszczęśliwy, obserwowany od drzwi przez grzecznie zaciekawionych Greków, celebrowałem to, co uważałem za Boże tajemnice, przytłoczony poczuciem osamotnienia.

We wszystkich kościołach było tak samo. Każda możliwa wschodnia heretycka i schizmatycka sekta miała swoją kolej przy ołtarzu Świętego Grobu, ponieważ za każdą stał szacunek co najmniej kilku stuleci, pewien rodzaj historycznej ciągłości. Widziałem w Betlejem dziwne, prymitywne ryty. Ale Kościół anglikański, który przywykłem uważać za zdrowy rdzeń zgniłego drzewa, nie miał nigdzie żadnych przywilejów – było tak, jakby nie istniał, albo raczej był postrzegany i traktowany przez resztę chrześcijaństwa wyłącznie jako protestancka sekta o niedługiej historii. W akcie pewnego rodzaju samozapewniania się zacząłem nosić moją suknię duchowną publicznie na ulicy, ku konsternacji niektórych irlandzkich protestantów, z którymi się zaznajomiłem i co do których, nawiasem mówiąc, myśl, że jestem z nimi w pełnej wspólnocie, wprawiała mnie w zakłopotanie. Miałem nawet rodzaj sporu z właścicielem sklepu, który powiedział, iż sądził, że nie jestem księdzem, a pastorem.

W grupie, z którą pojechałem do Damaszku, byli inni duchowni i każdego ranka przed wyruszeniem dwóch lub trzech z nas odprawiało nabożeństwo eucharystyczne w jednym z namiotów. Jeden z nich, Amerykanin, bardzo pobożny i żarliwy człowiek, nie tylko odmawiał brewiarz publicznie na końskim grzbiecie, ale faktycznie przywiózł ze sobą szaty, naczynia, świeczniki i hostie. Używałem ich ze skrywaną radością. Jestem szczęśliwy, mogąc dodać, że on także został przyjęty do Kościoła katolickiego i otrzymał święcenia kapłańskie.

W Damaszku otrzymałem jeszcze jeden cios. Przeczytałem w „Guardianie”, że kaznodzieja, któremu zawdzięczałem całą moją wiedzę o szczególnym charakterze doktryny katolickiej, który był drogą prowadzącą mnie do mojej pierwszej spowiedzi, podporządkował się Rzymowi. Nie można opisać przerażenia i szoku, jakim to dla mnie było. Napisałem do niego z Damaszku list, dostrzegając – nawet w tamtym momencie – rodzaj na wpół nadprzyrodzonego znaku na myśl o tym, jaka inna konwersja jest związana z tym miejscem – list, który, jak dziś myślę z zadowoleniem, nie zawierał ani słowa goryczy, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Powiedział mi potem, że ton tego listu, pozbawiony wyrzutu, zaskoczył go.

Także tutaj po raz kolejny odżył mój pomysł na stworzenie domu wspólnoty monastycznej i w pewnym sensie na przekór uczuciom, które zaczynały mnie niepokoić, ustaliłem z przyjacielem, że konstytucja i ceremoniał tego domu mają być typowo „anglikańskie”, przez co rozumiałem „karolińskie”. Mieliśmy nie nosić szat liturgicznych, tylko alby i czarne pasy. Nie planowaliśmy też robić niczego szczególnego. W tego rodzaju nastroju wróciłem do Anglii, jak do spokojnej przystani. Doskonale wiedziałem, że tam nie będą mnie niepokoić – każdego dnia i godziny – dowody mojej izolacji, a ponadto znajdę dokładnie tę atmosferę pokoju i piękna, do których tęskniłem. Mianowano mnie asystentem wikariusza w Kemsing, wiosce, gdzie po raz pierwszy zostałem wprowadzony w ideę uporządkowanego dogmatu, ponieważ, w związku ze stanem mego zdrowia, wciąż było konieczne, abym wykonywał wyłącznie lekką pracę.

Przez około rok było to wyjątkowo szczęśliwe życie. Stary kościół odnowiono z wyrafinowanym smakiem, muzyka była naprawdę piękna, ceremoniał dostojny i „katolicki”. Plebania, gdzie mieszkałem z moim przyjacielem, była uroczym domem, zawsze pełnym uroczych ludzi i w tej całkowicie sympatycznej atmosferze znikły moje problemy.

To tutaj, po raz pierwszy, po drugich rekolekcjach głoszonych przez ojca Maturina, mój proboszcz wprowadził na stałe płócienne ornaty, w których odprawialiśmy wczesne nabożeństwo eucharystyczne każdej niedzieli. Jednak nie używaliśmy tych ornatów, ani świateł, czy hostii w czasie nabożeństw południowych, szanując przekonania miejscowego dziedzica, zwolennika Niskiego Kościoła (Low Church), który, chociaż sam jak najbardziej uroczy i uprzejmy starszy pan, był swego rodzaju fanatykiem ultraprotestantyzmu. Często podziwiałem jego wyjątkowe opanowanie, kiedy w swoim pięknym, starym domu gościł mego proboszcza i mnie – ludzi, którzy, jak w głębi serca uważał, byli wrogami Krzyża Chrystusowego i nieświadomymi współpracownikami Wielkiej Nierządnicy Rzymu (2). Nie podobał mi się zbytnio ten system sprawowania kultu w różnych formach, w zależności od okazji, ponieważ wyrosłem w zgodzie z zasadami Wysokiego Kościoła, a duchowny w Londynie, do którego chodziłem regularnie do spowiedzi cztery razy do roku, chwalił mnie za mój instynkt dla „katolicyzmu”. Sądzę, że to także w tamtym okresie wstąpiłem do trzech stowarzyszeń rytualistycznych – Unii Kościoła Angielskiego (English Church Union), Bractwa Najświętszego Sakramentu oraz Stowarzyszenia Zadusznego (Guild of All Souls). W międzyczasie byłem bardzo szczęśliwy w Kemsing.

Tak długo, jak z uporem koncentrowało się wzrok na odpowiednich rzeczach, można było wierzyć, że Kościół anglikański, zgodnie z tym, co twierdzi, jest duchową matką Anglików i należy do Oblubienicy Chrystusa. Zawarłem kilka przyjaźni, które, muszę z wdzięcznością powiedzieć, zachowałem aż po dziś dzień. Zacząłem podejmować trud głoszenia kazań – wykonałem sporo pracy z dziećmi. Jedyne, co przypominało mi o faktach zewnętrznych, to okresowe spotkania duchowieństwa, które pokazywały, że nie cały świat jest taki, jak Kemsing oraz sporadyczne, niewielkie, ostre notki w gazetach, mówiące, że ten lub ów człowiek został „przyjęty na łono Kościoła rzymskokatolickiego”.

Jednak nie minął nawet rok, kiedy problemy pojawiły się ponownie i nie pamiętam, co dokładnie było tego przyczyną. Raz na jakiś czas miewałem przykre chwile, szczególnie po odśpiewaniu nabożeństwa chorałowego, kiedy zastanawiałem się, czy mimo wszystko jest możliwe, że się mylę i że ceremonia, w której brałem udział, a którą sztuka i pobożność czynią tak piękną, nie jest niczym więcej, jak tylko subiektywnym wysiłkiem, aby dowieść naszego prawa do tego, czego nie posiadamy. W prezbiterium była mosiężna tabliczka, poświęcona pamięci niejakiego Thomasa de Hoppe, księdza z okresu przed reformacją i zapytywałem się czasem, co, tak szczerze, myślałby o tym wszystkim sir Thomas. Ale wszystkie myśli tego rodzaju traktowałem jak pokusy. Spowiadałem się z nich, jak z grzechów, czytałem książki o anglikanizmie, raz czy dwa zrobiłem, co w mojej mocy, aby zatrzymać wahających się w wierze. Zamierzałem poprzez używanie pogardliwego języka utwierdzać się w sprzeciwie wobec „Misji Włoskiej” – zwrot, jak sądzę, pierwotnie ukuty przez mojego ojca.

Pamiętam zwłaszcza jedno wydarzenie, które pokazuje, jak bardzo te myśli krążyły w tamtym czasie w mojej głowie. Byłem na zachodniej fasadzie katedry św. Pawła z okazji Diamentowego Jubileuszu Królowej, ale sądzę, że bardziej interesował mnie wysłannik papieski, niż ktokolwiek inny. Obserwowałem go chciwie i próbowałem przekonać samego siebie, że jest on pod wrażeniem spektaklu Kościoła anglikańskiego w jego pełnej chwale. Był to naprawdę widok dodający otuchy i z wielkim entuzjazmem patrzyłem w dół, na arcybiskupów i biskupów, zebranych na stopniach, w efektownych kapach. Pogłoska, że niemal doszli do porozumienia, aby założyć także mitry, spowodowała wielkie podniecenie w kręgach „Church Times”, ale tak czy inaczej przyjemnie było widzieć ich różnorodne, błyszczące nakrycia głowy. Pamiętam, że biskup Londynu nosił przepiękną, złotą piuskę, która była prawie równie dobra, jak mitra i triumfowałem na myśl o opowieściach, jakie papista będzie musiał przekazać, kiedy wróci do swych wyniosłych przyjaciół. Byłem też zadowolony, kiedy dzień lub dwa później pewien duchowny opowiedział mi, że w tłumie wzięto go faktycznie za rzymskiego księdza.

Co jednak dość dziwne, nie wpłynęła na mnie zbytnio papieska decyzja w sprawie święceń anglikańskich, która pojawiła się na krótko przed moim wyjazdem z Anglii. Z pewnością był to cios, zwłaszcza, że jeden z anglikańskich duchownych, który pojechał zaoferować informacje Komisji obradującej w Rzymie, zapewniał mnie, że decyzja zapadnie na naszą korzyść. Jednak nigdy nie poruszyło mnie to zbytnio. Za każdym razem, kiedy o tym myślałem, uświadamiałem sobie uczucie pewnego posiniaczenia w mojej duszy, ale nigdy, przez wszystkie anglikańskie dni mojego życia, to potępienie w żaden wyraźny sposób na mnie nie wpłynęło.

Właśnie w tamtym czasie wysłuchałem pierwszej spowiedzi – chłopca z Eton, który zatrzymał się w pobliżu i który kilka miesięcy później został katolikiem. Pamiętam mój niepokój na myśl o tym, że ktoś mógłby przeszkodzić w tej ceremonii, ponieważ – chociaż czasami głoszono w tym miejscu naukę o spowiedzi – to była ona bardzo rzadko praktykowana. Zamknąłem więc drzwi kościoła, drżąc z podniecenia, wysłuchałem spowiedzi, a potem wróciłem do domu z poczuciem strasznej i wspaniałej winy.

W końcu zacząłem być naprawdę niespokojny. Ale nawet ten niepokój, jaki odczuwałem w tamtym czasie, leżał raczej w obszarze intuicyjnym, niż intelektualnym. Chociaż czytałem kontrowersyjne książki i pocieszałem się zbiorem szyderstw dr Littledale’a, wiedziałem, że nie dotyka to naprawdę istoty mojego problemu, która leży głębiej. Sądzę, że stanowił on konsekwencję przede wszystkim dwóch rzeczy: po pierwsze – poczucia anglikańskiej izolacji, która rzuciła mi się w oczy za granicą, a po drugie – silnych dowodów, przemawiających za rzymską ciągłością wobec Kościoła przedreformacyjnego i odpowiednio – słabości naszych własnych argumentów. Przypomniało mi się to znowu w czasie, gdy przez miesiąc pracowałem jako anglikański kapelan w Cadenabbia. Istniała jeszcze jedna okoliczność, poza tymi, które wspomniałem, a która prowadziła do nasilania się mojego niepokoju.

Kilka mil od nas znajdował się klasztor sióstr anglikańskich, których zewnętrzna praktyka była po prostu nie do odróżnienia od praktyki klasztorów katolickich. Stało się zwyczajem niektórych duchownych, zarówno z Londynu, jak i z okolic, aby w święta nie przewidziane w Modlitewniku powszechnym, takie jak Boże Ciało oraz Wniebowzięcie, uczestniczyć w religijnych uroczystościach w tym klasztorze i przy kilku okazjach ja także brałem w tym udział. Przy wszystkich tych ceremoniach używano Mszału Rzymskiego, a na Boże Ciało formowała się procesja, w każdym szczególe zgodna z dokładnymi instrukcjami Baldeschiego. Ołtarz wystawienia ustawiano w pięknym ogrodzie i śpiewano Pange lingua (3). Siostry te nie udawały życia zakonnego – części Oficjum przewidziane na noc odmawiały w nocy, zgodnie z najsurowszym obrządkiem, używając oczywiście brewiarza zakonnego i prowadziły życie modlitewne w kompletnym odosobnieniu. Jednak niemożliwe było, abym przekonał samego siebie – chociaż oczywiście próbowałem to robić – że ta atmosfera nosi w ogóle jakiekolwiek znamiona podobieństwa do atmosfery, panującej ogólnie w Kościele anglikańskim. Lud nie był dopuszczany do tych uroczystości. Zazwyczaj od czasu do czasu dyskutowałem z kapelanem (który, tak samo jak jego następca, wyprzedził mnie w przejściu do Kościoła katolickiego), krytykując pewne szczegóły; ale jego odpowiedzi, poparte znaczną wiedzą – tej treści, że ponieważ Kościół anglikański jest katolicki, ma prawo do wszystkich katolickich przywilejów – nie satysfakcjonowały mnie. Fakt, że katolickie przywileje były w oczywisty sposób obce charakterowi Kościoła anglikańskiego, wydawał się raczej sugerować, że nie jest on katolicki. Jestem pewien, że te wizyty, może bardziej niż cokolwiek innego, spowodowały, że mój umysł zaczął coraz wyraźniej dostrzegać rzeczywistą przepaść, która dzieliła mnie od katolickiego chrześcijaństwa. Podarowałem srebrną lampę dla figury Matki Bożej w tym klasztorze (wciąż tam wisi), usiłując w pewien sposób potwierdzić moje katolickie dążenia.

Tak więc czas mijał, a mój niepokój trwał. Zacząłem diagnozować własny przypadek. Powiedziałem sobie, że moje życie jest zbyt szczęśliwe, aby było dobre dla zdrowia i zabrałem się do robienia planów na przyszłość. Do tego czasu nauczyłem się pewnej skuteczności w głoszeniu kazań, wziąłem udział w misjach parafialnych, a w końcu zostałem zaproszony przez kanonika misjonarza diecezji, aby ostatecznie dołączyć do niego w pracy misyjnej. Zacząłem jednak znowu myśleć o życiu monastycznym i byłem skonsternowany, dowiadując się, że w kaplicy domu w Canterbury, który zamierzaliśmy zająć, nie można praktykować takiego ceremoniału, do jakiego byłem przyzwyczajony. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym sam był „rytualistą”, ale wydawało mi się oczywiste, że wiara i jej wyraz powinny iść w parze i że głoszenie religii, przy braku jej oczywistych i nieodłącznych elementów dodatkowych, byłoby niewłaściwą deformacją. Jednak zdecydowałem się przyjąć zaproszenie i pojechałem zobaczyć się z arcybiskupem Temple w tej sprawie. Był dość miły i – po półgodzinnej rozmowie – dość stanowczy. Stwierdzono, że jestem za młody do takiej pracy i wróciłem do Kemsing, zdecydowany zaproponować swoją kandydaturę Wspólnocie Zmartwychwstania (Community of the Resurrection), o której wiele słyszałem.

W ciągu kilku tygodni odbyłem spotkanie z doktorem Gorem (obecnie biskupem Oksfordu) w kanonii w Westminsterze, i ostatecznie zostałem przyjęty jako nowicjusz. Dr Gore był wyjątkowo miły i życzliwy. Wydawał się rozumieć moje dążenia i byłem pod głębokim wrażeniem zarówno jego zachowania, jak i cichej, religijnej atmosfery tego domu. Wydawało mi się teraz, że wszystkie moje problemy się skończyły. Byłem mocno podekscytowany i zadowolony, na myśl o nowym życiu, które otwierało się przede mną, a potraktowanie wszystkich „rzymskich” trudności jako diabelskich pokus stało się łatwiejsze niż kiedykolwiek. Teraz widzę, że moja uwaga była rozproszona, a moja wyobraźnia wypełniona innymi obrazami – nie byłem naprawdę ustabilizowany. Ale od momentu, kiedy pojechałem do Birkenhead na doroczne rekolekcje wspólnoty, od których miał się zacząć mój nowicjat, mogę szczerze powiedzieć, że wydawało mi się nie do pomyślenia, abym kiedykolwiek miał zamiar opuścić wspólnotę anglikańską. Miałem być rzucony na całkowicie nowe wody. Miałem żyć tak, jak żyli bracia pięćset lat temu. Miałem urzeczywistnić, chociaż w niespodziewany sposób, moje dawne marzenia z Llandaff i Damaszku. Miałem poświęcić się Bogu raz na zawsze, w najwyższej formie powołania, dostępnej dla człowieka.

cdn.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Mowa o przysłowiu „People who live in glass houses shouldn’t throw stones” – „Ludzie, którzy mieszkają w szklanych domach, nie powinni rzucać kamieniami”, co oznacza, że nie powinniśmy krytykować innych, jeśli jesteśmy tacy sami, jak oni.

(2) W oryginale „the Scarlet Woman of Rome” – obraz, zaczerpnięty z Apokalipsy św. Jana (Apok 17), symbolizujący Rzym pogański (wizja bogini Romy, dosiadającej Bestii). Protestanci nazywali tak Kościół rzymskokatolicki.

(3) Pierwsze słowa dwóch hymnów, odnoszących się – odpowiednio – do Męki Pańskiej (śpiewany m.in. w Wielki Piątek, podczas adoracji Krzyża) oraz do Najświętszego Sakramentu (śpiewany w Wielki Czwartek, podczas procesji do ołtarza wystawienia, a także podczas procesji na Boże Ciało).

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.