Wyprawa po żonę. Rozdział dziesiąty

W którym czytelnicy przekonają się, jak daleko i dokąd może zajechać, kto całe życie jedzie na swym koniku.

Wieś, do której przybyli, była wielka, w dobrym położeniu, ale cała w łatach. Liczba ich w każdym miejscu świadczyła o dawniejszym opuszczeniu. Nie było budynku, gdzie by ich nie znalazło się kilkanaście na dachach chaty, stodoły i chlewków, wyraźnych i widnych przez to, że świeża słoma odbijała od starej, poczerniałej i porosłej mchem. To samo widzieć można było w płotkach ogradzających obejście, we wrotach, które zamykały dziedziniec, w drzwiach chałup i stodół.

Wszędzie poznawało się łatwo, gdzie niedawno były dziury, która brama leżała przez pół rozsypana na ziemi, w których drzwiach brakowało desek, w którym okienku nie było szkła i zakrycia od wiatru i niepogody. To samo spostrzegł z daleka pan Ksawery i na zabudowaniach dworskich, co go uderzało na włościańskich.

– Patrz pan – rzekł kapitan – jak tu wszystko wygląda pstrokato. Z tego wnieś, jaki tu był ład przez kilkanaście lat matczynego gospodarstwa i ile pracy i sił włożyć musiała biedna córka, gdy w ciągu półtora roku potrafiła pozalepiać wszystkie te dziury i doprowadziła wieś do tego stanu, w jakim jest teraz. A ile to tam było jeszcze szczerb moralnych, które kilkunastoletnia niedbałość zadała, ile rozpusty w życiu, ile lenistwa i niedbania ani o pańskie, ani o swoje, to łatwo pojąć i nietrudno zrobić sobie wyobrażenie o charakterze i energii panienki, która zaprzęgła do dyszla porządku i ścisłego wykonania rozkazów tę trzodę, przywykłą brodzić samopas lub leżeć w bagnie ospalstwa i opilstwa.

Pan Ksawery milczał na te wszystkie pochwały. Przyznawał on w duchu, że kapitan ma rację, ale wszystko to, co widział i słyszał, dawało mu jakieś zanadto folwarczne pojęcie o pannie, która dokazała tych cudów.

Wyobraził ją sobie więc jakąś kościstą i rubaszną w ruchach, mającą wielką, czerwoną i zimną rękę, potężną nogę, zbyt wydatne rysy, chrypliwy i gruby głos, dał jej nawet ciemnorudawe wąsiki, których ze swej myśli w żaden sposób nie mógł odpędzić. W jej głowie widział wprawdzie praktyczny rozum, jasne widzenie potrzeb codziennych życia i środków, jakimi im zaradzić, ale nie mógł dopatrzyć się żadnego wyższego polotu, żadnej skłonności do marzenia i przebywania choć chwilowo w lepszym, nadprzyrodzonym świecie. W jej sercu wprawdzie domyślał się uczciwości, przywiązania do swoich obowiązków, energii i mocy woli, ale na próżno szukał w nim skłonności do tęsknoty, czegoś melancholijnego, co by owiewało łagodnym ciepłem i przywodziło do miękkiego i rzewnego usposobienia. Słowem, zbierając wszystkie dane, jakie miał, urobił sobie z nich jakąś prozaiczną istotę, która zupełnie nie odpowiadała tym warunkom, jakich żądał i w których poezja tak przeważne miała miejsce.

Był więc niespokojny, smutny, niekontent i jakkolwiek rad był z poznania kapitana, do którego wszystko go ciągnęło, wolałby jednak nie doznać tej przyjemności, jechać dalej sam na sam z myślami i zdać się na los, aby mu nasunął przed oczy tę, która by urzeczywistniła jego rozliczne wymagania.

Kapitan spostrzegł to jego usposobienie, uśmiechnął się, pogładził wąsa i także umilkł.

Gdy wjechali na dziedziniec, spostrzegli przed gankiem dwoje ludzi: wieśniaka i wieśniaczkę, a przed nimi na ganku młodą osobę płci żeńskiej w czepeczku, w białej chustce, przewiązanej na krzyż na piersiach i z tyłu mającej wielki fontaź, w ciemnej sukience, której tylko spódniczkę widać było spod chustki.

Chłop oparty na kiju i stojący z pokorą przed gankiem miał spuszczoną głowę, kobieta ocierała łzy, a panna czy pani wymachiwała rękami i poruszała tak głową, iż wyraźnie widać było, że się gniewa, łaje ich lub przynajmniej daje surowe i energiczne upomnienie.

„Masz tobie! – pomyślał nasz bohater. – Otóż i typ ekonomowej, jeżeli to panna Ksawera, to dziękuję”.

Kapitan, spostrzegłszy tę scenę na ganku, potężnie chrząknął i rzuciwszy okiem na swego towarzysza, poznał z jego miny, uśmiechu i poruszenia, że jego faworytka nieszczególnie się zarekomendowała.

Gdy Jasiek, a za nim Michał dali ognia z biczów, a nade wszystko, gdy kapitan chrząknął, panna Ksawera – bo rzeczywiście to była ona – obejrzała się i poznawszy kapitana, zbliżającego się całym kłusem swej dzielnej trójki, uśmiechnęła się do niego mile, przesłała mu naprzód do ust pocałowanie, potem wziąwszy się za spódniczkę paluszkami i dygnąwszy głęboko, odwróciła się zgrabnie i szybko pobiegła.

Jakkolwiek wszystko to w jednej stało się chwili, pan Ksawery dostrzegł jednak, że jej twarz była młoda i ładna, że uśmiech był serdeczny i miły, że poruszenie jej i ukłon były szykowne, wesołe i naturalne. Kapitan, widząc naprawioną tym sposobem rekomendację, co poznał z miny naszego bohatera, odchrząknął znowu, ale z innego tonu, który nie oznaczał złego humoru, i mruknął:

– Pewnie coś przeskrobali.

Stanąwszy więc przed gankiem, nim wysiedli, zawołał do owych ludzi i zapytał:

– Co to wam panna mówiła?

– Ta, jużci, proszę jegomości, mówiła prawdę, niech jej Pan Bóg da zdrowie! – rzekła kobieta kłaniając się.

– Oj! Prawdę, nie ma co mówić! – rzekł chłop kiwając głową.

– A jużci – zawołała znowu kobieta. – Tak by ci i ksiądz na spowiedzi nie rzekł i nie powiedziałby ci lepiej, żeś nie powinien pić i hultaić się, kiedy ja nieszczęśliwa nie mam co w gębę włożyć dzieciom, które płaczą i skomlą jak szczeniaki. A jeszcze mnie bić, kiedy ja płaczę i narzekam. Widzisz go, jaki!

– Jak to! To ty hultaju tak się obchodzisz z żoną? – zawołał groźnie kapitan.

– At, proszę jegomości – mówił chłop. – Nie zawszeć to człek pijany i głupstwo zrobi. Ale babie to nigdy nie dogodzisz. Jak sy człek na frasunek podchmieli, a przyjdzie do chaty, zeby sy odpoczął po pracy, to zaraz na niego z językiem jak z łopatą i dawaj beczeć, dawaj krzyczeć, że aż wszystkie kumy się zbierają, jakby tam kogo zarzynali. Ot, złość mnie wzięła, proszę jegomości, że więcej było krzyku jak grzechu. Taj szturchnąłem babę porządnie, jak Pan Bóg przykazał i zamknąłem jej gębę. A tu zaraz, proszę jegomości, powiedzieli pannie, ot i zawołała nas, i nagadała mi, że aż mi w pięty poszło; że powinienem szanować żonę, kiedy pracowita i dobra gospodyni, a jak sobie podchmielę, to pójść cicho spać, a breweryj w domu nie robić. Kiej diabeł będzie miał rozum wtedy, kiej ma w głowie, i kto tam wie, że źle robi, kiej pijany?

– Ale rozum miałeś wtedy, kiedy szedłeś do karczmy? – mówił kapitan.

– A jużci, proszę jegomości – odpowiedział kłaniając – takuteńko i panna mówiła, że człowiek wprzód powinien się zastanowić. Onoć to i prawda, ale gdzie tam człeku zastanowienie przyjdzie, kiej kum spotka, taj mówi: „Chodźwa, napijwa się”. To człek i idzie, jak Pan Bóg przykazał.

– Pan Bóg przykazał kochać żonę i nie krzywdzić jej, kiedy dobra, rozumiesz, kpie? – zawołał kapitan. I gdy chłop kłaniał się i jego żona dziękowała za naukę i potwierdzenie słów panny, dodał: – No, idźcie do domu; a pamiętaj, jak tu jeszcze raz przyjadę, a dowiem się czegoś podobnego, to już nie z panną, ale ze mną będziesz miał do czynienia. A pan jest?

– A jużci, proszę jegomości, musi tam gdzie być, kto go tam wie? – odpowiedział wieśniak skrobiąc się w głowę.

– Kochane dziecko! – rzekł wówczas kapitan wysiadając. – Wszystko na jej głowie.

Gdy weszli do pokoju, który widać był salonem pani Kajetanowej, pan Ksawery doznał bardzo niemiłego wrażenia. Przywykł on u swej matki widzieć prostotę w tych wszystkich sprzętach, które jej służyły, oraz wzorową czystość i staranie, aby każda rzecz odpowiadała celowi, aby była cała i z gustem łączyła wygodę.

Tu wszystko okazywało pretensję, dziwactwo w formie, przesadę w ozdobie, a na dobitkę wszystko było zużyte, stare i mimo widocznego starania córki, chęć błyszczenia i niedbałość matki nie dały się pokryć.

Na krzesłach, na kanapach były świeże perkalikowe pokrowce, czyste i dość gustowne, ale popaczone forniry, starta politura, poodbijane złocenia, poodłamywane brązy i rogi mebli zakryć się tym nie dały. Należałoby to wszystko wyrzucić, zastąpić zużyte i wyszłe z mody graty innymi, prostymi, bodaj lipowymi, sprzętami, a byłoby i ładniej, i wygodniej. Ale widać, że biedna dziewczyna nie mogła się jeszcze zebrać na tak radykalną reformę i pokrywszy tylko dziury wypłowiałych i poszarpanych jedwabiów, zostawić musiała wszystko do czasu, jak było.

Jak styl maluje człowieka, tak pokój, w którym kobieta gości swych przyjmuje, maluje jej usposobienie i prawie pewne daje wnioski o jej sercu i głowie. Pan Ksawery, skoro rzucił okiem na to, co go otaczało, przypomniał sobie zaraz opowiadanie kapitana i przekonał się jakby naocznie, że w żadnym rysie tej kobiety, która tu mieszkała i była klęską dla męża, córki i domu, nie było przesady i że niechęć jego, choćby z tego powodu, że się nazywała Kajetanią, nie była mu powodem, że ją zbyt jaskrawo odmalował.

– Pójdź pan dalej za mną – rzekł do pana Ksawerego, gdy nikt do nich nie wychodził i otaczała ich głęboka cichość – odszukamy tymczasem gospodarza, nim się nam gosposia ukaże, która pewnie przestraszyła się kawalerskiego najazdu i pobiegła zrzucić ten gospodarski czepiec, który, jak zauważyłem, nie bardzo się panu podobał. Pan Ksawery uśmiechnął się z przenikliwości kapitana i poszedł za nim milcząc. Przeszli więc jeszcze parę pokoi prawie pustych, potem jakiś korytarzyk i nareszcie weszli do pokoju pana Kajetana.

Gdy kapitan otworzył drzwi, pan Ksawery zobaczył izbę dużą, brudną, pełną tytoniowego dymu. Przy ścianach wszędzie były półki, a na nich książki rozmaitych formatów, umieszczone nieporządnie i bez szyku. Nie było nawet tego zwykłego i istotnego w każdym większym zbiorze porządku, żeby folia były na dole, a mniejsze formaty wyżej. Wszystko tu było razem pomieszane tak, jak w głowie pana: obok ważnej wiadomości fraszka nie warta oczu i pamięci. Na podłodze leżało także ksiąg niemało, na krzesłach i stołkach, i pod nimi, słowem, tak zupełnie co do joty, jak kapitan opisywał.

Dwa wielkie otwarte kufry stały bliżej drzwi, a z nich wyglądały papiery i papierki, arkusze i półćwiarteczki, pomięte, zabrudzone, jedne zwinięte w trąbki, inne nastrzępione jak skrzydła do lotu, a wszystkie zapisane drobno i nieczytelnie.

Przy oknie wychodzącym na dziedziniec był wielki stół, pokryty zielonym niegdyś suknem, poplamionym i dziurawym, zarzuconym książkami i papierami, z wielkim czarnym kałamarzem i z kilkunastoma piórami zawalanymi okrutnie atramentem, uciętymi króciutko, z których każde na drugim końcu zaostrzone było tak, że służyło zarazem za piórko do zębów i za narzędzie do wyrzucania ogarków z fajki i przekalania (1) jej dziureczki, gdy zbyt zaszła tytoniowym sokiem lub się czymkolwiek zapchała.

Właśnie jednym z takich piórek dłubał sobie w zębach pan Kajetan, którego spostrzegli siedzącego przy tym stole, na krześle z wysokimi plecami, od których szły rzemyki przeciągnięte do kołków z przodu krzesła, przybite do nich ćwieczkami i służące za poręcze, na których czasem opierał swą rękę. Czytał on właśnie jakąś dużą księgę, pióro miał umoczone i gotowe do robienia wyciągu, na sobie miał szlafrok niezbyt widać stary, ale cały pobryzgany atramentem, poplamiony, to łojem od świecy, to sokiem tytoniowym i w wielu miejscach świecący dziurami powypalanymi przez fajkę.

Zagłębiony był strasznie i łysą głowę, pokrytą z tyłu siwymi włosami i którą na pół przecinała zielona umbrelka (2), pochylił nad kartami dzieła, które czytał z takim zajęciem, że ani hurkotu dwóch powozów, które przejechały przed jego oknem, ani huku z biczów nie słyszał, ani nie spostrzegł swych gości, aż wtedy, gdy się prawie o krok zbliżyli i kapitan umyślnie z całej siły chrząknął.

Podniósł wtedy głowę przerażony pan Kajetan, lewą ręką, w której trzymał wiśniowy cybuch, podsunął umbrelkę i patrząc wytrzeszczonymi oczyma na kapitana, zapytał:

– Co to?

– Pali się! – zawołał kapitan, który sobie pomyślał, że gdyby doprawdy paliło się nad jego głową, to by się nie domyślił.

– Pali się? – rzekł pan Kajetan i rzuciwszy wokoło obłąkanym wzrokiem, podniósł się z krzesła i podsunąwszy rękawy od szlafroka na obu rękach, dodał: – To pomóżże mi, kapitanie, wynieść moje kuferki na bezpieczne miejsce.

– Z tymi szpargałami? – rzekł kapitan.

– Tam moje życie, kapitanie – odpowiedział i chciał iść na ratunek tych ramot, które rzeczywiście kosztowały go tyle pracy i pochłonęły najlepsze godziny jego życia.

– Czekaj, czekaj, człowieku! – zawołał kapitan śmiejąc się. – Pali się, ale na twojej kuchni, o czym także nie wiesz, i nie wiesz, czy będzie obiad, na który do ciebie przyjechaliśmy.

– To już Ksawerka ci powie, kapitanie – odpowiedział pan Kajetan z melancholijnym uśmiechem i rzuciwszy raz jeszcze okiem na swoje kuferki, z których rozmaite papierki jak ośle uszy sterczały, dodał: – Ale bodaj cię! Tak mnie nastraszyłeś! Jakże się masz, kochany kapitanie? Widzę, żeś rumiany i żarty się ciebie zawsze trzymają, musisz więc być zdrów i w dobrym humorze. Bardzo się cieszę, że cię widzę, i Ksawerka ucieszy się także. Siadajże – dodał, sam siadając, a potem, rzuciwszy okiem na pana Ksawerego, zerwał się z krzesła i zakrywając szlafrok, rzekł: – Ale nie sam, widzę, jesteś?

– Dopiero zobaczyłeś, że ci przywiozłem gościa? – zawołał kapitan wzruszając ramionami.

Pan Kajetan uśmiechnął się i skłaniając się ku naszemu bohaterowi, rzekł:

– Kogoż mam honor…

– Pan Ksawery Wymysłowski, obywatel z Lubelskiego – przerwał mu kapitan biorąc za rękę młodego człowieka. – Jest to synowiec mojego kolegi, z którym dobrze żyliśmy. Zjechałem się z nim przed godziną, ale jesteśmy ze sobą tak, jakbyśmy się znali i kochali od dawna. Rekomenduję ci go całym sercem.

Pan Ksawery ścisnął rękę kapitana, ukłonił się gospodarzowi, który spojrzał na niego uprzejmie, uśmiechnął się i pragnąc być grzecznym, zrzucił kilka książek z najbliżej stojącego krzesła, odsunął nogą inne, które zawadzały, i postawiwszy je naprzeciw swojego, prosił swych gości, aby usiedli.

Jakkolwiek pierwszy rzut oka na to laboratorium pana Kajetana i sam jego widok nieszczególnie ujął i uprzedził młodego człowieka; jakkolwiek to zagrzebanie się w książkach, taka nieużyteczna pracowitość, taka abnegacja wszystkiego, co stanowi obowiązki i przyjemności życia, wydała mu się dziwną, trochę grzeszną, a przede wszystkim komiczną; gdy jednak przypatrzył się owemu żarłokowi książkowemu, który pochłaniał chciwie wszystko, bez względu czy strawne, czy niestrawne; gdy zobaczył jego łagodne, choć trochę zamglone spojrzenie, jego poczciwy uśmiech; gdy go posłuchał mówiącego, to o sobie, to o córce, to na żarty i przycinki kapitana, że o Bożym świecie nie wie, odpowiadającego dobrodusznie, bez gniewu i obrazy, a nawet żartującego z siebie, dodającego tylko, że mu z tym dobrze, tym bardziej teraz, gdy córka o wszystkim pamięta i gdyby jej pozwolił, to by mu nawet co dzień pokój jego uprzątnęła i własną ręką poskładała wszystkie książki – przekonał się pan Ksawery, że nawet ze śmiesznością, która nikomu nie szkodzi, można być zajmującym; zapomniał o brudach i nieładzie pokoju, w którym siedział, o dziurach szlafroka, na które patrzył, a nawet o tych piórach, zawalanych z jednej strony atramentem, a z drugiej tytoniowym sokiem, które mu z początku czyniły tak wielki wstręt.

W ciągu rozmowy gospodarz zapytał swego gościa, dokąd jedzie. Kapitan, chcąc zamaskować prawdziwy cel podróży pana Ksawerego, podchwycił to zapytanie i rzekł:

– Jedzie bez celu, tak jak ty, panie Kajetanie, wędrujesz myślą po świecie książkowym i sam nie wiesz, dokąd dążysz.

Pan Kajetan uśmiechnął się i machnął ręką, a kapitan mówił dalej:

– Tyle tylko lepszego jest w jego podróży niż w twojej, że jeździ rzeczywiście po świecie prawdziwym i swoim, a ty Bóg wie gdzie się wałęsasz i za górami szukasz gruszek na wierzbie.

– Jużci, niepodobna – rzekł pan Ksawery – żebyś pan dobrodziej w tak wytrwałej i rozległej pracy nie miał jakiegoś celu, jakiegoś punktu, wokół którego wszystkie te wiadomości mogłyby się zebrać i złożyć w jedną, użyteczną całość.

– A mam, mam – odpowiedział pan Kajetan i lekki rumieniec wystąpił na jego bladą i zmęczoną twarz – od kilkunastu lat nad tym jednym pracuję, do tego dążę i do tego budynku, który wystawić myślę, zbieram zewsząd i gromadzę kamyki i cegiełki, które oto tu w tych kufrach pan dobrodziej widzisz. Ale to z takiego rodzaju pracą jest tak, jak z wstępowaniem na górę: im wyżej się człowiek podnosi, tym dalej naokoło widać, tym mniej wyraźnie przedstawiają się oddalone przedmioty, tym bardziej się chce zejść znowu ku nim, przypatrzeć się im z bliska i zobaczyć, czym są rzeczywiście. Słowem, im dalej w las, tym więcej drzew, panie kochany, tak że czasem ręce opadają. Jednakże ja nie tracę odwagi: Paulatim summa petuntur (3), to wiadomo; a jeżeli dokonam i zbuduję, co przedsięwziąłem, będą mi ziomkowie wdzięczni i nie będą mnie łajać, że całe życie usilnie pracowałem, jak ten poczciwy kapitanisko, któremu się zdaje, że uczone dzieło można złożyć i wszystkie jego szczegóły uszykować tak, jak na komendę: „Baczność! Formuj się!” – uporządkować rozrzucony po polu szwadron.

Kapitan wzruszył ramionami, a pan Ksawery, zajęty rzeczywiście tym, co pan Kajetan mówił, zapytał:

– Z tego, co słyszę, wnoszę, że pan dobrodziej czymś ważnym przysłużysz się literaturze, której w rzeczy samej zbywa na takiego rodzaju pracach gruntownych, rozlegle pomyślanych i które by były owocem całego życia; pozwolisz się tedy panie dobrodzieju zapytać, nad czym właściwie pracujesz?

– Pragnę ułożyć obszerny traktat, szczegółowy, może in folio (4), a może in quarto (5) – mówił pan Kajetan z uśmiechem zadowolenia i spojrzawszy znacząco na kapitana – o wszystkich wieloręcznych bóstwach, tak w starożytnych Indiach, w Chinach, w Japonii, jak i u innych dzikich i późniejszych ludów, które w tym punkcie schodzą się ze starożytnymi, że siły widome i niewidome, którym oddają cześć religijną, przedstawiają w kształtach dziwacznych wprawdzie, ale malujących zmysłowo tę moc, którą w nich wielbią, te wpływy na życie i dobrodziejstwa, jakie od nich odbierają. Ile to potrzeba pracy i szperania, żeby na przykład dojść i wytłumaczyć sobie, dlaczego Tiedebak, bóstwo japońskie, wyobrażone jest, już nie mówię z głową dzika, bo na wyszukanie tego wszystkiego i życia by nie wystarczyło, ale z czterema rękami, dlaczego Kanon, także bóg japoński, ma dwadzieścia cztery ręce i w każdej strzałę, dlaczego Toranga, bóstwo szczególniej czczone w tym kraju, ma przy lewym łokciu tylko trzy ręce, z których jedną naciąga cięciwę, w drugiej trzyma miecz, a w trzeciej buławę, przy prawym zaś łokciu ma rąk aż cztery? Czemu ta nierówna liczba, co znaczyła świątynia, w której było tysiąc bóstw, a każde z kilkunastoma rękami, co ów znakomity Quanwon, siedzący wśród blasku z założonymi nogami, a mający ni mniej, ni więcej, tylko trzydzieści dwie ręce, a w każdej z nich trzyma coś innego, jakieś narzędzie, jakiś owoc, jakąś broń itp.? Wszystko to są kwestie żywotne i ważne, których rozwiązanie rzuca wielkie światło na życie, obyczaje i usposobienie umysłowe ludu. Wszystko to uporządkowane i wystawione w całości, każdemu może się przydać, trafi do każdego rozumu, zdoła wpłynąć na ukształcenie serca i głowy; ale ile to kosztuje i jak się takie diamenty zbierają, to panu dobrodziejowi zaraz pokażę.

I powstał, przystąpił do jednego kuferka i przykląkłszy przy nim, żeby mu łatwiej było wyszukać, czego chciał, obrócił się do zadziwionego pana Ksawerego i dodał:

– Tu jest ich dopiero mała cząstka i patrz pan dobrodziej, jak się to wszystko z sobą łączy, jak jedno w drugie wchodzi, jaką nicią pierwotnej fantazji związane są ze sobą Chiny z Japonią, Cejlon i Jawa, Indostan i Persja, Grecja i Egipt, Borneo i…

Wśród tego wyliczenia, które wychodziło szybko i jakby z zapałem z ust pana Kajetana, gdy klęczał przy swym kufrze i jedną rękę zanurzał w to morze erudycji, a drugą gestykulował ku swym słuchaczom, drzwi się otwarły i weszła panna Ksawera.

Widząc ojca w takiej postawie, której powodu domyślała się, i rzuciwszy okiem na kapitana, który kiwał głową, i na przystojnego i obcego sobie mężczyznę, na którego twarzy widoczny był podziw i jakby politowanie nad starym tym, uczciwym, ale tak nieużytecznym szperaczem, zaczerwieniła się jak róża, jej ciemne i błyszczące oczy schyliły się ku ziemi, jakby się namyślała, co zrobić, i podniósłszy białą i drobną rączkę do góry, i położywszy palec na wpółotwartych ustach, stała tak przez chwilkę w progu.

Wtedy pan Ksawery mógł się jej przypatrzyć i przekonał się, że wyobrażenie, jakie sobie o niej wyrobił, było zupełnie fałszywe: panna Ksawera nie była ani koścista, ani rubaszna, miała wzrost mierny, ale wszystkie kształty okazywały tylko dojrzałość dziewiczą, nie przechodząc wymiarem tych form, jakie zdają się mówić i o delikatności moralnej, i o tym urobieniu serca i głowy, które złagodziło i zaokrągliło to wszystko, co mogło być ostrym, kolącym i niemiłym.

Rączka jej była delikatna i biała, nóżka maleńka, zgrabnie i naturalnie wysunęła się spod tej samej ciemnej sukienki, na której tylko zamiast chustki był biały kaftanik, spięty wysoko pod szyją, ozdobiony ukarbowaną szlarką (6) i obciśnięty w pasie błękitną wstążką.

Czepiec, który pana Ksawerego przestraszył, zniknął, a natomiast jej okrągła i foremna głowa starannie była okryta wyczesanymi włosami, o których bujności świadczył obfity i zgrabnie ułożony warkocz, przy których kasztanowym kolorze i blasku świeciło rzeczywiście, jak kość słoniowa, jasne i zamyślone czoło, zapłonione i lekko ogorzałe lica.

Cała ta postać dziwnie przypadła do oczu panu Ksaweremu, który przez tę króciutką chwilę, przez którą na nią patrzył, mnóstwo rzeczy przemyślał, rad był życiu i kontent był z siebie, z kapitana, a nawet klęczącego przy kuferku czciciela bóstw wieloręcznych znalazł mniej brudnym i w swoim rodzaju takim, jakim być powinien.

Gdy przeszedł ten pierwszy moment, panna Ksawera uśmiechnęła się do kapitana, kiwnąwszy mu główką, skłoniła się nieznajomemu i przystąpiwszy do ojca i biorąc go pod rękę, rzekła:

– Wstań, ojczulu, wstań! Ci panowie zapewne głodni i sfatygowani podróżą i będą woleli chleb ze świeżym masłem, rzodkiewkę, wędlinę i zrazy niż mitologię indyjską i japońską. Na wszystko to będzie czas potem, a teraz proszę panów na śniadanie.

– O, to mi rzecz! – zawołał kapitan przystępując do niej i z życzliwością biorąc jej rękę, a panu Ksaweremu i głos jej przypadł zupełnie do uszu: zdawało mu się, że go już gdzieś słyszał i że mu było bardzo dobrze na świecie wtedy, gdy takie same tony rozlegały się, a on ich słuchał i zapamiętał.

– Kochana gosposiu! – dodał kapitan. – Wprzódy, nim stąd wyjdziemy, muszę ci jeszcze powiedzieć dwie rzeczy.

– Pierwsza? – zapytała patrząc mu w oczy i kładąc drugą rękę na jego ręku.

– Pierwsza – odpowiedział kapitan – że zostaniemy u ciebie trzy dni.

– O tym wiedziałam, kapitanie! – rzekła uśmiechając się. – I już konie panów ulokowane na całe trzy dni i rzeczy znoszą.

– A skąd o tym wiedziałaś? – zapytał stary.

– Stąd, że tak sobie ułożyłam i tak być musi – rzekła z postanowieniem. – Nie byłeś u nas, kapitanie, całe trzy miesiące, należy mi się więc trzy dni. Układ nasz stoi na dawnych warunkach, a co raz się postanowi, to powinno trwać i w myśli, i w czynie. O tym nie ma już co mówić. A druga rzecz?

– Druga – rzekł kapitan patrząc na nią z ukontentowaniem – jest ta, że ci oto rekomenduję tego towarzysza, z którym zjechałem się na rozstajnych drogach, a z którym nieprędko rozstanę się, przynajmniej myślą i życzliwością.

Lekki rumieniec wystąpił na twarz panny Ksawery, nasz bohater ukłonił się także zaczerwieniony i rzekł:

– Bardzo panią przepraszam, że ośmieliłem się tak najechać dom, w którym nie byłem znany.

– Musisz pan już wiedzieć – rzekła panna Ksawera – kim jest dla mnie kapitan, a rekomendację jego słyszałeś. Sądzę więc, że wierzysz, jak jestem rada pańskiemu przybyciu. Tak tedy, kapitanie – dodała obracając się do starego, który nie spuszczał jej z oczu – obie rzeczy już załatwione, służę więc panom. Ojczulku! Przyjdziesz do nas także, tylko ten szlafrok zrzuć. Niestety! – rzekła załamując rączki. – Nowe dwie dziury wypaliłeś i to już dziś. Żebym to ja miała tyle rąk, co któraś z twoich indyjskich bogiń, to bym im dała radę, a tak, to nie wiem, co z nim będzie za tydzień. Przychodźże, ojczulku, zaraz ci tu przyślę Michasia.

I pogłaskawszy ojca po twarzy, pocałowała go w rękę i poszła przodem, a kapitan, chrząkając z radości i spoglądając ciekawie na swego towarzysza, wziął go pod rękę i poszedł z nim za nią.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Dawniej: przekłucia; przebicia; przedziurawienia.

(2) (Z łac.) daszek nad oczy.

(3) (Łac.) powoli dosięgamy najwyższych celów.

(4) (Łac.) w formie arkusza papieru raz przełamanego.

(5) (Łac.) w formie arkusza złożonego na cztery części.

(6) (Z niem.) falbanką u czepka lub u sukni damskiej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.