Twierdza Boga. Rozdział szósty

Florencjusz jak zwykle przyszedł po Lelię do zakładu Eunike i jak zwykle musiał czekać przez godzinę, nim wyszła na dwór. Od razu zauważył jej poprawioną urodę, która jak zwykle sięgała szczytów doskonałości.

– Moja droga, wyglądasz po prostu bosko. Jeszcze nigdy…

– Bzdura – przerwała mu. – Ta głupia dziewczyna źle ułożyła loki. Mówię jej, że wyżej, a ona robi wszystko po swojemu i upiera się, że ma rację. Mniejsza z tym. Postawiła drobną, bladą stopę na schodku lektyki. Jej sandały wykonano z pozłacanej skóry i ozdobiono opalami. – Niestety, nie mogę cię zaprosić do środka – oświadczyła. – Nie chcę, aby pogniotły mi się szaty. – Wsunęła się do pojazdu i usadowiła na poduszkach, pieczołowicie rozprostowując zielony jedwab. Uśmiechnęła się na widok niezadowolonej miny Florencjusza. – Powiedz tragarzom, aby szli powoli – zasugerowała. – Sam idź koło mnie, to będziemy mogli gawędzić.

Florencjusz skinął głową i po chwili sześciu Murzynów dźwignęło lektykę i oparło drągi na ramionach. Pojazd ruszył w drogę.

– Zakład Eunike nie powinien się znajdować w tej dzielnicy – zauważyła. – Co zrobić, skoro Eunike nie chce się przenieść? Powtarza, że jeśli pałac Anicjuszów wznosi się właśnie tutaj, to ona może mieć swój lokal w sąsiedztwie. Podejrzewam, że Rustycjana sowicie jej płaci. To tam, za sosnami, prawda? A może chodzi o ten większy budynek z lewej?

– Oba są częścią pałacu – wyjaśnił Florencjusz. – Dzieli je pergola, niewidoczna z tego miejsca.

– A więc tam zbierają się Młode Wilki…

– Już nie – zaprzeczył. – Sytuacja się zmieniła, gdy senator Boecjusz postanowił współpracować z Teodorykiem.

– Doprawdy? Ostracyzujecie go za to?

– Och, nie robimy nic tak oczywistego. Sama rozumiesz, że należy zachowywać ostrożność, więc od czasu do czasu zaglądamy do domu senatora. Nie przychodzimy jednak wszyscy i uważamy na to, co mówimy. Byłem u niego w ubiegłym tygodniu, a może dwa tygodnie temu? Czyżbym dostrzegał na twojej bransolecie nowy szmaragd?

Dama roześmiała się.

– A jeśli tak, to co? – spytała przekornie.

– Tylko go podziwiam – odparł sucho.

– Kupiłam go w sklepie Chryzafiosa – oznajmiła. – Jeszcze nie jest zapłacony. Nie trzęś się tak, mój Florencjuszu, wiem, że nic na to nie poradzisz. Półtora tysiąca solidów, to cena ustalona przez Chryzafiosa. Kim jest ten młody mężczyzna?

– Jaki znowu młody mężczyzna?

– Ten, który wychodzi z pałacu Anicjuszów, rzecz jasna.

– Bo ja wiem. Zaraz, znam go. To nowy tutor małego Piotra. Poznałem go podczas ostatniej wizyty w pałacu. Potwornie poważny młody człowiek. Gdy się dowiedział, że studiuję teologię, aby zostać duchownym, przez pół godziny zawracał mi głowę sprawami religijnymi. Na szczęście w końcu ktoś mnie uratował.

– Z pewnością jest bardzo przystojny – zauważyła Lelia.

– On również nie zapłaci za twój szmaragd – mruknął Florencjusz uszczypliwie i dostał po ramieniu wachlarzem.

– Pragnę zawrzeć z nim znajomość – wyznała Lelia. – Będziesz łaskaw zaprosić go tutaj? – Szarpnęła jedwabnym sznurkiem, podwiązanym do palca jednego z tragarzy. Mężczyzna natychmiast podniósł wolną rękę i lektyka stanęła.

– Moja droga Lelio – zaczął Florencjusz. – Ten chłopiec nawet nie jest Rzymianinem. Pochodzi z jakiegoś zabitego deskami miasteczka na prowincji…

– Bywają chwile, w których doprowadzasz mnie do szału – warknęła. – Poproś go tutaj!

– Już dobrze – westchnął. – Hej, Benedykcie!

Minutę później Benedykt został przedstawiony zamożnie ubranej kobiecie o nieprzeciętnej urodzie.

– Florencjusz powiedział mi o interesującej rozmowie, którą przeprowadził z tobą w ubiegłym tygodniu – zagadnęła go dama z uśmiechem. – Tak mnie zaciekawił, że zapragnęłam dowiedzieć się o tobie czegoś więcej.

– Dyskutowaliśmy o rozprawach świętego Augustyna – wyjaśnił Benedykt. – A także o jego naukach…

– Otóż to, właśnie. Nadejdzie dzień, w którym Florencjusz zostanie kapłanem. Czy i ty widzisz swą przyszłość w stanie duchownym?

– Jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. Jestem zaledwie studentem, dostojna pani.

– To doprawdy cudowne… Życie stoi przed tobą otworem.

– Spóźnisz się na przyjęcie, Lelio – odezwał się Florencjusz przeciągle. – A jesteś przecież gospodynią. Nie uważasz…

– Kto by o to dbał? Zawsze powiadam, że jeśli ktoś nie może na mnie poczekać, to nie zasługuje na miano mojego przyjaciela. Benedykcie, zdradź mi swoje plany na najbliższych kilka godzin.

– Nie planuję nic innego niż zwykle, dostojna pani. Pójdę do domu, spożyję wieczerzę, kilka godzin przepracuję i położę się spać.

– Wszystko to jest niezbędne i ważne – zauważyła nie kryjąc ironii w głosie. – Nie widzę jednak żadnego powodu, abyś musiał wieczerzać we własnym domu. Lepiej wpadnij na moje przyjęcie.

– Ależ dostojna pani…

– Nalegam. Później znajdziesz dość czasu na pracę. Zresztą, niewielka odmiana wyjdzie ci na zdrowie. Obiecuję, że poznasz interesujących ludzi. Florencjusz z pewnością za to zaręczy. Prawda, Florencjuszu?

– Nasza dostojna Lelia słynie z gościnności – podkreślił młody mężczyzna niechętnie, lecz potulnie.

– Zatem ta sprawa jest już załatwiona – podsumowała dama słodko. – Jesteśmy spóźnieni, więc lepiej skorzystajcie z lektyki. Tam czeka wolna. Florencjuszu, sprowadź ją.

Młody mężczyzna gwizdnął i tragarze szybko podeszli bliżej. W porównaniu z elegancką lektyką Lelii, pojazd do wynajęcia prezentował się co najmniej skromnie. Bogata dama podróżowała w eleganckim wehikule, wykończonym polerowanym mosiądzem, z jasnozielonymi poduszkami i zadbanymi służącymi.

– Zapraszam do środka – mruknął Florencjusz z niechęcią.

– Ale przecież…

– Och, daj spokój. Ona tego sobie życzy, prawda? Nie zachowuj się gburowato.

– Za mną! – zawołała Lelia pogodnie i ponownie szarpnęła jedwabny sznurek.

Podczas jazdy Florencjusz milczał. Sprawiał wrażenie nadąsanego, zupełnie jak Piotr, gdy nachodziły go przykre myśli. Benedykt pragnął zasypać go pytaniami, ale nie mógł. Florencjusz był przecież kilka lat starszy, za rok lub dwa mógł zostać kapłanem, i to on przedstawił go Lelii.

***

Spóźnili się. Przyjęcie rozpoczęto pod nieobecność gospodyni. Lelia musiała więc chodzić od jednego gościa do drugiego i grzecznie przepraszać, przy czym z mężczyznami pogodnie szczebiotała oraz żartowała, a z kobietami wymieniała ostrożne uprzejmości.

– Wybacz, Sulpicjuszu, jak mogłam tak potraktować prefekta miasta! Wiem, powinnam była powitać cię na progu, w asyście wszystkich moich niewolników, i ucałować z szacunkiem.

– Lelio, jeśli chcesz, możesz mnie ucałować także i teraz, choć nie musisz się silić na szacunek.

– O, bogowie! Jesteś stanowczo za młody, by publicznie mówić takie rzeczy. Pisanio, moja droga, to najwspanialsza suknia, jaką kiedykolwiek przywdziałaś… Dosłownie kapie od złota! Z pewnością masz króla Midasa za kochanka.

– Uprzejma i czarująca, jak zwykle, moja Lelio. Nie przejmuj się spóźnieniem, powiedziałam wszystkim, że z pewnością jesteś u Eunike. To zdecydowanie najlepsza fryzjerka w mieście i potrafi coś zaradzić nawet w krytycznych sytuacjach.

– Bywam u niej wyłącznie dla opowieści, które można tam zasłyszeć – wyznała Lelia. – Nie ma lepszego źródła wieści o nowych skandalikach.

W tym momencie wtrąciła się kobieta o twarzy sępa, zwieńczonej rudą peruką.

– Nie wydaje mi się, aby dama powinna była chodzić do takich miejsc – oświadczyła z wyższością. – Sprawami urody powinny się zajmować niewolnice.

– W rzeczy samej, pewne ryzyko istnieje… Dla osób, które nie chcą, aby świat dowiedział się o ich wadach – odparła Lelia. – Ach, Jubal! Tak się cieszę z twojego przybycia. Kiedy znowu będziemy mogli dzięki tobie wygrać mnóstwo pieniędzy?

Szczupły Numidyjczyk bawił się naszyjnikiem ze złotych talizmanów.

– W przyszłym miesiącu, dostojna pani, kiedy rozpoczną się zimowe igrzyska.

– Niewiele wygramy, jeśli będziesz trenował w tym domu, Jubalu – zwrócił uwagę Sulpicjusz.

Wybitny woźnica rydwanów odsłonił zęby, których mogłaby mu pozazdrościć pantera.

– Nie muszę biegać – zauważył. – Od tego są moje konie, a one tutaj nie trenują. Niech cię o nie głowa nie boli, dostojny prefekcie.

– Nikt nie chce, aby prefekta bolała głowa. – Senator Faustus próbował rozładować sytuację. – Wszyscy tutaj jesteśmy zacnymi wenetanami. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jest tu młody mężczyzna, którego wcześniej nie widziałem. Tak, o ciebie mi chodzi. Jesteś wenetaninem, czy też może, przepraszam za słowo, prasinaninem?

– Jestem z Nursji – odparł Benedykt i zrobił wielkie oczy, bo jego odpowiedź wywołała salwę śmiechu.

– Znakomita riposta! – wykrzyknął młody mężczyzna o włosach ułożonych w lśniące fale. – Zatem mamy trzy stronnictwa! Jakie są barwy nursjańskie, jeśli wolno spytać?

Benedykt nie potrafi ł udzielić odpowiedzi na to pytanie. Pewna otyła dama, zasiadająca na kanapie nieopodal, przerwała podjadanie smakołyków z talerza i spojrzała z uwagą na Benedykta.

– Co z tobą, apollo? – spytała. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że nic nie wiesz o podziale na niebieskich i zielonych w cyrku? Przecież tylko te dwa kolory się liczą, a przynajmniej jeden z nich!

– Wygląda na mocnego chłopaka – ocenił Numidyjczyk, ponownie błyskając zębami. – Zajrzyj do mnie któregoś dnia, nauczę cię prawdziwej sztuki.

– Marny z niego będzie woźnica – orzekł Florencjusz. – To mól książkowy.

– Przyjdź, tak czy owak – zachęcał Jubal. – W zamian przeczytam jakąś książkę… jeśli tylko nauczysz mnie czytać.

– Na cóż ci umiejętność czytania, Jubalu? – spytał senator Faustus. – Zostaw to molom książkowym i senatorom. Ludzie potężni i wpływowi nie muszą już czytać. – Popatrzył na hrabiego Agilę. – Proszę skosztować wina z Massyku, dostojny panie. Rozsmakujesz się w nim niczym w ustach pierwszej miłości.

Młody gocki arystokrata ciężkim wzrokiem spojrzał na dostojnika.

– Powiedziałeś prawdę, siwowłosy. Ludzie władzy nie czytają. Nie muszą. Potrafi ą za to pisać. Mają do tego półtorametrowe rysiki. I nikt nie ma wątpliwości co do znaczenia ich pisma. – Beknął i z zadowoleniem poruszył prawą ręką, której skłębione mięśnie poruszyły się jak u dzikiego zwierzęcia.

– Nie lada bestia – zauważyła opasła dama. – Potrafi łby cię podnieść jedną ręką i przytrzymać w górze tak długo, że umarłbyś z głodu, mój apollo.

– Mam na imię Benedykt.

– Kto by na to zważał? – westchnęła. – Jak dla mnie masz apollińską urodę. – Dama miała po czterdziestce i pomalowała twarz tak grubo, że trudno było odgadnąć jej prawdziwe rysy. – Jesteś silny, apollo? Chodź, pokażesz mi muskuły.

Na ratunek młodzieńcowi pośpieszyła Lelia.

– Mój biedaku – użaliła się nad Benedyktem. – Nikt się tobą nie zajmuje. Musiałam przejść się wśród gości i wszystkich przeprosić. Syriuszu, podejdź no tu z tym talerzem. Timaonie, wina. Byle szybko.

– Następna jedwabna suknia – zauważyła dama obok Benedykta zgryźliwie. – To już piąta, w której cię ostatnio widzę. Co tydzień sprawiasz sobie nową.

– Więc tak wygląda jedwab – westchnął Benedykt naiwnie. Zastanawiał się, czy taki strój miał na myśli Pan, gdy mówił o zamieszkujących pałace ludziach w miękkich szatach.

– Tak – potwierdziła Lelia. – Dotknij, poczujesz jaki jest miękki.

– Nie kuś apolla – przestrzegła ją grubaska ze śmiechem. – To dziewiczy bóg. Spójrz, cały się spłonił.

– Czym jest jedwab? – dopytywał się Benedykt.

– To futro pewnego osobliwego, podobnego do kota zwierzęcia, które występuje wyłącznie w krainie jedwabiu, na wschód od Indii – wytłumaczyła Lelia. – A niektórzy ludzie są przekonani, że jedwab to wcale nie futro, tylko nić, przędzona przez gąsienice. Nigdy nie słyszałam nic równie śmiesznego! Gąsienice! Aż dziw bierze, w jakie głupstwa wierzą ludzie. Proszę, poczęstuj się tymi ptaszkami z nadzieniem figowym, są pyszne. Ty też weź kilka, Virio.

– I tak zjadłam ich zbyt dużo – westchnęła otyła dama. – Podejrzewam, że raczysz nas takimi specjałami, aby zdeformować nam sylwetki. Dzięki temu jesteś niedoścignienie zgrabna. To jedna z twoich zręczniejszych sztuczek, trzeba przyznać.

– Tak wygląda twoja wdzięczność – zaśmiała się Lelia. – Och, Timaon raczył się wreszcie zjawić. Timaonie, wino massykańskie dla szlachetnego Benedykta. Przyjacielu, nie możesz zostawiać wszystkiego hrabiemu Agili. Nie przesadzajmy z wysokością kontrybucji składanej naszym jasnowłosym zdobywcom.

Benedykt skosztował wina i ze zdumieniem podniósł wzrok.

– Mocne – zauważył. – Ani trochę nie rozcieńczone wodą. Ale bardzo dobre – dodał uprzejmie.

– Bo nie w wodę wierzę, lecz w wino – zacytowała Lelia słowa wiersza, który wówczas uchodził za najmodniejszy. – Wierzę w ogień, nie w ciepło. Wierzę w żar, nie w słodkie słówka… Bo taka właśnie jest prawdziwa namiętność.

– Niech wszyscy umilkną, Lelia recytuje swoje kredo – odezwał się starszy mężczyzna przy stole obok i uśmiechnął szeroko. – I ja uwierzyłbym w namiętność, Lelio, gdybyś zechciała mnie poduczyć…

– Wątpię, by którakolwiek kobieta mogła cię czegokolwiek nauczyć, Serwiliuszu – odparła Lelia. – I potrafiłabym wskazać niejedną osobę, gotową potwierdzić prawdziwość moich słów.

Benedyktowi zdawało się, że ci ludzie porozumiewają się tajnym językiem, a mimo to są wrogami. W całym pomieszczeniu panowała atmosfera słodkiej i skropionej perfumami nienawiści, tworzącej niewidzialną chmurę, którą obecni wdychali i wydychali tak, jakby była ich naturalnym żywiołem. Co on wśród nich robił? Co robił tutaj Florencjusz, który uczył się, by móc przywoływać do ołtarza żyjącego Boga i ofiarowywać go ludziom?

W domu Boecjusza ceniono myśl i pismo – może nawet za bardzo, bo najwyraźniej uwielbiano je dla samego faktu, że istnieją – lecz tutaj zebrani ewidentnie kochali słowa tylko wtedy, gdy sprawiały komuś ból, a w dodatku głównie dlatego cieszyli się rzeczami błyszczącymi i miękkimi, jak jedwab, że wywoływały u innych uczucie zazdrości.

Wypatrywał Florencjusza, który znikł w rozbawionym tłumie. Ludzie jednocześnie jedli, pili i rozmawiali.

– Pragnąłbyś znaleźć się daleko stąd, prawda, mój prostoduszny studenciku? – wyszeptała mu prosto do ucha Lelia. Woń jej perfum była zbyt intensywna, lecz nie wyczuwał w niej lepkości ani słodyczy, była aromatyczna…

– Rozumiem – ciągnęła. – Wiem, to nie twój świat. Wierz mi, mój także nie.

– Zatem dlaczego…

Uciszyła go, przykładając sobie palec do ust.

– Nie każdy może żyć tak, jak chce. Wątpię, by ktokolwiek mógł. A tobie udaje się ta sztuka?

– Jeszcze nie wiem – wyznał spokojnie. – Ale to chyba bez znaczenia.

– W tym pokoju nic nie ma znaczenia – wyszeptała. – Nie odchodź, błagam cię. Chcesz iść, prawda? Widzę to w twoich oczach, one już błądzą gdzie indziej. Zostań. Jesteś prawdziwy, w przeciwieństwie do tych ludzi. Oni są iluzją, koszmarami sennymi. Teraz muszę z nimi porozmawiać, ale zaklinam cię, zostań. Przez wzgląd na mnie. Potrzeba mi ciebie…

Odeszła. Widział, że wznowiła swoją grę w kręcenie się między jednym stołem a drugim, wymianę żartów, śmiech, wydawanie poleceń niewolnikom… O co jej chodziło? Jak mogła go potrzebować?

Przy stole starszego mężczyzny grano w kości. Dwie kobiety stały za plecami starca i zaglądały mu przez ramiona, gdy rzucał.

– Dziewięć! W pół drogi między Wenus a Psem. Następnym razem będzie lepiej – skomentowała jedna z kobiet.

– Moja kolej – powiedział Grek przypominający trupa i potrząsnął kośćmi w srebrnym kubku. – No proszę, też dziewięć. Brak rozstrzygnięcia. Serwiliuszu, mam myśl. W tym rzucie podbijmy stawkę do tysiąca solidów.

– Zgoda. – Serwiliusz wzruszył ramionami.

Grali o niewiarygodnie duże pieniądze! Za tysiąc solidów można było kupić dom. Z ogrodem.

– Dziesięć – oświadczył Grek. – Niezbyt dużo, ale mogło być gorzej.

– O, Merkury, wysłuchaj mych modlitw – wymamrotał Serwiliusz, z udawaną nabożnością podnosząc oczy ku mozaikowemu sufitowi. – Uwaga, rzucam. Raz, dwa, trzy…

– Dwanaście! – pisnęła jedna z kobiet. – Doskonale, Serwiliuszu!

Grek z kwaśną miną skreślił kilka znaków na woskowej tabliczce, podpisał się i przekazał zwycięzcy. Obie kobiety zgodnie wyciągnęły ręce ku Serwiliuszowi, który nie ociągając się wręczył im kilka złotych solidów z sakiewki.

Z drugiego końca pomieszczenia dobiegły dźwięki muzyki. Wszyscy skierowali wzrok w tamtą stronę. Rozchyliła się kurtyna i oczom zebranych ukazała się akrobatka, która zaczęła chodzić na rękach, robić gwiazdy i wywijać salta w powietrzu. Była to młoda Murzynka, ubrana w skrawki pomarańczowej odzieży, elastyczna i zgrabna. W jej nosie wisiało wielkie, złote kółko.

Dziewczyna przypadła Grekowi do gustu. Ruchem dłoni przywołał gospodynię.

– To stworzenie należy do ciebie, Lelio, czy też ją wypożyczyłaś? – spytał.

– Należy do trupy Changara – wyjaśniła Lelia. – Sprowadził kilku nowych niewolników z Indii, czarnoksiężników, magików i połykaczy ognia.

– Nigdy nie widziałem tak czarnej dziewczyny – wyznał Grek. – Porozmawiam o niej z Changarem. Wiem, że zwykle sprzedaje swoich artystów, kiedy stracą posmak nowości.

Nagle rozległ się łomot, gdy jeden z gości zwalił się pod stół, pijany w trupa. Czterech niewolników pośpiesznie wyniosło go z pomieszczenia.

– Coś podobnego nie powinno zdarzyć się o tak wczesnej porze – zauważyła z dezaprobatą gruba dama obok Benedykta. – Oto skutek serwowania nierozcieńczonego wina. Nowobogackie pomysły. Lelia nie powinna się tak zachowywać. Kogo teraz kochasz, apollo? Wiem, że nie Lelię. Jeszcze nie. Najwyraźniej jest świetnym mówcą, bo zapomniałeś języka w gębie.

Co on robił w tym miejscu? Do czego był potrzebny Lelii? Panował zgiełk, barwy mieszały się wokoło. W takich warunkach trudno było zebrać myśli.

– Dwa tysiące solidów. – Serwiliusz i Grek ponownie grali w kości. Na scenie stał teraz żongler, młody mężczyzna w galijskich spodniach. Energicznie podrzucał złote i srebrne piłki, a następnie bezbłędnie je łapał.

Kibice sportowi ponownie skupili się na rozmowie o wyścigach rydwanów, a wkrótce przystąpili do zawierania zakładów. Obstawiali Tyfona, Spiraksa, Dioklesa, no i Jubala, rzecz jasna. Numidyjczyk uśmiechnął się szeroko, nie przerywając pogryzania winogron.

– Nie mam pojęcia, o czym wszyscy tutaj mówią – wyznał Benedykt głośno, a pulchna kobieta natychmiast zaczęła mu matkować.

– Mój drogi chłopcze, nie rozumiem dlaczego ktoś cię wciągnął w to towarzystwo – powiedziała. – Kto i po co to zrobił? Gdzie cię znalazł? Czy to sprawka Lelii? Może jesteś jej krewnym? Naprawdę pochodzisz z innego kraju, tak? Powiedziałeś, że z Noli? A może z Nursji?

– Faustus uwielbia Nucerię, jak wiecie – zauważył ktoś.

– Zgarnia mnóstwo pieniędzy, wiadomo skąd.

– Co to ma znaczyć? – oburzył się senator, wyraźnie zirytowany.

– Nie chodzi o ciebie, Faustusie. Mówię o biskupie Nucerii.

– Absurd – odezwał się ktoś. – Bizancjum nie jest ani trochę zainteresowane tą sprawą.

– Ani słowem nie wspomniałem o Bizancjum. Właściwie skąd wiesz, że faktycznie nie jest zainteresowane?

– Może spytasz Boecjusza? – zasugerował senator Faustus z ironią szytą grubymi nićmi. – On jest odpowiedzialny za te sprawy, czyż nie?

– To są kwestie kościelne i on nie ma z nimi nic wspólnego. Nic by nie wiedział. Powiem ci jednak, że zanosi się na nie lada awanturę. Papież nie będzie tolerował…

– Kogo obchodzą papieże i biskupi. Nasz gocki przyjaciel z pewnością jest znudzony tą gadaniną. Dostojny hrabio, może dla odmiany skosztujesz tego wina? Pochodzi ze zboczy Wezuwiusza. Jego ojcem jest ogień, a matką lawa. Co ty na to?

Jasnowłosy Got nie interesował się jednak przebiegiem rozmowy. Wbił mętny wzrok w kielich i mruczał pod nosem smutną melodię. Na oczach zebranych nagle dostał gwałtownej czkawki. Jedna z kobiet momentalnie zaczęła go naśladować, a po chwili dołączył do niej Serwiliusz i jego dwie damy. Pozostali wybuchli śmiechem. Młodemu Gotowi opadła głowa, strąki długich włosów wpadły do wina. Donośnie zachrapał, a prześmiewcy nie przestali go naśladować.

– Jeden ze zdobywców pokonany – orzekł senator Faustus z szerokim uśmiechem. – Powinniśmy zebrać armię amfor i uśpić wszystkich Gotów. Oto nowy sposób na odzyskanie wolności.

– Wolność… – Serwiliusz wzruszył ramionami. – Kto pragnie kupować ten towar? Musielibyśmy uzbroić naszą ludność, aby bronić granic. Ktoś musiałby zapłacić za wszystkie hełmy, miecze i całą resztę wojskowych bzdur. Podatki wzrosłyby w mgnieniu oka. Co złego w tym, że strzegą nas żółtowłosi? Niegdyś byli nasi, dziesiątkami tysięcy, i zwaliśmy ich rzymską armią. Za to niezręczne określenie musieliśmy im słono płacić. Teraz sami produkują broń i sami siebie opłacają. Raczej nie wtrącają się w nasz styl życia, prawda? Niech zostaną. Tak będzie lepiej dla ciebie i dla mnie, a to co lepsze dla ciebie i dla mnie, jest także lepsze dla kraju.

– Serwiliuszu – westchnął senator Maksimus. – Jesteś szczerym patriotą. Powstrzymaj się, Faustusie, on naprawdę jest patriotą. Ma uzasadnione powody by mówić to, co mówi. Bardzo uzasadnione. W ten sposób możemy też zachować dla siebie nasze wino.

– Powiem wam, w czym leży prawdziwy problem – odezwał się Grek. – Chodzi o Boecjusza, Kasjodora i ich ludzi.

– Czemu?

– Bo utrudniają robienie dobrych interesów. W ubiegłym miesiącu mogłem przeprowadzić doskonałą transakcję z miastem Kapua. W grę wchodziło jedenaście statków z sycylijską pszenicą. Co uczynił ten idiota? Interweniował i ustalił cenę. Rzecz jasna, włodarze miasta lizali mu za to stopy. Jego wyczyn kosztował mnie… kosztował… mniejsza z tym. To istny skandal, że wprowadza się regulowane ceny.

– Całkowicie się zgadzam – przyłączył się senator o twarzy czerwonej jak cegła. – Mój czcigodny przyjaciel Boecjusz nieco za bardzo zadziera nosa, a wszyscy wiemy dlaczego. Król Wołogłowy obiecał mu stanowisko konsula. Obejmie je lada dzień, a raczej lada rok. Konsul z mianowania króla Wołogłowego, a to dopiero zaszczyt. Teraz usiłuje zaprezentować się jako człowiek nieskazitelnie czysty, niczym Marek Porcjusz Katon. W ubiegłym tygodniu skradziono bransoletę Flawii. Czy policja ją odzyskała? Skąd. Na tym powinien się skupić Boecjusz. Na zwalczaniu przestępczości! Nie ma prawa wtrącać się w cudze sprawy handlowe.

– Zginęła bransoleta Flawii? – spytała jedna z dam, udając zgrozę. – Chyba nie ta nowa, z ogromnymi rubinami? Otrzymała ją od…

– Moja droga, wszyscy doskonale wiemy, od kogo ją dostała.

– Wcale nie, nie chodzi mi o Domitillusa, tylko hrabiego Ludolfa.

– Moja droga Marcjo, ta uwaga jest co najmniej niesmaczna. Dziewczyna może sobie sprawiać tylu kochanków, ilu zechce. Co się jednak tyczy barbarzyńcy…

– Umilknij, Serwiliuszu.

– Och, bzdura. Ten cały Agila jest już w siódmej Walhalli, bo chyba tak zwą to miejsce, w którym bogowie spijają się do nieprzytomności.

– Nie wiedziałeś, że wystosowano petycję do króla Teodoryka, aby przywrócił święto luperkaliów?

– Ależ oczywiście, że wiedziałem, moja droga. Tak się składa, że jestem członkiem senatu i nawet król Wołogłowy przedkłada nam petycje, podpisane przez znaczną część populacji miasta. Dopiero potem decyduje, co jest dla nas dobre, a co złe.

– Jak się nad tym dobrze zastanowić, to trzeba przyznać, że miasto ogromnie się zmieniło po zniknięciu luperkaliów – zauważył Grek.

– Święto zniesiono z powodu nacisków Kościoła. Stary festiwal płodności…

– Kościół! Na tym polega problem z heretykiem u steru rządów. Nie ma pojęcia, jak sobie radzić z Kościołem. Powinien powiedzieć papieżowi, aby siedział z nosem w mszale i nie wtrącał się do pradawnych rzymskich obrzędów.

– Co zrobić – westchnął senator Faustus i wzruszył ramionami.

Benedykt siedział nieruchomo i tylko na przemian zaciskał i rozluźniał dłonie. Nie wolno mi ich nienawidzić, myślał. Mogę nienawidzić nagromadzonego w nich zła, ale nie wolno mi ich nienawidzić jako ludzi. Próbował skupić uwagę na czymś innym, lecz bezskutecznie. Otaczali go potworni szaleńcy i najchętniej okazywali obojętność. Jakże ochoczo wzruszali ramionami. Benedykt nagle zrozumiał, że ten gest zawsze budził w nim niechęć, bo dowodził obojętności, a nawet pogardy. Nikt nie powinien wzruszać ramionami.

– To takie dziecinne – orzekła rudowłosa dama o sępiej twarzy i wzruszyła ramionami, rzecz jasna. – Żeby nadzy mężczyźni biegali po ulicach, uganiali się za kobietami, dokonywali tych niedorzecznych obrzędów płodności… Ostatecznie, wszystko się do tego sprowadza. To takie prostackie i monotonne.

– Droga Pylio, konsekwentnie powtarzam, że prostym ludziom należy pozwolić bawić się tak, jak chcą. Poza tym osoby w twoim wieku są już nieco uprzedzone do subtelniejszych aspektów pewnych rozrywek. Luperkalia były jedynymi dniami, w których przeciętny człowiek mógł sobie pozwolić na pewne swobody, niedostępne mu w inne dni…

– Chodź ze mną. – Benedykt natychmiast wstał, słysząc głos tuż koło swojego ucha. Miał ogromną ochotę opuścić pomieszczenie. W powietrzu unosił się zatęchły, niemal trujący odór wina oraz nieznośnie lepkiej słodyczy. Benedykt nie rozumiał, jak mu się udało wytrwać tak długo w takim otoczeniu.

– Słaniasz się na nogach – zauważyła Lelia. – Biedne jagniątko, wino było za mocne…

– Wypiłem tylko jeden kielich – usłyszał swój głos, docierający do niego z oddali.

Nie znajdowali się w atrium, lecz w znacznie mniejszym pomieszczeniu. Zasłony nie były jednak zasunięte i do środka docierały światła nocy. Wieczorne powietrze łagodnie pieściło skórę, zupełnie inaczej niż w Nursji, gdzie nocami temperatura wyraźnie spadała i panował przenikliwy chłód.

Lelia wyglądała już zupełnie inaczej, nie wydawała się spięta, zdenerwowana ani sztuczna jak wówczas, gdy przebywała w towarzystwie tamtych ludzi. Sprawiała wrażenie niemal całkiem spokojnej i odrobinę melancholijnej.

– Nie przypadli ci do gustu, prawda? – spytała.

– A tobie, dostojna pani?

– Bawią mnie, niekiedy. Przez większość czasu koszmarnie mnie nudzą. Oni też są znudzeni. A tak wielu z nich, większość, to najbogatsi i najbardziej wpływowi ludzie w kraju. Może… teraz lepiej rozumiesz, dlaczego chciałam, abyś dzisiaj tu ze mną przyszedł.

– Ani trochę tego nie rozumiem, dostojna pani.

– Doprawdy? – Sięgnęła po karafkę i kielichy. – Teraz napijemy się wina tylko we dwoje. Nikt nie będzie nam przeszkadzał. – Delikatnie postawiła naczynia. Jej suknia zaszeleściła.

– Nie znałeś żadnego z nich? – spytała.

– Tylko Florencjusza.

– Och, Florencjusz. Wiesz, swojego czasu żyłam w głębokim przekonaniu, że go kocham. Był taki młody i świeży, i zamierzał zostać kapłanem, człowiekiem świętym. To mnie ogromnie zainteresowało. Właściwie nie powinnam ci tego mówić.

Czy oczekiwała, że coś jej odpowie? Nic mu nie przychodziło do głowy.

– Oto twoje wino – oznajmiła. – Pij, chłopcze, wygląda na to, że potrzebujesz czegoś mocniejszego.

– To straszne, jak ci ludzie mówią o Rzymie – wyznał, starannie dobierając słowa. – Nic dziwnego, że Bóg pozwala, aby rządzili nami Goci, skoro bogaci i potężni myślą wyłącznie o przyjemnościach i pieniądzach, a biedni o przywracaniu najgorszych, pogańskich obyczajów.

– Trafnie to ująłeś – przyznała swobodnie. – Bardzo trafnie. Powinieneś robić wspaniałą karierę, może prawnika albo retora lub kapłana.

Mówił o Rzymie. Ona mówiła o jego karierze.

– Dlaczego w takim świecie ktoś miałby wspinać się po szczeblach kariery? – spytał z goryczą.

– Bo musi żyć – odparła i nagle wydała mu się starsza, zagubiona. – Niełatwo jest żyć, mój Benedykcie, wierz mi. Ludzie usiłują ci przyginać kark, chcą cię zdeptać, wykorzystać jako odskocznię przy osiąganiu własnych celów. Jeśli odniesiesz sukces, szydzą z ciebie, bo nie zawsze byłeś na szczycie. Życie jest brudne, Benedykcie, choć jeszcze o tym nie wiesz. Sama nie wiem, czy świętemu udałoby się zachować czystość, gdyby musiał mieszkać w Rzymie.

– Z tego co dzisiaj widziałem i słyszałem…

– To był drobiazg. Nawet nie masz pojęcia, do czego są zdolni ci ludzie, co zrobili i co robią sobie nawzajem. Pamiętasz Pylię, tę okropną kobietę w rudej peruce? Rozprawiła się z dwoma mężami. Otruła ich. Nie ma i nie będzie na to żadnych dowodów, to oczywiste, bo starannie o to zadbała, ale doskonale wiem, że to jej robota. Trzeba ją zapraszać, wszyscy ją zapraszają, bo inaczej wszczęłaby kampanię przeciwko swojej ofierze, rozsyłałaby anonimy, przekupywała urzędników państwowych, składała fałszywe oskarżenia w sądzie lub prywatnie, robiłaby wszystko, aby cię zrujnować. A Serwiliusz! Kradnie własnej żonie pieniądze i przegrywa je wszystkie do Lukidesa, tego Greka, z którym grał dzisiaj w kości. Lukides pozwala mu czasem wygrać, a potem zagarnia setki razy więcej, robiąc z nim jakieś ciemne interesy. Ma w kieszeni tuzin senatorów, a także prefekta miasta.

– Chcesz powiedzieć…

– Tak, mój niewinny, chcę powiedzieć, że ich przekupuje.

– To niemożliwe, nie do pomyślenia…

– Tak to wygląda, mój duży chłopczyku. Jak myślisz, czemu ci to wszystko mówię? Obserwowałam cię. Sprawiałeś wrażenie wstrząśniętego, zbulwersowanego – więc w takim świecie żyje Lelia! Ale ty także w nim żyjesz! Ci ludzie to twoi senatorowie, dostojnicy państwowi, administratorzy. Oto świat Rzymu. Nie sądź, że potrafisz go odmienić. Ta sztuka nie uda się nikomu.

– Bóg umie tego dokonać.

– Więc co go powstrzymuje? Z pewnością nas sobie odpuścił.

– Zbyt wielu z nas odpuszcza sobie Jego.

Westchnęła.

– Mój drogi przyjacielu. Po prostu chcę, byś zrozumiał, że nie trzeba być nikim strasznym, aby tworzyć straszny świat… i że trudno w takim świecie zachować czyste sumienie. Kiedy myślisz o tych ludziach, nie osądzaj mnie tak, jakbym była jedną z nich. Przecież właśnie tak byś postąpił. Pomyślałbyś: „Oto jest świat Lelii, nienawidzę go i nienawidzę jej. Dzięki Bogu, że nie mam z nim nic wspólnego”. Ostatecznie, prawie nic o mnie nie wiesz.

– To prawda – przyznał Benedykt.

– Moja matka nosiła nazwisko Sempronia – wyznała i nieznacznie się wyprostowała. – Z naszego rodu pochodziło wielu wybitnych Rzymian. Mój ojciec, Tytus Leliusz, był właścicielem statków, lecz większość pieniędzy odebrał mu Lukides. Aby spłacić długi ojca musiałam wyjść za bogatego mężczyznę. Ojciec zmarł jednak trzy dni po moim ślubie, mąż dwa lata później. Liczył sobie wówczas siedemdziesiąt sześć lat. – Zamknęła oczy. – Nie dopisało mi szczęście, prawda?

Narastało w nim współczucie. Lelia nadal była młoda, wyglądała na wrażliwą i nieszczęśliwą. Nie miała nikogo, kto by ją obronił…

– Powiedziałam ci już o Florencjuszu i o tym, jak nabrałam przekonania, że go kocham? Swego czasu ogromnie w niego wierzyłam. Uważałam go za człowieka dobrego i czystego, ale wkrótce się okazało, że nic go nie różni od innych. Dostrzegłam jego chciwość i dążenie do zaspokajania własnych potrzeb. Potrafi tylko gładko mówić…

Zaczął rozumieć, jak bezpiecznie żyło mu się w Nursji, jak bardzo był chroniony. Jego siostra także nie mogła się uskarżać. Nawet tutaj, w Rzymie, póki widział tylko Ateneum i własny, mizerny pokoik.

Uśmiechnęła się do niego bezradnie.

– Sama nie potrafię uciec od tego wszystkiego – westchnęła. – Choć bardzo bym chciała…

– Co mógłbym uczynić, aby cię wesprzeć? – spytał niemal szorstkim tonem.

– Nic… a zarazem wszystko – szepnęła. – Zupełnie inaczej się żyje, kiedy wierzy w ciebie przyzwoity, zacny człowiek. Czuję, że taki właśnie jesteś, Benedykcie. Wiedziałam to od chwili, w której na ciebie po raz pierwszy spojrzałam. – Ukryła twarz w dłoniach. – Florencjuszowi się nie spodobało, że cię zapraszam – dodała z uśmiechem. – Bał się…

– Bał?

– Jak najbardziej. Wiedział, że jesteś kimś, kogo on tylko udaje. Miał świadomość, że mnie straci. Benedykcie, czy mi pomożesz? Czy przyjdziesz ze mną porozmawiać, być ze mną, obronić mnie… Nie przed nimi. – Nieznacznym ruchem głowy wskazała salę bankietową. Ze środka dobiegała muzyka oraz wybuchy piskliwego śmiechu. – Przede mną. Nie chcę się stać taka jak oni. Czy mi pomożesz, mój cudowny przyjacielu? – Wyciągnęła ku niemu ręce. – Teraz już wiesz, dlaczego cię potrzebuję.

Smukłymi palcami zaczęła go przyciągać ku sobie.

– Moja pani – wykrztusił. – Jeśli chcesz pomocy… – Poczuł jednak, jak traci siły. Śliczna twarz coraz bardziej się przybliżała, a gdy Lelia otoczyła go ramionami wydało mu się, że czas stanął w miejscu. Jej wygłodniałe usta przybliżyły się do jego warg.

– Kocham cię – wyszeptała bez tchu. – Boże, kocham cię…

Bóg. Powiedziała Bóg. Ale przecież nie takiej miłości pragnął Bóg. Jej chodziło o miłość gorącą, chciwą, obezwładniającą, której słodycz stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo, brakowało jej tylko trupiej czaszki i skrzyżowanych piszczeli… Odetchnął głęboko i stanowczo wyzwolił się z objęć dziewczyny.

– Jakie to urocze – zabrzmiał niski głos.

Lelia momentalnie cofnęła ręce i odwróciła twarz ku intruzowi.

– Tak właśnie myślałem – wymamrotał Florencjusz. Miał twarz opuchniętą od wściekłości i alkoholu. – Nie możesz być wierna jednemu mężczyźnie dłużej niż tylko kilka miesięcy, ty…

– Odejdź – warknęła. – Idź tam, skąd przyszedłeś. Pijane zwierzę.

– Więc tym razem ty ją masz ratować – ciągnął Florencjusz z pogardą. – Zawsze pragnie być ratowana, to taki wygodny zwyczaj w stosunkach z pewnym typem mężczyzn. Podejrzewałem, że wypróbuje tę sztuczkę także na tobie. Czy opowiedziała ci tę samą historię, co mnie? O starym mężczyźnie, którego musiała poślubić, aby ratować ojca? Biedna, młoda wdowa, której nikt nie rozumie, rzucona na pożarcie bestiom z wyższych sfer? Kłamstwo goni kłamstwo. Ona nigdy…

– To ty jesteś bestią! – zaskrzeczała. – Zniszczę cię za to, co mówisz!

Nagle Florencjusz wybuchnął płaczem.

– Nie mogę bez ciebie żyć – zaszlochał. – Z dala od ciebie czuję się jak w piekle. Nie wiem, jak ty to robisz, ale muszę być przy tobie. Zlituj się nade mną…

– Idź stąd, zostań duchownym – prychnęła. – Tylko do tego się nadajesz.

Osłupiały Benedykt nagle poczuł, że ponownie może się poruszać. Roztrzęsiony, blady jak kreda, odwrócił się i wyszedł.

– Zostań! – usłyszał za sobą kobiecy głos. – Benedykcie, nie opuszczaj mnie… wróć… wróć do mnie… Nie widzisz, że on kłamie? Wróć…

Ogarnęła go przemożna chęć, by ponownie się odwrócić i popatrzeć na tę dziewczynę, kruchą i piękną, w potrzebie, lecz uświadomił sobie, że nie wolno mu nawet o tym myśleć. Ta druga myśl była twarda i zimna niczym miecz, lecz doskonale znał je obie i wiedział, której musi się trzymać. Wyszedł z domu, minął atrium i wydostał się na ulicę. Zmierzał prosto przed siebie, coraz szybszym krokiem, bez zastanowienia. Liczyło się tylko jedno – chciał się znaleźć jak najdalej od tej kobiety i jej świata.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Twierdza Boga.