Terror. Rozdział dziewiąty

Dantoniści słuchali z uwagą potulnych uczniów. Nie raził ich bezwzględny, brutalny ton mistrza, wiedzieli bowiem z doświadczenia, że pod tą grubą formą zawsze kryje się prawda, że mówi do nich znajomość życia człowieka, który obdarzony niezwykłym darem spostrzegawczym, uczył się tej mądrości nie z książek doktrynerów i fantastów, lecz na ulicy, w kawiarniach, w klubach, w sali Konwentu.

Danton nie lubił książek, nawet gazety przeglądał tylko pobieżnie. Czytał on w żywej księdze życia i z niej głównie czerpał swoją głęboką znajomość natury ludzkiej.

– My, co wyszliśmy z błota, z rynsztoka – mówił, a Hérault się skrzywił – co za pomocą pik, drągów, rusznic i gilotyny wydarliśmy z gardła uprzywilejowanych przed rewolucją stanów prawo do dobrobytu, do władzy, powinniśmy się teraz starać o ustalenie nowego porządku, aby reakcja znów nas nie zepchnęła z wyżyn królewskich w błoto, w rynsztok, a do tego potrzeba nam zgodnego działania wszystkich stronnictw ludowych.

W tej chwili przez uchylone drzwi spostrzegł na korytarzu Brissota. W drugim gabinecie ucztowali żyrondyści.

Podniósł się szybko i zbliżył się do Brissota.

– Obywatelu Brissot – rzekł półgłosem. – Jeśli potrzebujecie mocnej ręki w walce ze swoimi przeciwnikami, weźcie moją. Podaję ją pierwszy. Pogódźmy się wszyscy i pracujmy razem dla rzeczpospolitej.

Zdziwiony spojrzał Brissot na niego. Co się stało temu gwałtownikowi? On podawał pierwszy rękę do zgody, on, który ciągle dotąd niszczył jak wulkan buchający płomieniami i wrzącą lawą? Czyżby i jemu zagrażał Marat?

Danton wyczytał nieufność w zdziwionym spojrzeniu Brissota.

– Takie natury, jak moja, nie kłamią, Brissot – rzekł. – Brzydzą się strachem i podstępem. Wielcy drapieżnicy nie skradają się manowcami. Przecież dobrze mnie znacie. Chwytajcie moją rękę, moją pomoc, jeżeli nie chcecie zginąć. Wolę iść z wami, aniżeli z Maratem, Hébertem i Robespierre’em. Jesteście przyzwoitymi ludźmi, wiem, że mnie wasza egeria, gwałtowna małżonka nudnego Katona, nienawidzi, ale nie słuchajcie obrażonej miłości własnej namiętnej, pysznej kobiety. Pogódźmy się, Brissot, idźmy razem dla ocalenia nowego porządku.

Nuta szczerości dźwięczała w jego głosie.

– Porozumiem się z kolegami – odrzekł Brissot.

– A teraz dosyć na dziś polityki – mówił Danton, wróciwszy do gabinetu. – Wina, dużo wina! Ten grób, ten ukochany grób przypiął się do mojej głowy niby skrzydła czarnego widma… Dużo wina! A ty, histrionie (1), Tartuffie (2) rewolucji – zwrócił się do Fabre’a – baw mnie swoją tłustą erotyką. Chcę się zanurzyć w kojącej wszelkie bóle fali zapomnienia.

– Brawo! – zawołał Fabre. – Takim lubię naszego mistrza. Hej, obywatelu garsonie, kosz szampana!

Opuściwszy restaurację, ulicą Świętego Honoriusza, swoim szybkim, elastycznym krokiem sprężystej natury szedł Brissot.

Był już wieczór, chłodny, ponury wieczór lutego. Żółte płomyki latarni, słabe, migotliwe, daremnie walczyły z mrokiem. Ulice były ciemne i puste; sklepy, obawiając się napadu motłochu, pozamykały drzwi, pospuszczały story w oknach.

Ponurą ciszę ulicy od czasu do czasu ożywiał tylko miarowy krok patroli. Ilekroć zbliżał się patrol, Brissot zwalniał kroku.

Biegnący człowiek wzbudzał podejrzenie; mogliby go zatrzymać, nudzić go badaniem, przeglądaniem legitymacji, a jemu było spieszno. Wiedziano zresztą w mieście, ze prowadził żyrondę jako jej „maszynista”, a żyronda wypadła z łaski ludu paryskiego, z którego rekrutowały się od zdobycia Tuileriów „uzbrojone sekcje”. Jakiś żarliwy sankiulota mógł go zatrzymać i zaprowadzić do komitetu sekcji, szykanować. Zdarzało się to codziennie. Już raz komuna nasłała mu nocną rewizję domową, patriotów w rodzaju Moutona, którzy przewrócili mu całe mieszkanie, szukając niewiadomo czego.

Wydostawszy się z ludniejszych ulic, Brissot oglądał się za fiakrem (3). Od pół roku było ich mało w Paryżu. Bo niewielu śmiałków miało odwagę narazić się na swawolę pauprów przewracających na ulicy powozy.

Na rogu jakiejś ulicy stał samotny fiakier. Koń zwiesił łeb ozdobiony ogromną, patriotyczną, trójkolorową kokardą i w pustym worku szukał resztek siana.

– Jesteś wolny, obywatelu? – zapytał Brissot.

Dorożkarz, zakutany w długi, ciepły płaszcz spojrzał spode łba na pasażera. Widząc przed sobą przyzwoicie ubranego człowieka, mruknął:

– Nie jestem żadnym obywatelem, monsieur, kpię sobie z tych żebraków, co nie umieją być panami, chociaż naszemu kochanemu królowi ucięli głowę. Jestem arystokratą. Siadajcie, monsieur! Dokąd?

– Na ulicę Villeneuve!

– Dlaczego nie mówicie Bourbon-Villeneuve? Wiem, że te łajdaki z ratusza pokasowały nasze stare, ładne nazwy ulic, jak to niby dopiero od nich świat się zaczyna, że śmierdzi im cała przeszłość, ale ja tych wszystkich nowości już się uczyć nie myślę. Sześćdziesiątka kruszy mi kości. Podnieś łeb, kara, i potrząsaj kokardą, żeby patrole widziały, żeś patriotka. He, he… Wio, kara, ruszaj kopytami.

– Zuch z was, panie stangrecie – mówił Brissot, uśmiechając się. – Jak widzę, nie boicie się patriotów.

– Kogo? Tych zbójów z ratusza i z sekcji? Cóż mi zrobią? Łeb utną? Dziury w niebie nie będzie. Ta hołota zresztą pożre się niedługo sama. Już sankiuloci ostrzą zęby na żyrondę, a potem zaczną mordować swoich. Ruszaj kopytami, kara. Bydlę odwykło od dobrego chodu, bo któż to teraz jeździ fiakrami.

Brissot milczał.

Spisek sankiulotów przeciw żyrondzie musiał już być dojrzały, kiedy nawet dorożkarze o nim mówili. Jakże on zazdrościł w tej chwili temu człowiekowi z ludu, którego nie przerażała gilotyna…

Zimny dreszcz łaził po jego grzbiecie. „Okienko patriotyczne”, „brzytwa narodowa”? Zimno dziś na dworze… Taki wilgotny, przykry wieczór…

– Spieszcie się, monsieur.

Fiakier zatrzymał się przed niewielkim domem.

– Czy obywatelka Theroigne (4) jest w domu? – zapytał Brissot portiera.

– Obywatelka Theroigne nie wychodzi wieczorami – mruknął portier w czerwonej czapce, mierząc Brissota pogardliwym spojrzeniem.

Kiedy szef żyrondy wbiegł na schody, splunął za nim, mamrocząc:

– Podły arystokrata! Naszego świętego Marata znieważa.

Brissot wszedł do małego apartamenciku, składającego się z dwóch pokojów. W pierwszym z nich na ścianie wisiały pałasze, piki, pistolety, ilustracje scen rewolucyjnych i strzępy jakichś sztandarów. Był w nim stół i kilka krzeseł. Nic więcej. Drugi wypełniały: duże łóżko, toaleta damska, biurko inkrustowane i cztery taborety, widocznie jakieś resztki lepszych czasów. Kosztowny adamaszek pokrywał taborety, ale ten adamaszek przeświecał na brzegach, kołdra była z miękkiego lyońskiego jedwabiu, ale ten jedwab rozpadał się już w strzępy, toaleta pochodziła z bogatego magazynu (5), ale tej toalety nie ozdabiały owe pudełka i pudełeczka, słoje i słoiki, owe mnóstwo eleganckich drobiazgów, bez których ładna Paryżanka nie umiała się ubierać. Okna bez firanek, posadzka bez dywanów… Ktoś brutalny gospodarował w tym mieszkaniu: nędza, wierzyciele, komornicy…

Z dużego, wytartego fotela, przysuniętego do kominka, podniosła się na powitanie Brissota młoda, przystojna kobieta, nielicząca więcej nad lat trzydzieści. Krucze włosy obejmowały jej okrągłą głowę, czarne i duże, o twardym wyrazie oczy świeciły na bladej, nędzą, rozpustą, namiętnością czy troską strawionej twarzy. Drobna była i wiotka w pasie, ale grube, niewyrzeźbione rysy i duże, nieforemne ręce świadczyły o jej gminnym pochodzeniu. Miała na sobie szkarłatną amazonkę (6), podpiętą po bokach agrafkami.

– Zimno u ciebie, Anno Józefo – odezwał się Brisssot, witając się z nią.

– Drzewo drogie, a ja nie dorobiłam się na rewolucji jak inni – odpowiedziała. – Wszystko, co mi miłość dała przed rewolucją: złoto, rentę, brylanty, rubiny, perły, zabrali mi komornicy albo przepadło w lombardach. Nawet cenniejszych drobiazgów toaletowych pozbawiła mnie nędza. Wiesz przecież o tym, Janie Piotrze.

– Oto cały mój dorobek rewolucyjny – rzekła po krótkim milczeniu, wskazując ręką zwiędły wieniec obywatelski, zawieszony nad łóżkiem.

Gorzki uśmiech skrzywił jej grube wargi. Brissot wydobył z kieszeni kamizelki kilka asygnat.

– I ja nie dorobiłem się na rewolucji – rzekł podając jej asygnaty – ale czym ci mogę służyć, służę z całego serca.

Theroigne przysunęła mu taboret do kominka.

Długich lat nie miała poza sobą ta oryginalna kobieta, ale każdy z jej ostatnich trzech lat liczył się za dziesięć. Te trzy lata były bezustanną burzą.

Nazywała się Anna Józefa Tervagne, pochodziła z wioski Marcourt, w pobliżu miasteczka Laroche, ale historia rewolucji zapisała ją na swoich kartach pod firmą Theroigne de Mericourt.

Córka chłopa, służyła we wsi Condroz, kiedy ją uwiódł jakiś podróżujący angielski panicz i zabrał ze sobą do Londynu. Tu rozpoczęła pod nazwiskiem „hrabiny de Campinados” zmienną karierę handlarki miłości. Już doświadczona w obranym fachu, wróciła do Francji, do Paryża, gdzie przechodziła z rąk do rąk, aż jej świeża, zdrowa uroda ładnej chłopki wyjednała względy margrabiego de Persan, który zapisał jej pięć tysięcy liwrów (7) rocznej renty. Z pieniędzmi przyszły ambicje. Jak wszystkie kokoty francuskie osiemnastego stulecia, Theroigne marzyła o laurach teatralnych. Udała się do Włoch, aby się wykształcić na śpiewaczkę. Ale pierwszy dzwon alarmowy rewolucji zmienił kierunek jej ambicji. Chłopskiemu dziecku, które dobrze nie znało ortografii i źle mówiło po francusku, zachciało się pierwszorzędnej roli w wielkiej tragedii rewolucji.

I Theroigne ją odegrała.

Z wielkim pośpiechem wróciwszy do Paryża, z nieokiełznaną gwałtownością natury pierwotnej rzuciła się w huragan zawieruchy, brała czynny udział we wszystkich zaburzeniach ulicznych i w powstaniach ludowych. To ona jechała konno w swojej czerwonej amazonce, z nagą szablą w garści, na czele robotnic i przekupek paryskich do Wersalu, ona z trybuny Zgromadzenia Narodowego i Prawodawczego terroryzowała umiarkowane stronnictwa, ona pomagała zdobywać obydwa razy Tuilerie, ona podniecała do gwałtów „damy z hal (8)”, namiętna, krwiożercza „bachantka nowego boga Libera (9)”, furia gilotyny, zabijająca własną ręką, to w jej salonie zbierali się rewolucjoniści paryscy, od Mirabeau począwszy aż do Robespierre’a, których podejmowała hojnie, bogato, trwoniąc z lekkomyślnością kurtyzany łatwo zdobyte renty i biżuterie.

Za zasługi, położone w walce z królem i monarchią dla rzeczpospolitej, marsylczycy, banda zbójów z południa, uczcili ją wieńcem obywatelskim.

Marsylczycy byli przyboczną gwardią żyrondystów. Do Paryża sprowadzili ich Barbaroux z panią Roland. Wieniec obywatelski, którym gwardia żyrondy ją ozdobiła, zbliżył ją do stronnictwa Brissota i Rolandów.

– Nie wiem, czy ci wiadomo – mówił Brissot, grzejąc skostniałe ręce przy słabym ogniu – że Góra przygotowuje na nas nagankę.

– Któżby o tym nie wiedział? – odrzekła Theroigne. – Czytam przecież plugawe świstki Marata i Héberta, codzienne słyszę wrzaski ich kamelotów. Zbrodniarze, zdrajcy!

Zbrodniarzami, zdrajcami są w rewolucjach wszyscy przeciwnicy.

– Postanowiliśmy uprzedzić tę hałastrą, sami zaatakujemy Marata.

– Doskonale, poznają szlachetnych Brutusów i odważnych Scewolów (10) rewolucji – zawołała Theroigne namiętnie. – Kto chce zwyciężyć ten zawsze powinien pierwszy uderzyć. „Frappez fort! (11)” Jeśli komuś, to wam, obrońcom prawa, sprawiedliwości, wam cnotliwym, mądrym obywatelom, należą się rządy Francji.

Piki, szable, pistolety, ilustracje najgwałtowniejszych scen rewolucji i wieniec uwity przez marsylczyków głośno urągały wielkim słowom Theroigne, któż jednak nie chce być cnotliwym, mądrym, szlachetnym przed samym sobą? Chyba tylko prawdziwy mędrzec…

W rewolucjach każdy broni prawa, sprawiedliwości, ideałów ludzkości, kto broni swoich ambicji, namiętności i własnej skóry.

– Potrzeba nam twojej pomocy, Anno Józefo – mówił Brissot – i mamy nadzieję, że nam nie odmówisz.

– Rozporządzajcie mną. Od pierwszej chwili rewolucji byłam Brutusem w spódnicy, zawsze stałam po stronie sprawiedliwości, cnoty i dobrych obyczajów.

Łóżko, które dziwiło się nieraz jej zmysłowości, chichotało z cicha, bawiąc się jej zachwytem nad dobrymi obyczajami, któż jednak słyszy taki cichy śmiech swoich grzechów? Chyba tylko ktoś prawdziwie cnotliwy.

W ostatnich latach Theroigne naczytała się w gazetach i broszurkach, nasłuchała się w klubach jakobińskich tyle tej kłamliwej frazeologii rewolucyjnej, iż wsiąkła ona w nią, stała się jej powszednim żargonem. Nie umiała inaczej mówić, zapominając, że tak samo wyrażali się wszyscy, których ona nazywała zdrajcami i zbrodniarzami.

Tylko mądry, przebiegły, szczwany Brissot nieznacznie się uśmiechnął. W jego mózgu, nadzianym strzępami mądrości klasycznej, drwiła sentencja Petroniusza: „Universus mundus exercet histrioniam” (12).

– Spędź na dzień pierwszy marca całą swoją bandę, wszystkie oddane ci patriotki i zajmij jak najwięcej miejsca w trybunach Konwentu – pouczał Theroigne. – Niewątpliwie i Marat zwoła swoich drabów, ale mam nadzieję, że zwyciężymy. Masz za sobą trzyletnią praktykę – uśmiechnął się – robienia burzy i dlatego nie wątpię, że twoja banda przekrzyczy sforę Marata. A teraz do widzenia. Jeszcze dziś mam sesję w komisji.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Historion – w starożytnym Rzymie: aktor; w średniowieczu: zawodowy sztukmistrz, muzykant, śpiewak lub akrobata.

(2) Tartuffe – główny bohater komedii Moliera Świętoszek: oszust i hipokryta.

(3) Dawniej, tu: powożącym; dorożkarzem.

(4) Anne-Joseph Théroigne de Méricourt (1762–1817) – znacząca postać rewolucji francuskiej; urodziła się w Marcourt jako córka farmera Pierre’a Terwagne; kurtyzana, piosenkarka, organizatorka salonu politycznego; zmarła w stanie obłąkania.

(5) Dawniej, tu: sklepu.

(6) Damski strój do konnej jazdy – długą suknię o obcisłym stanie i szerokiej, fałdzistej spódnicy.

(7) Liwr – francuska monetarna jednostka obrachunkowa do roku 1795; w XVII i XVIII wieku również moneta.

(8) Hale – najpopularniejsze targowisko miejskie w Paryżu w dzielnicy Świętego Dionizego, założone w 1183 roku, działające do roku 1971; także dzielnica miasta w jego sąsiedztwie ciesząca się fatalną sławą.

(9) Liber – w mitologii rzymskiej staroitalski bóg urodzaju i wina; utożsamiany z greckim Dionizosem.

(10) Mucjusz Scewola (524–480) – bohater rzymskiej legendy: podczas oblężenia Rzymu przez Etrusków w 508 roku przed Chrystusem udał się do obozu wroga, aby skrytobójczo zamordować etruskiego króla Porsennę; schwytany, włożył rękę do ognia, aby okazać, że nie lęka się tortur ani śmierci; zdumiony męstwem Mucjusza Porsenna puścił go wolno i zawarł pokój z Rzymianami.

(11) (Fr) uderz mocno.

(12) (Łac.) cały świat gra komedię.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.