Uwikłany. Rozdział dwunasty

Dowlokłem się do drzwi hotelu. Starzec – zda się przyrośnięty do krzesła ustawionego poza kontuarem – uprzejmie mnie przywitał, lecz ja minąłem go bez słowa, udając się wprost do swego pokoju na pięterku.

Znalazłszy się już tam, nareszcie spokojny, ciesząc się, iż po tylu trudach w końcu dane mi będzie zajrzeć do środka tajemniczej szkatułki, przekręciłem od wewnątrz klucz w zamku i czując się w ów sposób zabezpieczony przed niepowołanymi osobami, wyciągnąłem z zanadrza cenne znalezisko.

Alem srodze się mylił, sądząc, iż nareszcie będę miał spokój. Oto bowiem ktoś mocno i energicznie zastukał do drzwi. Zakląwszy z cicha, zapytałem:

– Któż tam?

– To ja, pokojowa. Proszę, niechże wielmożny pan otworzy.

– Nie mam teraz czasu. Przyjdź później.

– Ale proszę jaśnie pana, tak nie można…

Byłem wściekły, wsunąłem szkatułkę do sakwojaża i otworzyłem drzwi.

– Czego nie można?! – krzyknąłem prawie na wsuwającą się do środka mojej kwatery dziewczynę.

Stanęła, wystraszywszy się chyba mego krzyku.

– No, bo jakże tak… No jak… – jąkała się. – Nie było pana całą noc w hotelu. A gdy pan z rana przyszedł, widać jak bardzo utrudzony, zamiast wpierw zjeść śniadanie, zamyka się pan w pokoju.

Wyciągnęła przed siebie tacę z jedzeniem:

– Proszę. Niechaj się pan posili. Tak nie można. Trzeba dbać o siebie. Inaczej łatwo popaść w chorobę.

Rozśmieszył mnie ów nadmiar troskliwości i chociaż nadal byłem wściekły, iż mi przeszkodziła, ozwałem się cieplejszym nieco głosem.

– To się pannie chwali. Doskonała z panny służąca. Prawdziwy skarb i podpora tego hotelu. Jeżeli wszystkich podróżnych panna tak traktujesz, jeśli dla wszystkich jednakoś troskliwa, to zapewne ów hotel cieszy się w okolicy doskonałą reputacją.

– A pewnie! – zawołała uradowana. – Pewnie, że wszyscy go chwalą. Zdarza się, iż brakuje u nas miejsc, to wówczas stali bywalcy, zmuszeni szukać gościny gdzie indziej, bardzo na to narzekają.

Sięgnąłem do kieszeni, aby dać jej kilka kopiejek napiwku, lecz nie znalazłem bilonu. Wyjąwszy tedy pugilares, wyciągnąłem zeń banknot i podałem go dziewczynie, nie zwracając – przez roztargnienie – uwagi na nominał.

– O Jezu! – zawołała. – Dzięki, jaśnie panie! Serdeczne dzięki! Niech Pan Jezus i Najświętsza Panienka stokrotnie ową hojność panu wynagrodzą…

Raptem urwała i raz jeszcze popatrzywszy na trzymany w ręku pieniądz, cichym szeptem zapytała:

– A może wielmożny pan się pomylił?… Toż to całe dziesięć rubli!

Pewnie, że się pomyliłem, ale nie chciałem już prostować owej pomyłki, a tylko jak najrychlej pozbyć się dziewczyny z pokoju.

– No, zmykaj panna już, zmykaj! Wszystko w porządku. Gdy zjem, zadzwonię, żebyś panna zabrała naczynia.

Serce biło mi gwałtownie, a ręce drżały z przejęcia, gdy wyjmowałem z ukrycia tajemniczą szkatułkę. Była niezbyt wielka – może rozmiarów średniej książki – i dość płaska, lecz ciężka. Całą ją oblepiała ziemia i brud stuleci.

Zmoczyłem zatem chustkę do nosa w wodzie z dzbanka stojącego obok miednicy w kącie pokoju oddzielonym parawanem i delikatnie jąłem przecierać powierzchnię przedmiotu, usuwając z niej zanieczyszczenia.

Po jakimś czasie, gdy uporałem się z tą pracą, moim oczom ukazała się szkatułka w całej okazałości. Był to przepiękny przedmiot – arcydzieło sztuki jubilerskiej, wykonany z kutego srebra, poczerniałego ze starości, a i pewnie z tej przyczyny, iż przez wieki spoczywał zagrzebany w ziemi.

Na wierzchu wyobrażone były jakieś postaci filigranowe i misterne, przecież wcale wyraźne. Zbliżyłem się ze szkatułką do okna, gdzie było lepsze światło, aby móc podziwiać kunszt złotnika sprzed wieków.

Scena przezeń wyryta wyglądała mniej więcej tak: oto w tle wznosiły się góry o stromych i nagich ścianach skalnych. U ich stóp zaś gromada jakowychś istot przedziwnych, trzymających się za ręce tworzyła krąg taneczny. Owi tancerze byli bez wątpienia ludźmi, lecz znacznie różniącymi się od zwykłych śmiertelników.

Ich postaci, karykaturalnie poskręcane, miały w sobie coś zwierzęcego, coś dzikiego, coś co przywodziło na myśl pierwotne siły, które władały tą ziemią, zanim na niej powstała cywilizacja.

Był w nich niepokój pradawności. Zdawali się sprawiać wrażenie kapłanów jakiegoś dziwacznego kultu. To ostatnie przypuszczenie potwierdzał widniejący w pośrodku tanecznego kręgu kształt, będący bez wątpienia ołtarzem.

Na płycie ołtarzowej siedziała zaś postać człowiecza, zdecydowanie większa od tych, które ją otaczały i przyodziana zupełnie inaczej – w długie luźne szaty i koronę z piór (a może były to cudacznie poskręcane rogi?) na głowie. Rysy twarzy miała niestety zatarte. Zastanawiałem się, czy jest to istota żywa, która przewodniczy w uroczystości, coś w rodzaju maga bądź arcykapłana, czy raczej posąg pogańskiego bóstwa.

Ale tego żadną miarą – na podstawie samej tylko misternej płaskorzeźby, wykutej na wieczku, nie mogłem odgadnąć.

Podobnie jak wierzch, również i boki szkatułki były bogato ornamentowane. Na tych ostatnich wszakże nie dopatrzyłem się ani człekokształtnych, ani zwierzęcokształtnych postaci, lecz wyłącznie motywy geometryczne i roślinne. Przeważał symbol odwróconego trójkąta i liści bluszczu. Prócz nich, w dwu miejscach ujrzałem też rysunek zgoła przedziwnego kwiatu, który miał coś z lilii, lecz lilią przecież nie był, bez wątpienia nieznanego w strefie naszego klimatu, a wyrosłego pewnie kędyś hen, pod niebem krainy, w której panuje wieczne lato.

Na samym końcu zlustrowałem i spód szkatułki, ale ten był zupełnie gładki, bez jednej choćby kreski czy wypukłości.

Oglądałem przedmiot ze wszystkich stron, szukając w nim zamka, który mógłbym podważyć i otworzyć, aby zajrzeć do środka. Ale nie znalazłem czegoś takiego. Wieczko przylegało ściśle do boków i na próżno usiłowałem je odgiąć palcami.

Przez wszystkie te lata i stulecia zespolił je brud, a zawiaski przestały się obracać. Pozostało mi tylko jedno: podważyć wieczko jakimś ostrym narzędziem i przy użyciu siły sprawić, aby się rozwarło, ukazując wreszcie tajemniczą zawartość wnętrza.

Chociaż lękałem się, iż mogę w ów sposób uszkodzić ten piękny i cenny – arcydzieło jubilerskiego kunsztu – przedmiot, nie miałem innego wyboru. Gorączkowo rozglądałem się wokół, szukając czegoś odpowiedniego. Jakże brakowało mi teraz sztyletu, który pozostał w podziemiu.

Jedyne czym mogłem się posłużyć, to był nóż kuchenny, widać przez nieuwagę przyniesiony na tacy wraz ze śniadaniem przez pokojową. Wziąłem go więc do ręki i począłem ostrzem podnosić wieko.

Początkowo szło mi opornie, ale w miarę jak mijały chwile, jąłem dostrzegać efekty swego wysiłku. Milimetr po milimetrze przykrywka ustępowała, unosząc się ku górze, a powstająca przy tym szpara powiększała się. W końcu stała się tak szeroka, iż mogłem włożyć w nią palce i używając całej mocy mięśni rąk, rozerwać szkatułkę całkowicie.

Skoro to uczyniłem, postawiwszy ją na stole, z ciekawością zajrzałem do środka. Jeżeli spodziewałem się zobaczyć tam czy to zwitek pergaminu z jakowymiś tajnymi informacjami, czy też może przedmiot mogący dostarczyć mi dalszych wskazań do rozwikłania frapującej mnie rodzinnej tajemnicy, to okazało się, iż byłem w błędzie, bowiem we wnętrzu szkatułki nie było nic zgoła. Tak, była pusta!

Lecz cóż to? Skoro wpadło do środka powietrze i światło, naraz, tuż przy dnie, pojawił się drobny kłaczek czegoś, co przypominało wyglądem smużkę mgły snującej się wczesnym rankiem ponad ziemią. Tyle, iż owo COŚ miało barwę najpierw żółtawą, która później przeszła w zieloną, by ostatecznie stać się ciemnofiołkową.

Kłaczek mgielny – będę używał takiego określenia, ponieważ żadne inne, lepsze, nie przychodzi mi do głowy – rozrastał się i powiększał. W końcu wypełnił całą szkatułkę i jął z niej wypełzać.

Po jakimś czasie przybrał kształt skręconego słupa dymu z ogniska, dymu powstałego wówczas, gdy na ogień rzuci się przygarść świeżej trawy i zielska. Po wielokroć stał się większy od samej szkatułki, a rychło sięgnął sufitu, jednocześnie szybko rozprzestrzeniając się na boki.

Niósł się odeń zapach dziwny jakiś i – jeśli można się tak wyrazić – niepokojący, chociaż bynajmniej nie przykry, ani też nieprzyjemny. Wręcz przeciwnie – zapach ów podobał mi się i z lubością wciągnąłem go w nozdrza. Stało się to w tym samym momencie, gdy tuman fiołkowej mgły rozpełzł się po całym pokoju, a ja znalazłem się w jego środku.

I wtedy… wtedy poczułem dziwny ucisk w piersiach i zawrót głowy. Cały świat zawirował mi przed oczyma, rozmył się i zniknął. Ja zaś – aż do bólu – wypełniłem się uczuciem tak silnym, iż zdawało mi się, że jeżeli nie opuści mnie ono jak najrychlej, spłonę od środka. Było to uczucie NIENAWIŚCI…

Gdyby ktoś zapytał mnie wówczas do kogo lub czego konkretnie nienawiść tę odczuwam, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Była to jakaś nienawiść przedziwna, ogarniająca wszystko: i czas, i przestrzeń, i życie, i śmierć, i stworzenia, i żywioły, i… samego siebie.

Och, teraz to wiem, ludzka istota nie jest w stanie, jeśli nie chce popaść w szaleństwo, poddać się bezkarnie takiemu uczuciu. Gdy go doświadczy, po pewnym czasie – nie wiem, czy liczyć go w sekundach, czy może raczej w godzinach, a może całkiem inną miarą – zatem gdy go doświadczy, poczyna odczuwać rozpacz.

Bowiem człowiek został stworzony do miłości, mogąc wszakże wybrać nienawiść, a jeżeli pozwoli się jej opanować bez reszty, jako coś zupełnie przeciwnego naturze, ona zniszczy go, porazi, unicestwi, do momentu, aż wypalony do cna, zupełnie zatraci swoje człowieczeństwo.

Moja rozpacz była tak wielka, iż próbowałem targnąć się na własne życie. Próbowałem, a właściwie ograniczyłem się do myślenia o tym. Chciałem, ale nie mogłem. Owo coś, co mnie posiadło, sterowało nie tylko moimi uczuciami, lecz również i ciałem. Mięśnie stężały wpół ruchu. Stałem niczym kamienny posąg niezdolny do niczego, zdany na łaskę i niełaskę NIEZNANEGO.

To przykre, gdyż inaczej tego nazwać nie potrafię, doznanie jęło wreszcie ustępować, a jego miejsce zajmowało coś nie mniej dziwnego. Coś, czego już po dwakroć, chociaż w o wiele mniejszej mierze miałem możność doświadczyć.

Oto zdało mi się, iż wysunąłem się ze swej cielesnej powłoki i uniósłszy ponad ziemię zostałem wchłonięty przez COŚ lub KOGOŚ, kto przerastał potęgą i mocą wszystko, cokolwiek i kiedykolwiek zaistniało pod słońcem od czasu stworzenia człowieka.

Ogarnęła mnie noc – ciemność tak gęsta, że aż prawie lepka i naraz, wpośród owej nocy, jęły wybuchać wypływające nie wiedzieć skąd, skądś z niezmierzonych głębin NIEZNANEGO kolorowe kule. Płynąłem śród różnobarwnych skier – złocistych, szkarłatnych, fiołkowych, jaskrawozielonych, purpurowych, śród skier o barwach, których nie umiałem nazwać. Doznałem poczucia siły, ale jednocześnie i osamotnienia.

Byłem potężny i przekonany, iż – jeślibym tylko tego zapragnął – nikt i nic nie byłoby mi się w stanie oprzeć. Ta moc dawała mi rozkosz, niewyobrażalną wprost rozkosz.

Tylko… tylko kędyś… w najtajniejszej tajni, w najskrytszym zakamarku serca, odezwał się jakowyś głos, a może raczej szept, który owo COŚ w czym tkwiłem, starało się stłumić, zagłuszyć, wymazać – bez powodzenia wszakże. I ów głos serca zdawał się mówić:

„I cóż ci z tego? Cóż? Czyż moc, potęga i chwała to wszystko zgoła, czego należy w tym życiu pożądać? Czy rozkosz jest aby tym samym co szczęście? I czy samotność to nie nazbyt wysoka cena, jakiej od ciebie żądają?…”.

I jakby w odpowiedzi na to niepokojące pytanie, z czerni roziskrzonej barwnymi rozbłyskami, napłynęła odpowiedź:

„Przyobiecano ci również i WIEDZĘ… Czyż wiedza nie jest aż tak pożądana, iżbyś się wahał zapłacić za nią samotnością?”.

Głosy ucichły, a ja nadal tkwiłem zawieszony w próżni NIENAZWANEGO. Czerń gdzieś zniknęła, znikły też różnokolorowe skry, a ja, jakby z wysokości niebieskiej powały spoglądałem w dół. Pode mną widać było szafirowobłękitne morze. Po jego środku omywana falami rozbijającymi się w bryzgi białawej piany, osiadającej na czerniawych skałach wybrzeża, znajdowała się wyspa.

Jej zarys był mi znany. Ależ tak! To była wyspa z mapy zawieszonej na ścianie ojcowskiego gabinetu. Zrozumiałem, iż muszę tam dotrzeć i że doprowadzi mnie do niej moc uwolniona ze szkatułki. Nie mogłem tylko pojąć, jak to uczynić.

***

Skoro znów wróciłem do realnego świata, natychmiast spakowałem się i przygotowałem do podróży. Uregulowawszy należność za czas spędzony w hotelu i spożyte tam posiłki, rozpytałem się o możliwość jak najrychlejszego dotarcia poprzez Nadbrzezie do Krakowa, a stamtąd do rodzinnego N. Okazało się, iż mogę wyruszyć w drogę już za kilka godzin.

Spędziłem je w hotelu. Ciekawość miasta, miasta z którego kiedyś uciekał w popłochu jeden z moich antenatów, nękany – nie wiem: realną nieludzką siłą, którą wyzwolił, lecz nie był w stanie jej opanować, czy może raczej wyrzutami sumienia, gdzieś zniknęła, rozpłynęła się, rozsnuła, zamilkła w nowym wnętrzu mojego jestestwa. We wnętrzu, które oczyścił poczwarny mnich, wymazując zeń wszelkie zwyczajne ludzkie uczucia, radości i smutki, lęki, przywiązania i niechęci, moce i słabości, a wypełniła mgła ze szkatuły.

Tak, nie byłem już sobą – Hansem Semberkiem z N., młodzieńcem usiłującym rozwikłać dziwaczną zagadkę rodzinną. Z Hansa Semberka pozostał tylko cielesny zewłok, w którym osiedliło się coś, co nie pozbawiając mnie ni pamięci, ni samoświadomości, opanowało jednak bez reszty, rozparło się wygodnie w moim ciele i posługiwało moim umysłem.

Było to coś, co chyba potrzebowało wniknięcia w żywą rozumną materię, aby w ogóle móc się przejawić. Wybrało mnie, bo widocznie nie mogło stać się inaczej i chociaż owo COŚ obiecało mi tak wiele w zamian, na razie oprócz duchowego cierpienia, które zresztą zaakceptowałem bez oporów, nie dało mi niczego nadto.

Oto w ciągu tej jednej jedynej nocy i kilku przedpołudniowych godzin, barwy otaczającego mnie świata zblakły, zszarzały, aż wreszcie przytłumiła je wszechobecna i wszechogarniająca czerń – czerń w najrozmaitszych odcieniach i głębiach, bez jednej, choćby mało widocznej plamki bieli.

Ujrzałem nicość mojej dotychczasowej egzystencji. Pojąłem, iż nic spośród tylu rzeczy, które do tej pory robiłem, tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Pełnia ukazała mi się pustką, radość – smutkiem, sens – bezsensem, a to co uważałem za bezmiar i głębię mądrości, teraz śmieszyło mnie ograniczonością i płytkością.

Chociaż moja wewnętrzna perspektywa pogłębiała się i wydłużała – zda mi się – w nieskończoność, jednocześnie doświadczyłem bolesnego uczucia mroku i pustki, w centrum których tkwiłem, nie mając żadnej możliwości – wiedziałem o tym – wyrwania się z ich okowów.

Ogromnemu przeobrażeniu uległo też poczucie upływającego czasu. Jeszcze do niedawna wiedziałem, iż minuta jest minutą, a godzina godziną. Dzień dniem, a miesiąc miesiącem. Jeszcze do niedawna…

Teraz zaś czas, w którym się znalazłem nie miał ni początku, ni końca. I już nie wiedziałem czy dziś jest dziś, czy może raczej dniem wczorajszym, lub też dniem, jaki ma dopiero nadejść. A ponad tym wszystkim dominował smutek, smutek tak wielki, że aż odciskający się bolesnym piętnem na mojej twarzy, ściągając jej rysy w grymas trudny do opisania.

Gdy opuszczałem hotel, pokojówka, ta sama która próbowała się ze mną nieco spoufalić, na mój widok odskoczyła do tyłu z przerażeniem w oczach i szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa, uczyniła na piersi szeroki znak krzyża, na widok czego przebiegł mi po plecach niemiły dreszcz – obrzydzenia zmieszanego z lękiem.

Ostatnią rzeczą, którą pamiętam, był moment wsiadania do pociągu zmierzającemu ku Krakowowi. Co było dalej? Nie wiem… Wszystko tonie w mroku niepamięci…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.