Wyprawa po żonę. Rozdział szósty

Który dowodzi, że nie ma kodeksu, który obejmowałby wszystkie okoliczności życia, i pokazuje, o czym nasz bohater zapomniał w swoim.

Kapitan kazał swemu chłopcu przesiąść się do powozu naszego bohatera i wziąć ze sobą Neptuna. Tak więc obydwaj usadowili się dobrze w bryczce kapitana, a słudzy i wyżeł w powozie pana Ksawerego. Kapitan kazał swemu Jaśkowi jechać przodem, drogą na prawo, a Michałowi trzymać się blisko, nie gawronić się (1) i nie zostawać. Gdy wjechali w las, a droga była ciągle ciężka i piaszczysta, kapitan, zachęciwszy pana Ksawerego, żeby zapalił cygaro, sam przyrządził sobie swą piankową (2) fajeczkę na prostym, krótkim cybuszku ze sporym bursztynem i zapaliwszy kawałeczek wonnego czyru (3) od cygara swego nowego towarzysza, przykrył delikatnie srebrną nakrywkę, rozdmuchał, pokiwał fajkę, żeby prędzej czyr zgorzał i tytoń się zapalił, a gdy się to wszystko uskuteczniło, puszczając delikatnie dymek, rzekł:

– Czy pan szukasz majątku?

– Ja szukam żony, panie kapitanie.

– Więc urodzenia?

– Żony, panie kapitanie – odpowiedział uśmiechając się pan Ksawery.

– Rozumiem – rzekł kapitan odchrząknąwszy tak, że echo rozległo się po lesie i ptaki umilkły przestraszone. – Pan chcesz być szczęśliwym w swym pożyciu z żoną.

– A któż by nie chciał? – zawołał młody człowiek.

– Na dziesięciu żeniących się ośmiu nie chce – odpowiedział stary, puszczając ładne i regularne kółko dymu z uśmiechniętych ust. – Ten szuka kilku wiosek, w których jest gorzelnia w jednej, młyn w drugiej, a dobra pasza dla owiec w trzeciej. Inny myśli tylko o tym, jak herb jego w połączeniu z herbem żony będzie wyglądać na karecie, i marzy o biletach wizytowych swej żony, na których większymi literami ma być: „z hrabiów lub z książąt tych a tych”. Tamten oświadcza się i żeni prędko dlatego, że listy zastawne stoją wysoko, a ojciec panny ma ich spory kuferek. Są i tacy, i takich u nas najwięcej, co przywykłszy do jarmarków konnych w Łowiczu i w Łęcznej, wiedzą dobrze, że najbezpieczniej jest kupić klacz, której nogi na wyścigach wypróbowane i która już niejedno praemium (4) zyskała. Gdzie tacy panowie szukają żony, to pan wiesz, ponieważ jedziesz z Warszawy. Mógłbym panu wszystkich ośmiu oznaczyć szczegółowo i przekonać, że żaden z nich nie szuka tego, co się właściwie nazywa żoną, to jest towarzyszką życia, matką mających się narodzić dzieci, przyjaciółką wierną i rozumną, której można by zaufać, której można by się poradzić, której widokiem, głosem i pieszczotą można by się pocieszyć w smutku i umiarkować się w zwodniczej radości pozadomowej tą myślą, że radość prawdziwa i trwała jest tylko w domu i pochodzi od niej.

Pan Ksawery westchnął głęboko.

– Czegóż pan, u diabła, tak wzdychasz? – rzekł spojrzawszy nań kapitan. – Czy sądzisz, że takiej u nas znaleźć nie podobna?

– Natura naszych kobiet – rzekł pan Ksawery – jest dobra, ale psuje ją wychowanie, które jest z gruntu złe. Wszystko u nas wyrachowane na próżność, na popis, na owe wyścigi, o których, panie kapitanie, mówiłeś. Uczą się po francusku nie dlatego, żeby umieć, co by było rzeczą chwalebną i potrzebną, ale dla dwóch celów: lub żeby pokazać, że są edukowane lub żeby dać niezaprzeczony dowód, że należą do wyższej klasy. Uczą się grać na tym nieszczęśliwym fortepianie, który jak komin dymiący należy do klęsk nieodzownych każdego domu, nie dlatego, żeby czuć muzykę i mieć ją w sercu, ale dlatego, żeby kaleczyć uszy gościom i pokazać edukację. Tylko tańcują z zapałem, z sercem, dlatego żeby się wytańczyć, żeby się ucieszyć. Ale i tu próżność się wciska, jak wąż do każdego raju, aby z niego wygnać tych, co mają w nim szczęśliwą chwilę. Przysłuchaj się pan tym lekcjom, jakie matka, ciotka lub doświadczona edukowana kuzynka daje panience, która pierwszy raz jedzie na bal i której dusza skacze już kilka dni naprzód: „Nie tańcuj z tym lub owym; powiedz, żeś angażowana (5), jak przystąpi do ciebie ten sekretarz, ten adiunkt, ten dzierżawca. Uśmiechnij się i okaż, żeś bardzo rada, jak cię poprosi hrabia X albo książę Y”. I nauka nie idzie w las. Zobacz pan tę biedną ofiarę edukacji i pretensji na trzecim, na czwartym balu: siedzi zasępiona, nadąsana, wraca do domu nieszczęśliwa i do samego ranka zlewa łzami swą poduszeczkę. Czemuż to? Bo żaden hrabia, żaden książę, jak na złość, do niej nie przystąpił. Z sekretarzami, z adiunktami byłaby się wyhasała do woli, ale już wąż próżności siedział w sercu i zepsuł tę radość. To samo jest z ubraniem, ze strojem, który tak maluje kobietę, jak styl autora. Nasze kobiety nie dlatego się ubierają, aby były przystojnie odziane, aby były czyste i ładne, ale aby pokazać materię sukni, aksamit na szubce lub mantyli (6), aby się publiczność dowiedziała, że mają koronki, że mogą perłami zarzucić szyję i włosy ugwiaździć brylantami; czy pod tym wszystkim jest cała i czysta koszula, to jest kwestia podrzędna. Ten kierunek, taką podnietę próżności, stającą się potem klęską męża, daje także edukacja. Widziałem w publicznych miejscach w Warszawie, a nawet po kościołach, dziewczynki wystrojone tak, jakby miały występować na hecę i wytresowane na pokaz, i oglądające się z chciwością za ludzkim okiem. Cóż dziwnego, że później więcej kochają swoje elegancje niż męża i dzieci, a dla dogodzenia tej żądzy pokazania się często bardzo daleko zachodzą? Jeszcze pół biedy, jeżeli kończy się na długach, które mąż musi płacić, lub na codziennych wymówkach, że żona nie ma w czym pokazać się na świecie. Tych przymiotów, tych zasobów moralnych i umysłowych, które by wystarczyły dla dwojga ludzi wtedy, gdy pierwszy szał miłości przeminie, które uczyniłyby ich dom pełnym i zajmującym, choćby nie było gości, które każdy dzień małżeńskiego pożycia zrobiłyby nową pieśnią tego wielkiego poematu, który się ciągnie od ołtarza do trumny, nasza edukacja nie daje wcale. Nie myślą o tym ani matki, ani guwernantki. Nie hodują, nie pielęgnują tych kwiatów, co mają zdobić małżeński raj, sądząc, że one same wyrosną bez uprawy i starania. A tymczasem z największą troskliwością i niemałym nakładem zasiewają chwasty i pokrzywy, które wskutek słabości ludzkiej natury rodzą się i same i które właśnie edukacja powinna wyplenić i wytępić. Gdyby przynajmniej to złe wychowanie kończyło się przy ołtarzu i gdyby mąż mógł potem swobodnie zająć się tym, co powinni byli zrobić rodzice, giętki umysł kobiety przy pomocy miłości, rozsądku i woli mężczyzny dałby się oczyścić z tych wszystkich niepotrzebnych pakunków, którymi go obładowano i które dalszą drogę małżeńskiego życia czynią czasem niepodobną. Ale gdzież tam! Ta nieszczęśliwa edukacja trwa ciągle, wpływ domowy wytęża się, gorliwość matek, ciotek, kuzynek i wszystkich ich przyjaciółek rośnie w miarę niedowierzania w charakter męża, w miarę rosnących podejrzeń, że nie poświęca się szczęściu młodej żony, którego gruntem jest zawsze próżność, zawsze pokaz i ekspozycja (7), którego najistotniejsze warunki leżą w sprawunkach, w stroju, w gościach, w ekwipażu; w stosunkach, które łechcą dumę, w jakiej na przykład podróży, która ma dodać powabu i lustru (8) młodej mężatce. Bałamucą więc jej głowę i dalej, jak bałamucili za młodu, egzaminują, badają, marszczą czoło i wzdychają na jej odpowiedzi, odkrywające w tej mierze inne widoki i postanowienia męża. A jeśli osaczona tym sposobem kobiecina wygada się przed mamą, przed ciocią i nasyłanymi przez nie przyjaciółkami, że Józio lub Jasio tego a tego nie chce, nie tak jak ona myśli, nie takiego jest zdania, następują sceny, niby tajony płacz, a często pod błogosławieństwem dawane nauki, jak ma zrobić, co odpowiedzieć, czego wymagać, w czym się uprzeć i postawić na swoim. Tym to sposobem w imieniu szczęścia dziecka popełniają się występki codzienne, niekarane i upoważnione przez tę religię bałwochwalczą, którą wyznajemy prawie wszyscy dla naszych dwóch bóstw: próżności i chęci małpowania innych. Tym to sposobem rozstraja się ten instrument, na którym miał być wygrany poemat życia, i robi się obrzydliwa, ciężka i nużąca proza. I dlatego to, panie kapitanie, tak ciężko westchnąłem, bo mam zbyt wysokie wyobrażenie o stanie małżeńskim, bo tylko w nim widzę ową arkę przymierza, która naszej ziemskiej wędrówce ma dać rękojmię pokoju i zbawienia. Postanowiłem wprawdzie mocno i niezachwianie szukać tej kapłanki, co by umiała podnieść ową zasłonę, za którą się kryje ta arka, ale postanowiłem szukać jej z otwartymi oczami. A choć jestem młody, niezależny w moim wyborze, majętny i niełaknący więcej, jak mam, mogę nie oglądać się ani na stan, ani na urodzenie, ani na posag, przecież, może na moje nieszczęście, przypatrzywszy się, jak wychowanie i wpływy domowe przygotowują nasze panny do tej tak ważnej i świętej funkcji, do tego tytułu żony, który pan tak krótko i tak dobrze określiłeś, przewiduję, na jakie narażam się zawody, i przeczuwam, że mi z mej wyprawy przyjdzie wrócić z niczym, może tylko z tym gorzkim przekonaniem, że lepiej zostać starym kawalerem, niż wystawiać się na hazardy i leźć w pęta, których potem nie można rozwiązać.

Przez cały czas tej długiej perory kapitan puszczał z ust kółka dymu coraz regularniejsze i patrząc pilnie, jak się unosiły, biegły z początku równo i spójnie, a później się rozchodziły, rozpierzchały i nikły, uśmiechał się pod wąsem i zapewne w myśli robił jakieś porównania. Gdy pan Ksawery umilkł, kapitan rzekł:

– Widzę, że się pan nad tym dużo zastanawiałeś i że zrobiłeś pan spostrzeżenia, które w wielu razach dadzą się zastosować. To tylko źle, że pojedyncze wypadki podniosłeś do ogólnej zasady. To cię doprowadzi do tego, że będziesz nadto ostrożnym, a zbytkiem ostrożności można równie zgrzeszyć, jak i zbytkiem dowierzania (9). Pochwalam to i winszuję panu, że o stanie małżeńskim masz tak wysokie wyobrażenie. Nazwałeś go pan arką przymierza, mającą nam zapewnić pokój i zbawienie: to bardzo pięknie powiedziane. Czy pan to wziąłeś z jakiejś drukowanej książki? – dodał kapitan spoglądając z uśmiechem na młodego człowieka.

Pan Ksawery zaczerwienił się, bo rzeczywiście był to wyjątek z jego kodeksu, który myślał podać do druku, uzupełniwszy go tylko dalszymi spostrzeżeniami, które by mu doświadczenie, jakiego w tej wyprawie swej spodziewał się nabyć, nastręczyć miało. Nie chcąc jednak z tym się wydawać, odpowiedział:

– Skąd mi to wyrażenie przyszło, czy je gdzieś czytałem, czy sam wykomponował (10), tego nie wiem; dosyć, iż zdaje mi się rzecz dobrze tłumaczyć, zbliżając te dwa sakramenty, tj. kapłaństwo i małżeństwo, które nie tylko za równie święte uważam, czym ze swej natury, jako sakramenty, są rzeczywiście, ale wtedy tylko stan małżeński, jako wiodący do szczęścia uznaję, gdy małżonkowie uważają się za jego kapłanów.

– To jest, że wówczas robi się poemat – mówił kapitan, a pan Ksawery znowu się zaczerwienił, bo postrzegł, że stary wojak niejako przeniknął, że nasz bohater, za przykładem teraźniejszych autorów, lubi sam siebie cytować. – Zresztą masz pan rację – mówił dalej kapitan. – Biada temu, kto do swego życia, do swego stanu, do swojej pracy, nie umie przymieszać choć trochę poezji, a doprawdy nieszczęśliwym jest ten, kto umie i chce, a nie może. W stanie małżeńskim wiele okoliczności odbiera tę możność mężowi, a mianowicie, ta prozaiczna i niegodziwa edukacja, jaką odbierają nasze kobiety, i skierowanie ich myśli i chęci do rzeczy marnych, do błyskotek, do popisu i ekspozycji wszystkiego, czym ich obdarzyła natura i fortuna. Jednak u nas, choć pan tę zdrożność tak uogólniłeś, zdarzają się wyjątkowe istoty, które jej nie ulegają. Ja sam znam taką, która uniknęła tej klęski może przez to, że matka nie dbała o nią i nie myślała wcale o jej wychowaniu. Otóż panienka wychowała się sama, urobiła dziwnie swą głowę i serce, zahartowała się w szkole codziennych cierpień przeciwko wszystkim hazardom życia, pojęła doskonale wszystkie swe obowiązki i jest właśnie kandydatką na ową kapłankę, która niewątpliwie potrafi podjąć zasłonę, kryjącą tę pańską arkę przymierza, i wprowadzi tam tego, kto zechce i zdoła ująć sobie to złote serce i tę główkę poetyczną i myślącą. Do niej właśnie pana wiozę.

Pan Ksawery poprawił się i podniósł, jakby go coś ukłuło. Jakiś strach go ogarnął, że czuł się tak bliskim celu, a może końca wyprawy, którą rozłożył na mnogie miesiące. A nuż to będzie właśnie ta, pomyślał w duchu, której nie będę miał nic do zarzucenia. I ta myśl już przedwcześnie takim go przejęła niesmakiem, jaki napada recenzenta, kiedy przeczytawszy książkę, nie ma się do czego uczepić, żeby się oburzyć, żeby wyszydzić biednego autora, który śmiał wszystko tak ułożyć, że drobne skazy znikły w wielkiej masie rzeczy dobrych i pięknych, i zajmujących. Kapitan postrzegł jego zmieszanie i dodał:

– Nie bój się pan jednak, że zdradzę pana intencje i tym sposobem związawszy cię, postawię w przykrym położeniu. Ani ojciec, ani córka nie domyślą się, że przywożę pana jako konkurenta (11). Przypatrzysz się pan swobodnie i zrobisz, jak zechcesz, nie żenując się nawet mnie. Bo choć jestem trochę krewnym tej panienki, bardzo ją lubię i chciałbym, żeby dobrze poszła za mąż; choć przyznam się panu, że swatanie jest moją słabostką i stanowi właśnie poetyczną stronę mojego wdowiego życia, gdyż czuję, marzę, lękam się i spodziewam wraz z tymi, których swatam; nie obrazisz pan jednak bynajmniej, ani mojej miłości własnej dziewosłęba (12), ani troskliwości krewnego, jeżeli przypatrzywszy się, szepniesz mi: „To nie dla mnie; wieź mnie, kapitanie, gdzie indziej”.

Pan Ksawery uścisnął rękę starego i rzekł:

– Doprawdy jestem szczęśliwy, że mi traf pozwolił poznać pana kapitana. Jeżeli zdołam zasłużyć na jego szacunek i przyjaźń, powiem sobie, że jeździłem nie próżno.

– Choć nie znajdziesz żony? – zawołał śmiejąc się kapitan. – Może i jesteś szczerym w tej mierze, tylko nie zdajesz sobie sprawy, dlaczego poprzestałbyś tak łatwo na takiej zamianie.

– Czyż szacunek i przyjaźń zacnego i doświadczonego człowieka nie są wielkim skarbem? – rzekł pan Ksawery.

– Bez wątpienia, są dobrem miłym i użytecznym, ale zawsze to nie owa arka przymierza – mówił kapitan uśmiechając się – do której, między nami mówiąc, nie masz wielkiego popędu. Ciągnie cię rozum, ale nie serce.

Pan Ksawery spuścił oczy i w tejże samej chwili, nie wiedzieć dlaczego, zdało mu się, że siedzi na swej bryczce przed karczmą w Sochaczewie i widzi przed sobą karetę, a w jej oknie cudny profil, którego nie mógł zapomnieć. Już chciał się w ciszy ducha swego wybadać, czy tam pociągnąłby go rozum, czy serce, gdy kapitan zaraz przerwał to chwilowe zamyślenie dodając:

– Wszakże to dowodzi mi tylko, że pana serce jest zupełnie wolne, a zatem tym większa nadzieja dla mojej ślicznej kuzynki. Bo zapomniałem panu powiedzieć, że jest rzeczywiście śliczna. Ma osiemnaście lat, oczy błękitne z czarnymi rzęsami, włosy ciemne i bujne, płeć trochę ogorzałą, bo się nie oszczędza, ale właśnie z tym rumieńcem zdrowia, przebijającym się przez opalone policzki, z czołem jasnym jak kość słoniowa, z tą figurką giętką i sprężystą, pełną życia, mocy i zdrowia, bardzo jej do twarzy.

– Niezmiernie powabny obraz dajesz mi, kapitanie – rzekł wesoło pan Ksawery. – W takim ciele musi być mocna dusza.

– Wyrosła, jak mówiłem, w przeciwnościach – dodał kapitan – w zarzuceniu, ukrzepiła się sama własną mocą i jak nie zepsuto jej serca cackami, nie skrzywiono głowy próżnością, tak i cukierkami nie zepsuto jej ciała i zdrowia. Ale posag mały, bo majątek biednego krewnego mojego żoneczka zrujnowała ze szczętem.

– Oh! – zawołał pan Ksawery machnąwszy ręką. – O tym nie warto mówić! Gdyby tu był obecnym mój filozofujący fagas, któremu od razu zamknąłeś gębę, to by ci, kapitanie, dokumentnie powiedział, że mam z czego utrzymać żonę. Ale kim jest ojciec tej panienki, którą tak poetycznie opisałeś?

– To szlachcic starej daty – odpowiedział kapitan. – Człek cichy, potulny, lubiący książki, nie bardzo dbały o gospodarstwo, które żona prowadziła najgorzej, ale poczciwa dusza, istota trochę brudna, trochę nudna, ale niezdolna zamącić nikomu wody. Nazywa się Kajetan Padlewski, ma o milę stąd dwie wsie, które byłyby pięknym majątkiem, gdyby matka była taką, jaką dziś jest córka.

– Więc panna, gospodyni – rzekł pan Ksawery jakby zaciskając usta.

– Czy ci się to nie podoba? – zapytał stary.

– I owszem, i owszem. Zajęcie to budzi także ducha, daje działalność myśli, daje im kierunek lepszy niż ustawiczne myślenie o Ogrodzie Saskim i o toalecie na wieczór. Byle jej to nie absorbowało, bo jeżeli tylko dojne krowy chodzą po jej głowie, kury gdaczą w jej myśli i szynki i schaby wiszą w jej sercu, jak w jakiejś spiżarni…

– Zobaczysz – rzekł kapitan. – Nie chcę cię uprzedzać, może znajdziesz więcej, niż się spodziewasz, i może… Ale jedna mnie tylko okoliczność cokolwiek niepokoi: wszak masz imię Ksawery.

– Ksawery – odpowiedział młody człowiek trochę zdziwiony.

– To niedobrze – mówił stary skrobiąc się w głowę. – Mam o tym ustaloną opinię i prócz przykładu jej rodziców, niejeden inny.

– Nie rozumiem cię, panie kapitanie – mówił pan Ksawery, który w imieniu swym nic tak bardzo zatrważającego nie widział.

– Bo widzisz pan – rzekł kapitan – i ona nazywa się Ksawera, a ja takich małżeństw nie znajduję dobranymi. Jest w imieniu kobiety jakiś talizman, który daje jej urok, i niech sobie mówi kto, co chce, wpływa na jej charakter. Im bardziej to imię od męskiego imienia odchodzi, tym właściwsze jest tej istocie miękkiej i tak od nas różnej i tym pewniejszą staje się rękojmią tego powabu, jakiego w niej szukamy. Nie mogę się jakoś oczarować i dopatrzeć kobiecości w całym jej kwiecie, gdy nie widzę przed sobą Marii, Róży, Anny, Eleonory itp., ale jakąś np. Wincentę, Ignacę, Kalikstę, Benedyktę itd. Skoro kobieta przedrzeźnia i wykręca imię mężczyzny, pokusi się tym łatwiej i o siłę męską, i tę władzę, jaka jej nie służy. Stąd walka i dysharmonia, stąd chęć przewodzenia nad mężem tym większa, jeżeli jeszcze się zdarzy, że imię jej takie same, jak mężowskie. Widziałem to nieraz, a najwidoczniej tu. Ojciec tej panienki, do której pana wiozę, nazywa się Kajetan, żona jego Kajetania i zobaczysz pan, jak na tym biedak wyszedł i co to tam była za poezja w tym tak dobranym stadle.

Pan Ksawery zaśmiał się z przywidzenia starego wojaka, które on zdawał się serio uważać za jakieś gruntowne przekonanie. Rzekł więc:

– Zatem pan kapitan boisz się, aby i między nami taka sama nie wyrodziła się proza? Ale skądże u diabła matka tej panny Ksawery przyszła do takiego imienia? Kajetania! Tego pewnie w żadnym kalendarzu nie ma.

– Przydłuższa to historia – rzekł kapitan. – Ale na takich piaskach, jakie jeszcze mamy przed sobą, doskonale się gada, zwłaszcza kiedy komu Pan Bóg da tak miłego towarzysza. Otóż opowiem panu, skąd ta pani przyszła do swego imienia i jakie stąd wynikły skutki dla jej męża. Ale zapal pan cygaro, a ja swoją fajeczkę odnowię.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Dawniej: gapić się; zbijać bąki; marnować czas.

(2) Fajkę, której cybuch sporządzono ze specjalnej odmiany glinki z domieszką wapnia.

(3) Hubki; żagwi.

(4) (Łac.) nagrodę.

(5) Dawniej: zamówiona; zarezerwowana; zaproszona do tańca.

(6) (Z hiszp.) rodzaju dawniejszej peleryny kobiecej; narzutki bez rękawów.

(7) (Z łac.) tu: wystawność; chęć pokazania się.

(8) Dawniej: blasku; połysku.

(9) Zaufania.

(10) Dawniej: wymyślił; wykombinował; ułożył.

(11) Mężczyzny starającego się o rękę kobiety.

(12) Dawniej: swata.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.