Święty Ojciec Pio – Cudotwórca. Rozdział pierwszy

Dzieciństwo zakonnika, który powołany został do walki

Franciszek Forgione – przyszły ojciec Pio – urodził się o godzinie dziewiątej rano, 25 maja 1887 roku, w chwili, gdy z wieży pobliskiego kościoła rozległ się głos dzwonów wzywających wiernych na nabożeństwo ku czci Matki Boskiej. Był drugim spośród pięciorga żyjących dzieci – dwóch chłopców i trzech dziewczynek Mammy Peppy, tak bowiem nazywano w okolicy jego matkę. Mamma Peppa urodziła ośmioro dzieci, ale troje z nich zmarło we wczesnym dzieciństwie. Przez całe życie ojciec Pio zachował szczególne umiłowanie i szacunek dla wielodzietnych rodzin, żyjących zgodnie z wolą Bożą.

Jego rodzice, Grazio Forgione i Maria Giuseppa di Nunzio pobrali się w 1881 roku. Ta młoda para, według dzisiejszych standardów zaliczała się do ubogich, ale w tamtych czasach, w dotkniętym nędzą regionie Włoch, gdzie mieszkali, osoby takie jak oni uważane były za średniozamożne. Całym ich bogactwem był kawałek pola, wystarczająco duży, aby móc się z niego utrzymać. Oboje rodzice Franciszka pracowali na roli. Każdego ranka, zanim jeszcze zaczęło dobrze świtać, Grazio wyruszał z domu w kierunku oddalonego o pół godziny drogi zagonu, na którym pracował przez okrągły rok. Do domu wracał dopiero o zachodzie słońca, prawie zawsze przynosząc ze sobą jakieś warzywa czy owoce na kolację.

Maria Giuseppa, lub raczej Mamma Peppa, była dobrą, skrzętną gospodynią. Dbała o to, aby jej mąż i dzieci były należycie zaopatrzone. Wstawała, kiedy jeszcze było ciemno, żeby upiec chleb czy zrobić ser. Chociaż rodzina Forgione niewiele posiadała, to jednak Maria Giuseppa umiała mądrze gospodarować tymi niewielkimi zasobami. Dobrze wiedziała, ile może przeznaczyć na każdy kolejny dzień, ale w jakiś sposób zawsze na świątecznym stole u rodziny Forgione znalazło się coś dobrego, przygotowanego przez mamę dla uczczenia wyjątkowego dnia. Każdego roku Maria Giuseppa dawała część plonów jako ofiarę przy okazji nowenny za dusze w czyśćcu cierpiące. A kiedy zaczynały się żniwa, z radością wspomagała świeżo zebranymi plonami uboższe rodziny.

Pietrelcina, małe miasteczko, w którym wychował się ojciec Pio, położone jest na zboczu wzgórza, w południowej części środkowych Włoch. Pietrelcina nie była niczym więcej, jak tylko skupiskiem ubogich domostw, otaczających niewielki zameczek, który w czasach średniowiecza zapewniał osadzie ochronę. Nawet i dziś miejsce to zachowało wciąż swój na poły wiejski charakter, z wąziutkimi, brukowanymi uliczkami, przy których stoją ubogie, zbudowane z kamienia domy, wznoszone niewysoko, tak, aby zminimalizować ryzyko zawalenia się budynku w razie trzęsienia ziemi. A jednak Pietrelcina, w całym swoim ubóstwie i maleńkości, posiada wyjątkowy urok. Podobnie, jak i rozsławiony przez postać świętego Franciszka Asyż, Pietrelcina niewiele zmieniła się w ciągu wieków. I tak, jak święty Franciszek wobec Asyżu, ojciec Pio żywił głęboką miłość do Pietrelciny, swego miasta rodzinnego. Miejscowość ta, w czasach młodości ojca Pio, liczyła nie więcej jak jakieś trzy tysiące mieszkańców, a i dzisiaj nie może pochwalić się o wiele liczniejszą populacją. A jednak wydaje się, że Pietrelcina ma przed sobą jasną przyszłość, a to dzięki chwalebnej roli, jaką odegrał najsławniejszy z jej obywateli. Sam ojciec Pio wypowiedział kiedyś prorocze słowa: „W czasie mego ziemskiego życia wyróżniałem San Giovanni Rotondo. Ale po mej śmierci będę wyróżniał i faworyzował Pietrelcinę”.

Okolicę tę zamieszkują ciężko pracujący, prości ludzie, zazdrośnie strzegący swoich wielowiekowych tradycji i obyczajów. Ludzie w tych stronach są życzliwi i gościnni, a chociaż brak im wielu dóbr materialnych, to przecież ich prosty styl życia, od którego wiele moglibyśmy się nauczyć, zdaje się wynagradzać te braki. Bardzo lubią muzykę i kochają obchody świąt religijnych, zarówno tych ogólnie znanych, jak i lokalnych, na czele ze świętem ku czci swej patronki, słodkiej Madonny Della Libera, której sanktuarium słynie cudami.

Ojciec Pio został ochrzczony nazajutrz po urodzeniu, w starym kościele parafialnym w Pietrelcinie, pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny od Aniołów. Na chrzcie nadano mu imię Franciszek. Zarówno to imię, jak i wezwanie kościoła okazały się być prorocze, gdyż niewątpliwie ojciec Pio zapisał się w historii jako jeden z najsławniejszych synów świętego Franciszka. Przez wielu uważany jest wręcz za świętego Franciszka dwudziestego wieku. Obaj przecież nosili stygmaty. Ulubionym kościołem świętego Franciszka, tym, w którym zebrał swoich pierwszych braci i gdzie prosił, aby go zaniesiono, kiedy umierał, był maleńki kościółek pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny od Aniołów. Bez wątpienia te zbieżności odzwierciedlały przyszłe powołanie syna rodziny Forgione.

Chociaż Franciszek był zdrowym, dorodnym dzieckiem, to jednak, z nieznanych przyczyn (które dopiero wiele lat później zostały wytłumaczone przez ojca Pio) malec nadwyrężał do granic wytrzymałości cierpliwość swojego ojca poprzez głośne nocne krzyki i płacze. Pewnego wieczoru, gdy ojciec wrócił do domu po całym dniu ciężkiej pracy, chłopiec znów zaczął wyć, jakby go obdzierano ze skóry. Grazio na wszystkie możliwe sposoby starał się uspokoić syna, wziął go nawet na ręce, ale nic to nie dało. W gniewie rzucił wreszcie Franciszka na łóżko, mrucząc ze złością: „To nie dzieciak, ale jakiś diabeł wcielony urodził się w mym domu!”. Chłopiec zsunął się z łóżka i spadł na podłogę, wśród okrzyków przerażonej Marii Giuseppy: „Zabiłeś mi dziecko!”. Gdy ojciec Pio opowiadał tę historię, na zakończenie dodawał zawsze, z wesołym błyskiem w oku: „Począwszy od tego dnia nigdy już nie ryczałem”.

Oboje rodzice z wielką troską starali się zaszczepić w każdym ze swoich dzieci umiłowanie do Boga i religii. Co wieczór cała rodzina wspólnie odmawiała Różaniec. Modlitwa ta zajmowała honorowe miejsce w domu rodziny Forgione. Wiele rzeczy można było poświęcić dla jakiegoś celu, ale nie Różaniec.

Na swój sposób mały Franciszek bardzo wcześnie zaczął okazywać niezwykłą pobożność. Jego matka pozostawiła nam opowieść, która wiele mówi o tym dziecku. Kiedy chłopiec miał około pięciu lat zdarzyło się, że posłyszał bluźnierstwo. Ukrył się wówczas za drzwiami i płakał. Jego niewinna dusza czuła się zraniona widokiem obrażanego Boga.

Pewnego razu, kiedy był już nieco starszy, przechodząc koło domu szewca (z którym zwykle rozmawiał, jako że obie rodziny były ze sobą zaprzyjaźnione) zobaczył, że córka szewca, nie zważając na to, że jest niedziela, trudzi się, szyjąc pasek do sukienki.

– Adrianello, dzisiaj się nie pracuje, przecież jest niedziela.

– Słuchaj, dzieciaku, jesteś jeszcze za mały na to, żeby tak się odzywać do innych ludzi – odparła, nie kryjąc złości, dziewczynka.

Franciszek nic na to nie odpowiedział. Odszedł bez słowa, lecz wrócił niedługo potem niosąc parę nożyczek. Pochwycił pasek materiału, który szyła córka szewca i pociął na kawałki. Dziewczynka głośno protestowała, ale Franciszek był niewzruszony. Kiedy dorósł, nie zachowywał się już więcej w ten sposób, ale przykład ten dobrze ilustruje jego bezkompromisową postawę wobec choćby najlżejszego grzechu, postawę, która charakteryzowała również jego pięćdziesięcioletni apostolat w konfesjonale. Bóg musi mieć pierwsze miejsce w życiu człowieka, przed wszystkim innym. Już jako dziecko Franciszek wielokrotnie wykazywał dojrzałość godną dorosłego.

Już jako pięcioletni chłopiec nie tylko wyróżniał się swoją wielką wrażliwością na sprawy Boże, ale zaczął również miewać wizje, przedstawiające różne duchy – czasem niezwykle piękne, a czasem obrzydliwe. To te straszliwe wizje przerażały malca i były powodem nocnych krzyków i płaczu, o których była mowa uprzednio. Dziecko nie zdawało sobie wcale sprawy z nadzwyczajnego charakteru tych widzeń i szatańskich interwencji. Nikomu też nie zwierzało się z nich, uznając, że zapewne wydarzenia takie nie są niczym niezwykłym i że najpewniej są częścią życia każdego człowieka. Już w tak młodym wieku Franciszek miał pełną świadomość, że ludzkie życie dotyka dwóch przeciwnych królestw – z jednej strony Boga i nieba, a z drugiej strony szatana i rzeczy prowadzących do grzechu i wieczystego odłączenia od Boga. Franciszek Forgione chciał poświęcić wszystkie swoje siły walce po Bożej stronie.

Jego siostra, Grazia, opowiedziała, jak to pewnego wieczoru, kiedy tylko odezwały się kościelne dzwony, Franciszek zerwał się z miejsca i podbiegł do babci, mówiąc: „Ja też chcę iść z tobą do kościoła!”. Ktoś z obecnych w pokoju domowników odezwał się wówczas: „Ale przecież jeszcze nie zjadłeś kolacji, Franciszku”, na co chłopiec odpowiedział: „A któż by tam myślał o kolacji, teraz muszę iść z babcią do kościoła, a nie jeść kolację”. Franciszek był bardzo wytrwały i skrupulatny, jeśli chodzi o udział w nabożeństwach. Nie opuszczał żadnej z obchodzonych w parafii uroczystości. Każdego niedzielnego popołudnia uczęszczał na lekcje katechizmu, chętnie uczył się hymnów i uważnie słuchał pouczeń proboszcza w sprawach życia duchowego. Aby móc spędzać więcej czasu na modlitwie kontemplacyjnej uzyskał pozwolenie przebywania w kościele, nawet gdy świątynia była już, po zakończonej Mszy Świętej, zamknięta dla innych wiernych.

W wieku lat dziesięciu Franciszek przystąpił do Pierwszej Komunii, a dwa lata później został bierzmowany. Bardzo wcześnie nauczył się służyć do Mszy Świętej. Swoje obowiązki ministranckie spełniał z takim oddaniem i żarliwością, że zwracało to uwagę innych matek obecnych na nabożeństwie, które następnie stawiały go za wzór swoim dzieciom. Chociaż Franciszek był rzeczywiście miłym, pobożnym i dobrze wychowanym chłopcem, to przecież nie unikał wcale zabawy w gronie innych dzieci. A jednak, nigdy nie dopuścił do tego, aby w trakcie zabawy stracić kontrolę nad swoimi emocjami. Kiedyś siłował się z jednym z kolegów, aż wreszcie udało mu się przygnieść go do ziemi. Zwyciężony chłopiec wykrzyknął w gniewie jakieś przekleństwo, a wówczas Franciszek puścił go natychmiast i pobiegł gdzie indziej. Lubił, żeby nawet w zabawie zachowywać się porządnie, a przede wszystkim nie chciał mieć nic wspólnego z grzechami, przez które cierpi Jezus.

Pewnego razu Grazio, ojciec Franciszka, zabrał go do Sanktuarium Świętego Pelegryna, jednego z najgoręcej czczonych w Pietrelcinie świętych. Wnętrze kościoła całe wypełnione było tłumem przybyłych z najróżniejszych stron pielgrzymów. Franciszek wszedł do jednej z frontowych stalli, ażeby się pomodlić, ale jego uwagę prędko przykuł widok nieszczęśliwej matki, niosącej swoje zdeformowane dziecko. Oczy kobiety utkwione były w obrazie świętego Pelegryna, a z jej ust wyrywały się przerywane westchnieniami słowa modlitwy: „Ulecz mojego syna! Ulecz mojego syna!”. Franciszek bardzo był poruszony tym widokiem i pełen współczucia dodał i swoją modlitwę w intencji nieszczęśliwej matki.

Chwilę później poczuł, że ktoś go szarpie za rękaw. „Chodź, Franciszku, pora nam wracać” – to ojciec przyszedł po swego syna aż do frontowych stalli.

„Poczekaj jeszcze chwileczkę, tatusiu” – prosił Franciszek. Tymczasem kobieta nie przestawała żarliwie błagać o uleczenie swego dziecka. W pewnej chwili, widząc, że nic się nie dzieje, pochwyciła swego chorego synka i wrzuciła go na ołtarz świętego Pelegryna, krzycząc: „Jeśli nie chcesz go uleczyć, to weź go sobie! Ja go nie chcę!”.

Gdy tylko dziecko wylądowało na ołtarzu Świętego natychmiast zerwało się na równe nogi, wołając: „Mamusiu! Mamusiu!”.

Prawdziwy cud! Matka porwała na ręce swego uzdrowionego syna, tuląc go do siebie. Jakież poruszenie zapanowało w sanktuarium! Wieść o cudzie prędko obiegła cały kościół i wkrótce mnóstwo ludzi zaczęło tłoczyć się wokół ołtarza. Nawet ci, którzy stali na zewnątrz, dowiedzieli się już o tym, co zaszło i teraz dołączali do zbiegowiska wewnątrz kościoła. Kolejne mocne szarpnięcie za rękaw przypomniało Franciszkowi, że ojciec chciał przecież wracać do domu, ale było już na to za późno. Otaczający ich ławkę tłum tak zgęstniał, że musieli dopiero odczekać, aż zbiegowisko wokół nich zacznie się przerzedzać, aby móc w ogóle wyjść z kościoła. Franciszek dostał za to potem burę od ojca, nigdy jednak nie zapomniał cudu, który wydarzył się na jego oczach, cudu, który przekonał go, jaka jest moc modlitwy i wstawiennictwa świętych.

Z czasem Franciszkowi powierzono opiekę nad kilkoma owcami, należącymi do rodziny Forgione. Dało mu to okazję do ćwiczenia czytania, umiejętności jakiej w najbardziej podstawowym zakresie uczyła dzieci miejscowa szkółka. Franciszek należał do najpilniejszych i najbardziej uważnych spośród niewielkiej grupy uczniów. Idąc na pastwisko zabierał ze sobą książki do nauki. W południe jadał drugie śniadanie, jednak w odróżnieniu od innych dzieci zachowywał maniery godne dżentelmena, kładąc swój chleb na rozłożonej na kolanach czystej chusteczce, niczym na jakimś obrusie.

Kiedy miał dziesięć lat, zachorował na tyfus, chorobę, która w tamtych czasach prowadziła najczęściej do śmierci. Franciszek miał wysoką gorączkę i bardziej zdawał się martwy niż żywy. Ponieważ był to akurat czas żniw, rolnicy z Piana Romana pracowali od rana do nocy na swoich polach. Całą uwagę Mammy Giuseppy zaprzątała choroba syna, ale musiała przecież przygotować posiłek dla żniwiarzy. Nasmażyła dla nich cały półmisek ostrej papryki. Robotnicy zjedli połowę, a resztę Mamma Peppa schowała na później do kredensu. Cała kuchnia pachniała smażoną papryką. Franciszek nie miał wcale apetytu, ale akurat smażona papryka była jego ulubionym daniem. Kiedy tylko wszyscy wrócili do pracy, chłopiec wypełzł z łóżka i czołgając się, dotarł do kredensu. Otworzył drzwiczki, a potem wyjadł całą pozostawioną paprykę. Kiedy jego matka wróciła do domu, widząc pusty talerz nie mogła nadziwić się, gdzie też zginęła jej papryka. Ta uczta Franciszka przeczyła wszelkim regułom. Mogła go zabić, a tymczasem wkrótce nastąpiła gwałtowna poprawa stanu zdrowia chłopca i niedługo potem Franciszek całkowicie odzyskał zdrowie.

Właśnie wtedy, gdy Franciszek miał około dziesięciu lat, wydarzyły się dwie rzeczy, które zachęciły go do wstąpienia do zakonu kapucynów. Kazanie o świętym Michale Archaniele uświadomiło mu jego własne wyraźne i silne Boże powołanie. W tym samym roku kapucyn, brat Kamil, przybył do Pietrelciny, prosząc o dary dla klasztoru. Brat Kamil łatwo dawał się lubić, a do tego miał wspaniałą, czarną brodę. Franciszek był pod wrażeniem jego prostoty i skromności. Powiedział wówczas swoim rodzicom, że chce być zakonnikiem, takim jak brat Kamil, z długą, wspaniałą brodą. Ojciec odparł wówczas: „A to dopiero! Jeśli będziesz się dobrze uczył, zadbamy, żebyś mógł zostać zakonnikiem”. Od tamtego dnia rodzina Forgione coraz częściej rozmawiała o franciszkańskim powołaniu Franciszka. Nawet wiele lat później, wspominając to, ojciec Pio wzruszał się głęboko, gdy mówił: „Mój ojciec dwukrotnie udał się za ocean, po to, abym ja miał szansę zostać zakonnikiem”.

Grazio musiał pojechać do pracy, do Ameryki, aby zarobić na opłacenie Dominika Tizzaniego, prywatnego nauczyciela dla swego syna. Pan Tizzani nie uważał Franciszka za specjalnie obiecującego ucznia. Dopiero, gdy ojciec dowiedział się od Franciszka, co mu przeszkadza w nauce, zrozumiał, dlaczego jego syn nie czyni żadnych postępów. Franciszek nie był w stanie darzyć respektem swego nauczyciela – byłego kapłana, który następnie próbował życia w małżeństwie i od lat żył z dala od Kościoła. Jak mógł mój syn – rozmyślał Grazio – który czuje powołanie do stanu duchownego, czuć się dobrze w towarzystwie człowieka, który sam sprzeniewierzył się temu powołaniu. Grazio Forgione był w tym czasie w Ameryce, ale wysłał zaraz telegram do swej żony, prosząc ją, żeby znalazła innego nauczyciela dla Franciszka. Najwyraźniej Peppa wybrała właściwego człowieka, bo oto Franciszek zaczął czynić znaczne postępy w nauce i w wieku lat czternastu gotowy był już do tego, aby wstąpić do franciszkanów – kapucynów.

Na krótko przed wyruszeniem do klasztoru chłopiec modlił się, rozmyślając nad swym powołaniem i zastanawiając, jak zdoła porzucić dobra tego świata i ukochaną rodzinę na rzecz surowego życia zakonnego. Wówczas dostąpił wewnętrznego objawienia, podobnego do owego „snu” świętego Jana Bosko, który w symboliczny sposób zapowiadał czekające na niego zadanie życia – w przypadku księdza Bosko miało nim być apostołowanie wśród młodzieży.

Kilkadziesiąt lat później ojciec Pio opowiedział, że wówczas, w wieku lat czternastu, ujrzał nagle jakiegoś dostojnego, pięknego mężczyznę, który wziął go za rękę, mówiąc: „Chodź ze mną, trzeba ci będzie walczyć z trudnym i agresywnym przeciwnikiem”. Franciszek zobaczył następnie olbrzymią równinę. Po jednej jej stronie znajdowało się wielu pięknie wyglądających ludzi, którzy stali przy jego przewodniku, odzianym w białą szatę, podczas gdy po stronie przeciwnej znajdował się wielki, czarny, odrażający z wyglądu mężczyzna, rzucający złe spojrzenia, a za nim inni, paskudni z wyglądu osobnicy. Przewodnik wyjaśnił Franciszkowi, że właśnie z tym potężnym, szpetnym mężczyzną będzie musiał walczyć. Chłopiec zaczął cały się trząść, zbladł, po czym wymamrotał, że nigdy nie uda mu się zwyciężyć tak groźnego wroga. Ale przewodnik dodał Franciszkowi otuchy, mówiąc: „A jednak, trzeba ci z nim walczyć. Z wiarą ruszaj do boju, mężnie krocząc przed siebie i nie bój się, gdyż Ja będę przy tobie. W nagrodę za zwycięstwo dam ci jaśniejącą koronę, która ozdobi ci skronie”. Następnie Franciszek, z pomocą swego przewodnika, pokonał złego (szatana), tak jak to czynił przez całe późniejsze życie, zwyciężając dla Chrystusa wiele dusz. Ojciec Pio domyślił się bowiem później, że właśnie Jezusem był ów mężczyzna w bieli. Chrystusowe słowa sprawdziły się w całej rozciągłości w życiu ojca Pio.

Br. Francis Mary Kalvelage FI

Powyższy tekst jest fragmentem książki pod redakcją br. Francisa Mary Kalvelage’a FI Święty Ojciec Pio – Cudotwórca.