Szepty i cienie. Rozdział czternasty

Noc już była głucha, ciemna choć oko wykol, ni księżyca, ni gwiazdki jednej na niebie. Szliśmy nieomal po omacku, bardziej wyczuwając drogę niż ją widząc, kierując się ku Chałupkom. Przodem szedł kapitan, za nim Rozalka, a na końcu ja. Milczeliśmy, bo też i nie było o czym mówić. Za niedługo miało się stać coś strasznego. Coś, co na zawsze już miało odmienić nasze żywoty – mój i dziewczyny. Odpychałem tę myśl, cisnącą mi się nieustannie do głowy, bo przecież młody jeszcze byłem, światam nie posmakował. Dlaczegoż to niby miałbym płacić za parę chwil beztroskich? No, niby czemu? A… Rozalka?… Wszak wiedziała, co robi… Co mi do tego… Niech się cieszy, że jej samej nie zostawiam, żem wysupłał te parę rubli, żeby nie musiała wstydu cierpieć przez resztę życia…

Skręciliśmy w boczną dróżkę, w gardziel niewielkiego wąwozu, gdzie ciemność nocy stała się jeszcze bardziej intensywna, a od gliniastych ścian ciągnął dojmujący chłód. Naraz wyrosła przed nami czarna, przysadzista plama chałupy. Grycichin wymacał drzwi i kilkakroć zastukał w nie knykciami palców. Przez chwilę nic się nie działo, ale zaraz potem naszych uszu dobiegło szuranie stóp i usłyszeliśmy skrzekliwy kobiecy głos:

– A kto tam?

– To ja, kapitan, umówieni byliśmy – półgłosem odpowiedział Rosjanin.

Drzwi się uchyliły, w szparze pokazała się starcza dłoń, dzierżąca świecę.

– A tak, to wy, panie. Zachodźcie do chałupy, zachodźcie.

Staruszka odsunęła się na bok i wpuściła nas do środka. To była stara Majcyna. Nie kryjąc zdumienia, wpatrywała się we mnie przymrużonymi załzawionymi oczkami. Staliśmy milczący naprzeciw siebie, a ona zdawała się nie widzieć ni kapitana, ni Rozalki.

– Jesteś. Tym razem twój czas się wypełnił. Czuję to… Wiem…

Gestem zaprosiła mnie dalej. Znałem to pomieszczenie. Już tu kiedyś byłem. Niewielka niska izba, belkowana powała. Wielkie łóżko zasłane równo, choć przecież była noc. Na środku stary nadgryziony przez czas i korniki sosnowy stół, na nim, w tanim blaszanym lichtarzyku, na wpół wypalona łojówka. Ława i dwa zydle obok… Jakby déjà vu, déjà visité…

Dreszcz przebiegł mi po plecach. W ciemnym kącie czaiło się coś złego. Skuliłem się w sobie. Czerwone, jarzące się ślepia wpatrywały się we mnie z ciemności. Wzdrygnąłem się… a może mi się tylko zdawało?

Kapitan bezceremonialnie odsunął mnie na bok:

– Wiecie, co macie robić? – zwrócił się do Majcyny, popychając Rozalkę w jej kierunku.

Bez słowa skinęła głową.

Potem popatrzył mnie i powiedział:

– Daj jej pięć rubli, na tyle się zgodziła.

Stara Majcyna spojrzała na mnie zaskoczona.

– A dlocego ty mos płacić, Stasiu?

– Bo to on jej brzuch napompował. – Grycichin odpowiedział za mnie i ponownie popchnął Rozalkę w stronę staruchy.

Rozalka bezwolna, jak kukła, stanęła przed Majcyną i pustymi oczyma, bezmyślnie patrzyła się na nią. Majcyno zaś spoglądała to na mnie, to na Rozalkę, zaskoczona, zdezorientowana, by po chwili powiedzieć półgłosem – spokojnie, dobitnie, cedząc słowa:

– Nie, jo twojego dziecka, Stasiu, nie zmarnuję. Myślałam, ze to jego – spojrzała na kapitana. – Ale jak to twoje, to bedzie żyło. Uno musi żyć. Twoja krew. Teroz juz wiem, teroz juz wszysko wiem. Nie darmoś tu przyszed. Dobrze, że tu, a nie gdzie indzi… nie do inny babki… Chodź, dziecko – wzięła Rozalkę za rękę, podprowadziła do stołu, posadziła na ławie.

Rozalka nadal wpatrywała się w nią tępym wzrokiem. We mnie zaś znów z ciemnego kąta wwiercały się ogniste ślepia…

Majcyno pochyliła się nad dziewczyną.

– Rozalka – powiedziała głośnym szeptem. – Rozalka, znom cie od urodzenio, jo cie odbirałam. Jo ci na złe nie chce. Słuchoj no, co ci powiem…

Starucha sięgnęła do szafki stojącej opodal, wyciągnęła z niej litrową butelkę siwuchy i cztery gliniane garnuszki. Nalała gorzałki do każdego z nich, skinęła na nas, żebyśmy się częstowali, a sama, wziąwszy jeden do ręki, drugi na siłę wcisnęła w dłoń Rozalki. Wypiliśmy, Majcyno chuchnęła, otarła gębę zapaską i ciągnęła dalej:

– Słuchoj, Rozalka. Ty to dziecko musisz urodzić. Ale życia tyz se ni mozez zmarnować. Miłość miłościo, lubienie lubieniem, a życie życiem. Staś sie z tobo ni może ożenić, jemu inny los pisany i ani tyś nie dlo niego, ani żodno inno. Żodno, słysys, co mówie? Un żony mioł nie będzie, bo mu co inne przyznaczone…

Rozalka, słysząc te słowa, jakby się ożywiła.

– Prawdę mówicie? A skądże to wiecie?

– Prowde mówie. A skond wim, stond wim. Ty tego nie zrozumis… Nawet, jak będzie mioł cieleśnie jako inno, drugo, dziesionto, to w sercu tylko ciebie, Rozalka. Tylko tyś mu była pisano, tylko ty… Ino ciebie kochoł. – Zamilkła na chwilę, a potem ciągnęła dalej: – Ale ty, Rozalka, musis się wydać za chłopa. Musis, bo to dziecko musis urodzić, jego krew, Stasiowo krew, i twojo. I uno najduchem być ni może. Musi mić ojca… Uno musi mić dom i być kochane. Przed nim ślicny los…

– Co wy to mówicie, Majcyno, co wy to mówicie?… Jaki los, jaki dom, jakie kochanie. Ja już miałam kochanie, ale zmieniło się w ból jakiś rozpaczny, przeraźliwy, straszny…

Rozalka skryła twarz w dłoniach, a jej piersią targnął szloch. Majcyno przygarnęła ją do piersi i wyschniętą dłonią pogładziła po głowie. Potem zaś wstała, podeszła do prostej sosnowej szafki w kącie izby, wyciągnęła z niej glinianą miseczkę, w której leżała garstka suchych patyczków i parę węgli drzewnych. Rozpaliła drewienka od świecy, rozdmuchała, rozżarzyła węgielki, z zawiniątka wyjęła jakieś suszone zioła, rzuciła je na węgle i mamrocząc coś jęła okadzać Rozalkę. Po paru chwilach dziewczyna jakby zapadła w letarg. Wtedy starucha przełożyła żar z miski do pieca, i dmuchała nań dotąd, aż pojawił się ogieniek. Wtedy podrzuciła przygarść smolnych, przesyconych żywicą drzazg, wreszcie kilka drew, a gdy buchnął w górę jasny płomień, odsunęła fajerkę i postawiła na buzującym ogniu garnek napełniony wodą. Kiedy zaś ta poczęła wrzeć, wrzuciła na nią przygarść liści suchych i kwiatów, poskręcane jakoweś gałązki i parę jałowcowych jagód. Po izbie rozszedł się ciężki, odurzający, narkotyczny zapach.

Majcyno przecedziła płyn przez szmatkę, nalała go po wręby do sporego blaszanego garnuszka, zwanego półkwartówką, przestudziła, a potem jęła poić tym wywarem Rozalkę. Dziewczyna piła posłusznie, a starucha wpatrując się jej w oczy, pytała:

– Kręci się jakiś kawaler przy tobie, taki, co cię lubi? Ino prowde mów!

– Kręci. Ale ja go nie chcę!

– A co? Paskudny jakiś? Niemiły? Obrzydły? Bidny?

– Nie, chłop ładny, na schwał, zaradny, wesoły. Ale ja do niego nic nie czuję.

– A chciołby cie? Chciołby sie z tobo żenić?

– Tak, już niejeden raz mi to mówił, alem go wyśmiewała, bo nic do niego nie czuję. Całkiem mi on obojętny, całkiem…

– Ty ni mos nic cuć. Ty mos znaliść ojca dlo dziecioka, którego urodzis… Słysys? Skoro dzień nadejdzie, ubierzesz się pięknie, jak do kościoła. Pójdziesz do niego, a jak znów cie poprosi o ręke, to się zgodzisz. Słysys?

– Słyszę…

– Jo ci koże, zgodzisz sie. Słysys? A potem go zbałamucisz, a po tygodniu powisz, żeś zaciążyła. Słysys? A teroz ci koże, żebyś zapomniała wszysko, co sie dzisioj z tobo dzioło. Wszysko. Nicego nie bedzies pamintać, nicego. Ani coś dziś robiła, ani gdzieś była, ani z kimeś godała. Dzisiejsego dnia ni ma i nie było. Wymazuje go. Jo go wymazuje. Na zawse. A teroz wstań i idź do chałupy. Słysys?

– Słyszę…

Majcyno strzepnęła palcami, klasnęła w dłonie, a Rozalka jakby się przecknęła, ale oczy miała puste, niewidzące. Szła niby marionetka poruszana przez jakąś zewnętrzną siłę. Weszła do sieni, otworzyła drzwi i zniknęła w ciemnościach nocy.

Grycichin siedział znieruchomiały, obserwując w milczeniu cały ten spektakl. Na koniec wyszeptał:

– Nu, starucha… – i pokręcił głową z podziwem. – Szeptucha… wied’ma…

Gdy dziewczyna wyszła, otrząsnął się i wykonał ręką ruch, jakby zdejmował z twarzy pajęczynę, która tam przylgnęła. Po czym sięgnął do kieszeni, z pugilaresu wyjął banknot pięciorublowy i wyciągnął go w stronę Majcyny.

– Nie chce. Nie za piniondze to zrobiłam – stara wzruszyła ramionami.

– Wiem… nie za to wam płacę, a za wódkę. Dajcie tu tę flaszkę, cośmy już ją napoczęli.

– Pięć rubli? To za dużo!

– Ech! Niech tam – rzucił banknot na stół. – Dawajcie resztę wódki i coś na zakąskę. Była pieczal, a tiepier radost’! Smutek był, a teraz radość!

Nalał sobie i mnie. Wypiliśmy i zakąsiliśmy wędzoną słoniną. Chciał mi jeszcze nalać, ale dla mnie i tego już było za dużo. Kręciło mi się w głowie i to w tak zawrotnym tempie, że zdawało mi się, że zaraz gdzieś odlecę.

Kapitan przyjrzał mi się i zakląwszy szpetnie, porwał mnie pod pachy i nieomal wywlókł z chałupy. Oparł o koślawy płot zbity z wierzbowych zaostrzonych kijów. Zimne i ostre nocne powietrze otrzeźwiło mnie na chwilę, ale tylko na chwilę. Poczułem, jak żołądek podnosi mi się do gardła. Poczułem, jak do ust napływają mi strugi śliny, a za nią gorzko-kwaśna treść żołądka. Wsparłem się rękoma o płot, stanąłem w rozkroku, opuściłem głowę i chwyciły mnie torsje. Szarpało mną raz po raz, tak iż zdawało mi się, że żołądek wywrócił mi się na nicę. Splunąłem raz i drugi, a później, zataczając się, ruszyłem w stronę miasta. Co było dalej – nie wiem. Odpłynąłem gdzieś w mroki niepamięci. Tej nocy po raz pierwszy w życiu upiłem się do nieprzytomności…

***

Obudził mnie nieprawdopodobny ból głowy, ściskający czaszkę jak koląca obręcz. Usta i gardło wyschnięte niczym stary pergamin paliły żywym ogniem. Próbowałem się podnieść, żeby poszukać jakiejś wody, ale z jękiem osunąłem się z powrotem na poduszkę. Leżałem we własnym łóżku. Naraz otworzyły się drzwi i stanęły w nich matka razem z ciotką. Matka bez słowa podała mi wielką szklankę zimnej lemoniady, którą z wdzięcznością przyjąłem i wypiłem duszkiem, a potem zrobiła mi chłodny kompres na głowę. Ciotka natomiast wygłosiła taką przemowę:

– Słuchaj, chłopcze. Mam nadzieję, że nikt cię nie widział. Jaki wstyd! Jaki wstyd! Co się z tobą dzieje? Już od dłuższego czasu obserwowałam, że zmieniasz się na gorsze, ale że do takiego aż stopnia, tom nie przypuszczała. Upijać się niczym chłop! I to z kim?! Z ruskim oficerem, z wrogiem! Wstydu nie masz ni szacunku dla samego siebie. Oni ci ojca zabili, majątek skonfiskowali, a ty się z nimi zadajesz? Aż do tego stopnia spoufalasz? Pijanego w sztok ledwie przywlókł cię tutaj, pod drzwi!

– Oj, ciociu – matka wzięła mnie w obronę. – Wszak sama zaprosiłaś go kiedyś do nas, na seans, jakiś tu organizowała. Widocznie Staś mniemał, że to nic zdrożnego.

Ciotka jakby się speszyła. Burknęła coś pod nosem, machnęła ręką i wyszła z pokoju. Matka postawiła mi obok wezgłowia pełny dzbanek wody z dodatkiem soku z cytryny i szklankę.

– Już tak nigdy więcej nie rób, syneczku. Nigdy więcej. Obiecaj mamusi, że nie będziesz się upijał i to z Rosjanami jeszcze. Ciotka ma rację. Miejże szacunek dla ojca-nieboszczyka, dla samego siebie. Co ludzie powiedzą, za kogo cię wezmą? Za zdrajcę? A jak nam przypną łatkę zdrajców, to i przestaną w naszym sklepie kupować. Za cóż będziemy żyli?

Milczałem, niecierpliwie czekając, żeby czym prędzej wyszła, bowiem każde jej słowo sprawiało mi niewypowiedziane męki. W myślach przyznawałem jej rację, ale słysząc to płaczliwe narzekanie, tylko mi się nasilał ból głowy i pogłębiał wstyd palący przed sobą samym. Wstyd gorszy od cierpień fizycznych.

Nareszcie matka wyszła, zamknęła za sobą drzwi, a ja leżałem bez ducha do samego wieczora. Dopiero, gdy poczęło zmierzchać, poczułem się na tyle dobrze, żem wstał z tego łoża boleści i wstydu, przyodziałem się nieco i poszedłem przepraszać matkę i ciotkę. Matka przycisnęła mnie do serca, szepcąc, że mi wierzy, iż to ostatni raz. Ciotka potraktowała mnie oschle, ale w końcu także dała się udobruchać i na przeprosiny pozwoliła ucałować sobie ręce.

***

Nieśmiało poskrobałem w drzwi kwatery Grycichina. Nie czekałem długo, a kapitan je otworzył. Gestem zaprosił mnie do środka i posadził w fotelu.

– Andreju Fiodorowiczu, przyszedłem wam podziękować. Za wszystko. I przeprosić. Za kłopot.

Spoglądał na mnie rozbawiony, a w końcu rzekł:

– Słabą masz głowę, parień. Widzę, żeś nie zwyczajny gorzałki. Nu, powoli się wprawisz.

Zaprzeczyłem gwałtownie:

– O, nie! Na pewno nie! Pierwszy i ostatni raz w życiu! To, co było wczoraj, już się nie powtórzy!

– Może – oficer uśmiechnął się pod nosem. – Lepiej, żeby się nie powtórzyło. Zarzygałeś mi całe buty.

Zrobiło mi się bardzo głupio i zacząłem go przepraszać.

– Nic to, nic. Najważniejsze, że ten cierń, co ci się w duszę wbił, już nie uwiera. Problem się rozwiązał. A swoją drogą, niesamowita ta wied’ma, niesamowita! Ani bym przypuszczał. Ona chyba z samym czartem trzyma.

– Tak o niej mówią – przytaknąłem.

– Ale, ale, ona cię zna, ona coś wie o tobie, jakiś ma wobec ciebie plan. Ty się jej strzeż! Mówię ci, strzeż się, bo na mój nos niebezpieczna to baba!

Grycichin sięgnął po butelkę starki.

– Wypij kieliszeczek, na żołądek.

Ale mnie na samą myśl o alkoholu zrobiło się niedobrze. Poczułem ślinę gwałtownie napływającą mi do ust i wnętrzności podnoszące się ku gardłu.

– Andreju Fiodorowiczu, nigdy w życiu! Nie przełknę!

– Jak chcesz. Słuchaj, Stasiu, ja tobie pomogłem, pomóż ty teraz mnie.

– Niby jak?

– Pamiętasz naszą niegdysiejszą rozmowę? Tę tajemną?

Potwierdziłem, skinąwszy głową.

– Olga, moja Olga przyjeżdża – twarz mu złagodniała, a oczy jakby pojaśniały.

– Ach, tak… Kiedy?

– Za dwa-trzy miesiące.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.