Uwikłany. Rozdział ósmy

Spałem długo, bardzo długo, co od dawna mi się już nie zdarzyło. Obudziłem się dopiero około południa i bez pośpiechu przyodziałem się, zjadłem śniadanie i – nie mając zamiaru wychodzić z domu – jąłem czynić przygotowania do podróży.

Zastanawiałem się czy z N., swojego rodzinnego miasta, nie udać się wpierw do Reichenbachu, gdzie tkwiły korzenie naszego rodu i może najpierw tam spróbować poszukać czegoś, co być może ułatwiłoby mi późniejsze poszukiwania w Polsce.

Z Reichenbachu mogłem później przez Śląsk udać się do Krakowa, a stamtąd pociągiem do mieszczącej się w Nadbrzeziu, przedmieściu Sandomierza, ale leżącym nie po rosyjskiej lecz po austriackiej stronie granicy, stacji kolejowej, skąd od miasta oddzielałaby mnie tylko Wisła. Byłaby to droga, znacznie wygodniejsza, którą mógłbym odbyć w zupełnie znośnych, jeśli nawet nie komfortowych warunkach.

Wszakże zastanowiwszy się nad całą tą sprawą dokładnie, doszedłem do wniosku, iż podróż do Reichenbachu nie ma najmniejszego sensu. Bo przecież mój przodek Stanisław wcale nie osiadł w tym mieście, gdy gnany trwogą uciekł z Polski, aby ukryć się na stare lata w bezpiecznym miejscu na niemieckiej ziemi. Uciekł do N., gdzie od jego czasów, nieustannie, przez z górą dwieście lat, ród nasz zamieszkiwał. Zatem w Reichenbachu nie ma absolutnie czego szukać. Był to jedyny logiczny wniosek, jaki można było wyciągnąć.

Wytyczyłem sobie więc zgoła inną trasę, chociaż może i dłuższą, i mniej wygodną, ale przy okazji umożliwiającą mi załatwienie jeszcze pewnych spraw. Postanowiłem, iż pojadę najpierw do Berlina, a stamtąd do Warszawy, zawadzając po drodze o Poznań, gdzie właśnie chciałem załatwić sprawy, o których wcześniej wspomniałem. Co to takiego miało być, nie należy do tematu tej opowieści, zatem nie sądzę, abym musiał wspominać o owym więcej i szczegółowiej zajmować się tą kwestią. Z Warszawy, jak nietrudno się domyślić, chciałem już wprost pojechać do Sandomierza.

Jak postanowiłem, tak też i uczyniłem. Nie sądzę, abym zainteresował kogokolwiek opowiadając o swojej podróży, bo nie zdarzyło się podczas niej nic zajmującego.

Zajęła mi ona wiele więcej dni niżeli wprzód zakładałem, nie wziąłem bowiem pod uwagę, iż załatwienie urzędowych spraw w Poznaniu przeciągnie się ponad miarę. Zmitrężyłem (całkiem niepotrzebnie, bo z wszystkimi można się by uporać w o połowę krótszym czasie) aż dwa tygodnie. Niestety samowola jednego z urzędników, któremu się wydawało, że jeśli piastuje państwowe stanowisko, jest równy samemu chyba Panu Bogu, sprawiły iż musiałem siedzieć w tym mieście tyle, ile właśnie przesiedziałem.

Gdy przybyłem do Warszawy, okazało się, iż wynikła pewna, nieprzyjemna dla mnie trudność. Otóż dowiedziałem się, że dostać się koleją do samego Sandomierza jest niepodobieństwem, bowiem po stronie rosyjskiej droga żelazna nie dochodzi bynajmniej do tego miasta.

Wprawiło mnie to w najwyższe zirytowanie, bowiem komplikowało nieoczekiwanie, prostą na pierwszy rzut oka kwestię dotarcia na miejsce. Teraz miałem do wyboru albo wyjazd do Austrii, gdzie złapałbym pociąg do przedmieścia Sandomierza – Nadbrzezia, albo dwie inne możliwości.

Nader mili Polacy, ujęci tym, iż rodowity Niemiec – chociaż mocno kalecząc – ale przecież mówi po polsku, oraz wie, iż przed sześcioma pokoleniami miał polskich antenatów, wprost rozpływali się w uprzejmościach.

Jedni doradzali mi, ażebym udał się z Warszawy koleją przez Iwanogród do Ostrowca, stacji najbliżej Sandomierza leżącej po rosyjskiej stronie i tam wynająwszy bryczkę, w ciągu czterech godzin, szosą wiodącą przez Opatów, dotarł do Sandomierza, oddalonego od Ostrowca o czterdzieści pięć wiorst.

Inni natomiast twierdzili, iż chociaż podróż wydłuży mi się o trzy godziny, to przecie mogę dotrzeć do Sandomierza w sposób o wiele wygodniejszy i bez wątpienia mniej męczący. Otóż radzili mi oni, iżbym wsiadłszy w Warszawie do pociągu udał się drogą żelazną przez Iwanogród do Puław, gdzie przesiądę się na statek kursujący po Wiśle, który do samego Sandomierza bezpiecznie mnie dowiezie. Stracę co prawda więcej czasu, ale przecież nie wytrzęsę tak kości, jak w przypadku jazdy bryczką po wyboistej drodze.

Muszę przyznać, iż dość długo zastanawiałem się, którą z owych dwóch możliwości wybrać. Jazdę do Austrii wykluczyłem bowiem na samym początku, jako zgoła bezsensowną. Wreszcie, nie bez wahań, zdecydowałem się na statek. Pomyślałem, że znajdę na nim chyba dość wygód, a ponadto w ciągu tych licznych godzin podróży będę mógł sycić oczy do woli pięknem krajobrazów.

I nie omyliłem się. Droga choć długa, a przez to – co by nie rzec – męcząca, okazała się jednak dość interesująca. Podczas jazdy koleją niczego widzieć nie mogłem, ponieważ odbywałem ją nocą. Konduktor – nadzwyczaj grzeczny mężczyzna – gdy dałem mu kilka kopiejek, z uniżonością wielką wyszukał mi pusty przedział i obiecał czuwać i obudzić mnie, gdy tylko dotrę do swej stacji docelowej. I danego słowa dotrzymał. Dzięki niemu, chociaż w niezbyt wygodnej pozycji, ale przecież mogłem się porządnie wyspać.

Gdy wdzięczny za sumienne wywiązanie się z samorzutnie podjętego obowiązku, w nagrodę wręczyłem mu przy wysiadaniu srebrną półrublówkę, jął mnie tytułować „wasze wysokobłagarodije”, jakbym co najmniej był księciem krwi podróżującym salonką, a nie zwykłym pasażerem.

Na statku ogarnęła mnie cisza. Och! Jakże cudownie wypoczywało się po jeździe pociągiem, gdzie na rozjazdach trzęsło niemiłosiernie, a ustawiczny stukot kół o szyny, mocno drażnił uszy. Sapanie maszyny parowej i plusk wody było niczym w porównaniu z tamtym.

Szeroko rozlewająca się Wisła, na powierzchni której grały szkarłatnozłociste refleksy wstającego słońca, słała się szeroką, aksamitną drogą, która doprowadzić miała tam, dokąd gnało mnie chyba przeznaczenie. Chociaż odczuwało się chłód, bowiem wczesny ranek połowy listopada nie mógł być przecież inny, to jednak nie schroniłem się pod pokład, tylko dobrze otuliwszy paltotem, stanąłem na dziobie i podziwiałem widoki rozpościerające się przed moimi oczyma na obydwu brzegach rzeki.

Większość drzew i krzewów była całkiem naga, ale przecież spotykało się jeszcze takie, na których utrzymały się pojedyncze purpurowe, szkarłatne, pozłociste czy brązowe liście.

Gdy już nasyciłem oczy pięknem jesiennej przyrody, zszedłem pod pokład, gdzie zamówiłem i zjadłem sute śniadanie, popijając je mocną, gorącą herbatą z arakiem. Przy śniadaniu jacyś państwo usiłowali nawiązać ze mną konwersację. On wyglądał na przeciętnie zamożnego ziemianina, ona na kobietę znudzoną, na jedną z tych, którym śnił się książę z bajki, a przyszło im nader prozaicznie wyjść za mąż za dziedzica niewielkiego majątku, z którym co najwyżej mogła porozmawiać o pracy w polu, hodowli nierogacizny, płodozmianie czy podnoszeniu mleczności bydła, nigdy zaś o poezji, malarstwie czy też innych górnolotnych sprawach.

Ziemianin wyraźnie źle się czujący wśród obcych, dowiedziawszy się, iż jestem Niemcem, usiłował wywiedzieć się ode mnie jak najwięcej na temat uprawy lucerny czy też wyki – nie pomnę zresztą czego – w moim kraju. Ale usłyszawszy, iż – choć szlachcic – jestem mieszczuchem, z wyraźną pogardą zdystansował się ode mnie. Zabawne indywiduum.

Jego małżonka natomiast, uchwyciła się kurczowo mojego ramienia, jakbym był jej ostatnią deską ratunku na tym padole i prosząc, abym jej nie odmówił towarzystwa podczas przechadzki po pokładzie, dosłownie zasypała mnie opisem swoich najrozmaitszych – a każda z nich wyglądała na śmiertelną – dolegliwości.

Wyglądało na to, że z braku lepszego zajęcia, rozczytuje się w książkach czy też czasopismach medycznych, skąd czerpie opisy chorób, które oczywiście natychmiast wynajduje u siebie.

Zarzucała mnie pytaniami. Błagała o rady jak postępować, by zwalczyć tę lub inną dolegliwość, ale gdym odpowiedział iż – według mego skromnego zdania – najlepiej by jej uczyniło, gdyby znalazła sobie jakieś pożyteczne zajęcie, a prócz tego, każdego dnia, regularnie, czy to świątek, czy piątek, upał czy mróz, śnieżyca czy słota, jak najwięcej spacerowała, a wszystkie choroby miną, popatrzyła na mnie jak na wariata.

Dalsza rozmowa już się nie kleiła, toteż po jakimś czasie, skłoniwszy się uprzejmie, przeprosiłem ową damę i udałem się pod pokład. Gdy za chwilę znów wysunąłem się z czeluści statku na świeże powietrze i ulokowałem na dziobie, ani szlachciura, ani też jego małżonka nie podeszli do mnie. Najwyraźniej uznali, że nie ma z kim się zadawać.

Miałem więc szczęście, bo nikt więcej nie nagabywał mnie na rozmowę – na którą nie miałem absolutnie żadnej ochoty – aż do końca podróży. Do Sandomierza dotarliśmy wieczorem. W lecie byłoby jeszcze o owej porze wcześnie i widno, teraz jednak, w listopadzie, panowała już głucha noc. Gdy statek zacumował w przystani, trzymając się grupki podróżnych, którzy wysiedli w Sandomierzu wraz ze mną, udałem się do miasta.

Nie miałem najmniejszej trudności, aby dopytać się o nocleg. Skierowano mnie do Hotelu Podolskiego, dokąd zaprowadził mnie pewien wynędzniały malec, liczący zapewne na parę kopiejek zarobku. Oczywiście owych nadziei nie mogłem zawieść i dałem mu kilka miedziaków.

Przydzielono mi pokój pod numerem trzecim, bardzo wygodny, czysty i przytulny, chociaż bynajmniej nie największy. Ale ponieważ nie miałem zamiaru zatrzymywać się w Sandomierzu na dłużej, owo lokum, które mi się dostało, uznałem za wystarczająco dobre i nie było mi w głowie szukać czegoś innego.

Obmywszy się po podróży i przyodziawszy w świeże ubranie, poprosiłem o kolację do pokoju. Nie czekałem długo. W kilka minut zaledwie przyniosła mi je młoda i ładna, chociaż może nieco zbyt tłusta pokojówka, która najwyraźniej miała ochotę na pogawędkę.

Gdy zabierałem się do jedzenia, ona zamiast dyskretnie opuścić pokój, wciąż stała przy drzwiach, trzymając rękę na klamce.

– Czego panna chce? – zapytałem obojętnym tonem.

– Ja?… – nie bardzo wiedziała co odpowiedzieć. – Ja… czekam… bo wielmożny pan może sobie jeszcze czego zażyczy?

– Jeśli będę czego potrzebował, to zadzwonię – odparłem.

Dygnęła i chociaż nacisnęła klamkę, jakoś ociągała się z wyjściem.

– No? Cóż jeszcze? – zapytałem, nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim mam myśleć. – Czy panna nigdy w życiu Niemca nie widziała?

– O! Toż nie jednego! To nie to! Po tamtej stronie Wisły pełno ich. Często tu z Galicji przyjeżdżają – wyraźnie się ożywiła, uradowana, że zacząłem z nią rozmowę.

– Ale ja nie jestem Austriakiem.

– Nie? – zdziwiła się dziewczyna. – A kim? Prusakiem?

– Jestem Bawarczykiem. To niemiecki kraj nader od polskich ziem odległy. Bliżej stamtąd do Francji, niż do Polski.

Popatrzyła na mnie zdziwiona:

– Proszę o wybaczenie, wielmożny panie, ale chciałabym wielmożnego pana o coś zapytać…

– Więc pytaj, panna – przyzwoliłem łaskawie.

Przybyłem do celu podróży, nie umęczywszy się nazbyt, a poza tym owa wścibska dziewczyna zaczynała mnie bawić.

– Więc pytaj – powtórzyłem, widząc iż się nieco waha.

– Ale jeśli łaskawy pan nie jest Austriakiem, tylko jakowymś Niemcem Bawarczykiem, to jakimże cudem tak dobrze umie po polsku?

– Ach! To cię ciekawi! Cóż, mój ojciec nieboszczyk – Panie, daj mu niebo – gdy dzieckiem jeszcze byłem, kazał mnie uczyć polskiego, ot i cała tajemnica.

– Lecz po co? Na co Niemcowi, który z Polakami nie ma do czynienia, umieć mówić po polsku?

– Taką widać miał zachciankę i nic nadto. A poza tym muszę ci jeszcze wyznać, iż śród moich odległych przodków byli i Polacy.

Sam nie wiedziałem po cóż jej to wszystko mówię. Po co w ogóle wdaję się w jakowąś dysputę ze służbą. Ale ona, usłyszawszy to, com na końcu wyrzekł, klasnęła w dłonie i zakrzyknęła.

– Och! Teraz to już wielmożnemu panu mogę powiedzieć. W ruinach kościoła św. Marii Magdaleny, co to przy nim dawniej ojcowie dominikanie siedzieli, zanim ich stamtąd Austriacy nie wyrzucili i tak klasztoru, jak i domu Bożego nie zmarnowali, przemieniając je na magazyn, otóż w tych rozwalinach ostało się jeszcze co nieco. Niedawno, gdym się tam z ciekawości zapuściła, pod wmurowaną w ścianę tablicą z czarnego kamienia z łacińskim napisem, widziałem portret szlachcica wymalowany na blasze. Owo wy, wielmożny panie, jesteście do tego człowieka z portretu podobni niczym dwie krople wody!

Usłyszawszy te słowa, zrazu zamarłem, a potem jąkając się z lekka, zapytałem:

– A… czy… czy ów portret dalej wisi w tych ruinach?

Wzruszyła ramionami:

– Nie wiem… Skąd mam wiedzieć? Widziałem go kilka miesięcy temu. Do tej pory mógł go już kto albo zabrać, albo zniszczyć. Przecież zrujnowany kościół św. Marii Magdaleny, to ulubione miejsce zabaw uliczników.

Widząc, iż skończyłem jeść, zabrała naczynia i z tacą na ręku, dygnąwszy grzecznie i życzywszy mi dobrej nocy, wysunęła się na korytarz.

Siedziałem przy stole, podparłszy głowę zaciśniętymi pięściami i rozmyślałem nad tym, co mi dziewczyna rzekła. Coś nie dawało mi spokoju, coś zdawało się szeptać do ucha, bym nie czekał do rana, bym nie czekał aż świt zaróżowi nieboskłon, ale teraz, zaraz, natychmiast, ubrał się i jak najprędzej odszukał ruiny kościoła, o których wspomniała mi pokojówka.

Ubrałem się ciepło, opatrzyłem ślepą latarkę, którą ukryłem pod połą paltota i zszedłem z pięterka, gdzie znajdował się mój pokój, na dół. Za niewielkim kontuarem siedział starszy mężczyzna o długich, opadających na kark siwiuteńkich włosach i sumiastych, obwisłych wąsiskach, bez wątpienia jeszcze pamiętający cesarza Napoleona.

– A dokądże to łaskawy pan wybiera się po nocy? – zapytał, wyraźnie zdziwiony moim widokiem.

– Ot, chciałbym zażyć nieco powietrza przed snem. Zawsze tak zwykłem czynić, taki mam już zwyczaj – skłamałem, nie widząc powodu do wtajemniczania w swoje sprawy obcego człowieka. Po czym, skinąwszy mu lekko głową, wyszedłem na dwór.

Na moje szczęście była pełnia. Ogromny księżyc wypełzł już ze swojej kryjówki, gdzie się schował na dzień i rozparłszy się wygodnie na nieboskłonie, oświetlał ziemię swoją srebrzystosiną poświatą, w której przyczajone przedmioty nabierały nierealnych kształtów, a przemykający jeszcze gdzieniegdzie ulicami ludzie, sprawiali wrażenie nieco widmowych.

Z dopytaniem się o ruiny kościoła św. Marii Magdaleny i dawnego konwentu dominikańskiego, nie miałem najmniejszych nawet trudności. Zaczepiony przeze mnie, wyglądający na drobnego urzędniczynę, przypadkowy przechodzień objaśnił szczegółowo jak tam trafić. Wyraził tylko zdziwienie, że chce mi się po nocy oglądać pamiątki przeszłości. W końcu pewnie uznał, rozpoznając po wymowie, iż jestem Niemcem, żem taki sam dziwak i ekscentryk, jak i wielu innych moich współrodaków.

Do ruin było bardzo blisko – należało minąć kilka uliczek zaledwie. Doszedłem do rynku, przeciąłem go na ukos, mijając przysadzistą bryłę tkwiącego tam pośrodku ratusza i zapuściwszy się w boczną ulicę w kilka minut znalazłem się u celu.

Budowla wyglądała zaiste imponująco, ale nawet w blasku księżycowej poświaty widać było, iż znajduje się już w agonii, że dni jej żywota są policzone i że pewnie rychło młoty i oskardy rozkruszą te starożytne mury – świadków dawnej świetności miasta – obalą je, zamieniając w kupę gruzu i tak zniknie na zawsze świątynia będąca kiedyś dumą mieszkańców Sandomierza.

Zbliżyłem się do wejścia. Drzwi były rozbite, zatem bez najmniejszego nawet trudu można było dostać się do środka. Wszedłem w czarną czeluść bez chwili wahania. Tam, ukryty przed ludzkimi oczyma, wyciągnąłem ślepą latarkę i zapaliwszy ją, jąłem obchodzić kościół dookoła, szukając tablicy i portretu, o którym wspomniała pokojówka.

Wędrowałem wzdłuż ścian, uważnie stawiając stopy, aby nie potknąć się i nie przewrócić na kupach gruzu, zwałowiskach śmieci, ułomkach przegniłych desek, zaścielających grubą warstwą marmurową posadzkę.

Potężne filary ginące hen, w mroku, podtrzymywały zapewne nie mniej potężne sklepienie. W tej przed laty wspaniałej świątyni, teraz znalazły pomieszkanie sowy i nietoperze. Nie było już ani głównego, ani bocznych ołtarzy. Widniały też puste, okaleczone ściany naw i filarów, z których powyrywano niektóre epitafia. Widząc to, jąłem tracić nadzieję, czy uda mi się odszukać to, co mnie interesowało.

Pocieszyłem się, że może jednak tak, ponieważ niektóre z tablic epitafijnych jednak nadal tkwiły na swych dawnych miejscach. Minąłem nagrobek jakiegoś rycerza w zbroi, który wspierał głowę na hełmie zwieńczonym pióropuszem. Penetrowałem teraz przestrzeń pod chórem.

I oto naraz… Tak! Oczy mnie nie myliły! Spostrzegłem sporych rozmiarów tablicę, na której po łacinie wypisano mniej więcej oto takie słowa:

D.O.M.
STANISŁAWOWI SEMBERKOWI Z KRZYKOS.
WIELKIEMU DOBRODZIEJOWI
NASZEGO KLASZTORU.
NA WIEŚĆ O TYM, IŻ W ZIEMI NIEMIECKIEJ
ŻYWOT SWÓJ ZAKOŃCZYŁ.
KU PAMIĘCI PRZYSZŁYCH POKOLEŃ.
PROSZĄC O POBOŻNE WESTCHNIENIE
ZA JEGO DUSZĘ
OJCOWIE Z KONWENTU MAGDALEŃSKIEGO
TEN POMNIK KŁADĄ.
ANNO DOMINI MDC…

U dołu była jeszcze data, ale ktoś wyłupał kawałek płyty, tak iż w żaden sposób nie dało się jej odcyfrować do końca.

Spojrzałem ponad epitafium, jednocześnie unosząc do góry ślepą latarkę i oświetlając mdłym blaskiem wiszący tam, wymalowany na owalnym kawałku blachy, portret człowieka w kwiecie wieku.

Najprawdopodobniej portret ów wykonano w czasach, gdy Stanisław przebywał jeszcze w Sandomierzu. Tylko dlaczego znalazł się on u św. Marii Magdaleny, a nie w kościele św. Jakuba Apostoła, gdzie pod kaplicą Błogosławionych Męczenników Sandomierskich znajdowała się krypta grobowa rodziny Semberków? Tego nie mogłem odgadnąć.

Być może, iż to dominikanie świętojakubscy portret ów przekazali dominikanom magdaleńskim, gdy owi wmurowali w swoim kościele płytę upamiętniającą Stanisława, ich dobrodzieja, wiedząc że i tak nigdy w rodzinnej krypcie nie będzie złożony, a zatem portret był im zbędny.

Przyjrzałem się dokładnie obliczu tego, który wyrwał z głębin NIEZNANEGO coś lub kogoś, co niosło nieszczęście naszemu rodowi i – być może – wisiało groźbą ponad światem.

Zlustrowałem szczegółowo owo oblicze i mimo woli przeszedł mnie dreszcz trwogi. Z portretu spoglądał na mnie człowiek z półuśmieszkiem na ustach, mającym w sobie coś bluźnierczego. Lekko przymrużone oczy z ironią i pewnością siebie patrzyły kędyś w dal. Dostrzegało się w nich – i malarz uchwycił to znakomicie – jakieś szaleństwo. Szaleństwo, które nie zawahałoby się chyba przed niczym, przed żadną ohydą.

Ostrożnie zdjąłem portret ze ściany i ukrywszy go pod połą paltota ruszyłem ku wyjściu. I oto naraz posłyszałem za sobą ciężki, świszczący oddech, a później krótki zduszony jęk.. Odwróciłem się gwałtownie, krzycząc:

– Kto to? Kto tu jest?!

Wówczas ujrzałem znajomą mi już sylwetkę tajemniczego mnicha, którego miałem okazję spotkać w swoim rodzinnym mieście. Ogarnęła mnie zgroza, ale przemogłem się i rzuciłem się na dziwną postać, z pragnieniem jej pochwycenia. Och! Gdybym mógł TO dostać w swoje ręce!…

Lecz w tej samej chwili, raptownie, nie wiedzieć czemu, zgasła latarka. Skądś spod sklepienia kościoła do moich uszu doleciał stłumiony koszmarny chichot…

Jak wydostałem się ze świątyni, jak i kiedy wróciłem do hotelu? Tego nie wiem.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.