Święty Ojciec Pio – Cudotwórca. Rozdział drugi

Przygotowanie do walki

Już na samym początku, zanim jeszcze Franciszek Forgione, rozpoznawszy swoje powołanie, wstąpił do franciszkańskiego nowicjatu zakonu kapucynów w Morcone, szatan dwukrotnie spróbował uniemożliwić realizację powołania chłopca. Odbyło się to poprzez donosy do miejscowego proboszcza i nauczyciela, głoszące, że Franciszek nie jest godnym stanu duchownego. W obu przypadkach oskarżono go o brak należytej skromności w odniesieniu do osób płci przeciwnej. Koledzy Franciszka, którzy coraz dobitniej zdawali sobie sprawę z tego, jak bardzo jego zachowanie różni się od ich własnego postępowania, szczególnie gdy chodziło o zadawanie się z dziewczętami, wpadli na pomysł, aby wywołać skandal wokół osoby cnotliwego kolegi. Bardzo musiały zaboleć Franciszka te fałszywe oskarżenia, jednakże, kiedy już prawda wyszła na jaw i udało mu się odzyskać dobre imię, nie żywił urazy ani do tych spośród kolegów, którzy brali udział w składaniu oszczerczych donosów, ani także do ludzi, którzy dali wiarę pogłoskom o jego niemoralnym zachowaniu.

Wiele lat później jego dawne koleżanki z Pietrelciny zeznały, iż próbowały zwrócić na siebie uwagę Franciszka, ponieważ pociągała je jego powaga i miły wygląd. Jedna z dziewcząt posunęła się nawet do tego, aby ukradkiem wsunąć mu do kieszeni liścik oznajmiający o jej uczuciach. Ale Franciszka nie interesowały takie rzeczy. Nie znał bliżej żadnej z dziewcząt i chciał, aby tak pozostało. To tłumaczy, w jaki sposób udało mu się zachować dziewiczą czystość przez całe życie.

Najbardziej dotkliwym cierpieniem chłopca, wówczas gdy proboszcz uwierzył fałszywym pogłoskom na jego temat, był zakaz służenia do Mszy Świętej.

Powyższe wydarzenia okazały się zaledwie pierwszymi spośród wielu fałszywych oskarżeń i niezrozumienia, także ze strony najwyższych władz kościelnych, jakie Franciszkowi przyszło cierpieć w ciągu całego życia. Tak jak i jego Mistrz przed nim, ojciec Pio miał być „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą”.

Tymczasem zbliżał się dzień, w którym Franciszek miał rozpocząć swój nowicjat w klasztorze kapucynów w Morcone. W głębi duszy chłopiec odczuwał na przemian chwile jasności i bolesnego mroku. „Dwie siły rozdzierały wówczas moje serce – mówił wiele lat później o tamtych doświadczeniach – miłość do Boga i miłość do stworzenia”. Walka ta nie była ani krótka, ani bezbolesna, ale przez cały czas chłopiec zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co też znajduje się u podłoża jego wewnętrznego konfliktu. Głos powołania zmagał się w sercu Franciszka z urokami świata, które same w sobie nie były przecież ani złe, ani grzeszne.

Dzięki żarliwej modlitwie i medytacji udało mu się dokonać wyboru. Po okresie walki Franciszek odczuł wreszcie głęboki duchowy spokój i łaskę, potrzebną do definitywnego zerwania ze światem. Datę wstąpienia chłopca do nowicjatu wyznaczono na dzień 6 stycznia 1903 roku. Dopiero w przeddzień wyjazdu Franciszek w pełni zrozumiał, jak bardzo bolesne będzie dla niego ostateczne rozstanie z rodziną. Jak bardzo ich wszystkich kochał! Ale w nocy, ostatniej spędzonej w rodzinnym domu, zamiast odczuwać, jak się tego obawiał, jedynie ból rozstania, chłopiec niespodziewanie pocieszony został kolejną niezwykłą wizją. Oto ukazali się mu Jezus i Maryja, którzy, dodając Franciszkowi otuchy, zapewnili, że jest przez nich szczególnie umiłowany i że przeznaczona jest dla niego „bardzo wielka, znana tylko Bogu misja”. Pan Jezus położył następnie rękę na głowie chłopca, udzielając mu specjalnej łaski do tego, aby mógł ostatecznie rozstać się ze swą rodziną.

Na jak wielki podziw zasługuje matka Franciszka! Wśród wielu słów, jakie padły podczas pożegnania, te szczególnie znamionują jej ogromną wiarę: „Nie należysz już odtąd do mnie, synu, lecz do świętego Franciszka”. Wspominając ją, ojciec Pio używał niezmiennie określenia „moja święta matka”. I nie ma w tym wcale przesady, bo rzeczywiście Mamma Giuseppa odznaczała się niespotykaną wiarą, będąc przy tym skromną, pełną mądrości, hojną i kochaną osobą, która miała szczęście i zaszczyt urodzić doprawdy niezwykłego syna.

Klasztor w Morcone, dzięki swemu odizolowaniu, sprzyjał życiu modlitewnemu. Nareszcie Franciszek znalazł się tam, gdzie od tak dawna pragnął być. Począwszy od tego dnia nie rozporządzał już więcej samym sobą, nie należał do swej rodziny, lecz oddał całego siebie Chrystusowi i Kościołowi. Piętnaście dni później, 22 stycznia 1903 roku otrzymał habit. Franciszek Forgione wraz z nowym imieniem rozpoczął nowe życie – jako brat Pio z Pietrelciny.

Powołanie zakonne, jeśli chce się go w pełni realizować, wymaga prawdziwej niezłomności, gdyż nie ma tu miejsca na tchórzostwo czy brak oddania. Powołanie do stanu duchownego jest wielkim darem, lecz wymaga także wielkiej odwagi. W tamtych czasach kapucyński nowicjat w Morcone charakteryzował się życiem szczególnie twardym i surowym – czasem osiągając w tym nawet pewną przesadę, jak twierdzą niektórzy starsi bracia, ale przecież to właśnie te surowe wymogi powodowały, że do klasztoru wstępowali wyborowi kandydaci. Tutejszy nowicjat zawsze był pełny.

Cele w Morcone były niewielkie i proste. Zakonnicy spali na drewnianych pryczach, odziani w swoje habity. Podstawą diety były warzywa, brakowało w niej wyszukanych potraw. W zimie w klasztorze panowało przeraźliwe zimno (można być pewnym, że nie znano tam centralnego ogrzewania). O północy nowicjusze wraz ze starszymi braćmi wstawali na nocne nabożeństwo. Trzy raz w tygodniu chłostali się, dla uczczenia ubiczowania Zbawiciela w czasie Jego bolesnej męki. Pościli nie tylko w każdy piątek, ale także podczas wypadających trzykrotnie w roku Postów Franciszkańskich. Każdego dnia, o ustalonej godzinie wszyscy nowicjusze gromadzili się na wspólnej modlitwie. Za wyjątkiem krótkiego czasu wspólnej rekreacji zachowywali milczenie. Pobierali naukę w zakresie Świętej Reguły, liturgii, zasad dobrego zachowania się, czytali żywoty świętych, których mieli naśladować, szczególnie żywot świętego Franciszka. Wszystko to dawało solidny pokarm duchowy i przygotowanie do życia modlitewno-pokutniczego.

Mistrz Nowicjatu – zakonnik, który odpowiadał za formację duchową kandydatów, uważał brata Pio za „nowicjusza, któremu nie można było nic zarzucić”. Jeśli rozmyślamy o tej niezwykłej surowości życia, praktykowanej w nowicjacie w Morcone, a następnie uświadamiamy sobie, że bratu Pio nie można było nic zarzucić, sama nasuwa się konkluzja, że Franciszek Forgione bardzo poważnie podszedł do swego zamiaru całkowitego poświęcenia się Bogu. Kiedy jego matka po raz pierwszy przyjechała odwiedzić syna, przywożąc ze sobą w prezencie jakieś drobiazgi, których pomysł podsunęło jej matczyne serce, brat Pio stał przed nią ze spuszczonymi oczyma, a każdą z dłoni skrywał w rękawie po przeciwnej stronie habitu. Matce Franciszka nie sprawiło radości to spotkanie. Odjechała smutna, nie mogąc zrozumieć, dlaczego jej syn zachowuje się w ten sposób. „Gdybym wiedziała, że tak to będzie wyglądało, wcale bym nie pojechała” – opowiadała później w domu. Wkrótce potem Grazio, ojciec Franciszka, powrócił z Ameryki, a kiedy wysłuchał relacji z wizyty swej żony w Morcone, postanowił niezwłocznie tam pojechać, zanim, jak sądził, chłopiec zrujnuje sobie zdrowie, albo stanie się niezrównoważony psychicznie. Dopiero po rozmowie z przełożonymi swego syna Grazio odczuł ulgę, gdyż zrozumiał, że zachowanie Franciszka było całkowicie zgodne z panującymi w nowicjacie regułami i wskazówkami, jakich mu udzielono. Brat Pio nie godził się na kompromisy, szczerze pragnął bowiem osiągnąć świętość. Nie pozwalał sobie na półśrodki. Zaparcie się siebie, umartwienie zmysłów, upór i cierpliwość, składanie ofiar nawet z małych rzeczy świadczyły o jego wielkim umiłowaniu Boga i dusz.

W piątek, 22 stycznia 1904 roku, przed obrazem Matki Boskiej Łaskawej brat Pio ofiarował się Bogu, składając pierwsze śluby zakonne – posłuszeństwa, ubóstwa i czystości, naśladując w tym swego serafickiego ojca, świętego Franciszka. Ukończywszy nowicjat, brat Pio powrócił do studiów, przygotowujących go do sakramentu kapłaństwa. Nie trzeba dodawać, iż do nauki zabrał się z równie dużym zapałem. Nic też dziwnego, że zdrowie Franciszka nie wytrzymało w końcu tak wielkich wysiłków, nieraz prawie graniczących ze skrupulanctwem, jakie chłopiec podejmował w celu stania się dobrym zakonnikiem. Zmartwieni jego zdrowiem przełożeni zgodzili się, żeby udał się na trochę do domu, do Pietrelciny, w nadziei, że świeże powietrze przywróci mu siły. Pomimo słabego zdrowia brat Franciszek kontynuował swoje studia.

Kiedy dobiegły końca trzyletnie śluby czasowe, brat Franciszek, 27 stycznia 1907 roku złożył uroczyste śluby wieczyste w kościele Św. Elii a Pianissi. Miał wówczas prawie dwadzieścia lat. W okresach, które z uwagi na słabe zdrowie musiał spędzać w rodzinnej Pietrelcinie, oderwanie od realiów kapucyńskiego życia stwarzało różne problemy, przysparzające mu dodatkowych cierpień. Mieszkając w Pietrelcinie brat Pio starał się tak dalece, jak to było możliwe, dochować wierności kapucyńskiej regule zakonnej. Jego życie modlitewne pogłębiło się jeszcze. Aby dostać się do swego samotnego pokoju, w którym tak bardzo lubił się modlić, brat Pio musiał wspiąć się po stromych kamiennych schodach, na szczyt skalistego wzniesienia Morgione. Ta jego samotnia przywodzi na myśl orle gniazdo.

Stan jego zdrowia stale się pogarszał. Niektórzy uważali, że cierpi na gruźlicę i że nie ma dla niego ratunku. Ludzie unikali go, bojąc się zarazić. Ale pośród tych wielu prób, Bóg zsyłał mu też niezwykłe łaski. Do swego kierownika duchowego brat Pio pisał: „Jezus wielki wzgląd okazał swemu nędznemu stworzeniu, gdyż niedługo po rozpoczęciu nowicjatu zaczął zsyłać mu niebiańskie wizje…”. Wiemy, że życie modlitewne ojca Pio charakteryzowało się wielką intensywnością i żarliwością, szczególnie jego rozważania Męki Pańskiej. Często gorące łzy nie tylko ciekły mu po twarzy, lecz także spływały po klęczniku aż na podłogę.

Pewnego dnia jego kierownik duchowy zapytał go, czemu tak płacze. Brat Pio odparł wtedy: „Płaczę nad swymi grzechami i nad grzechami całego świata”. Wiele się modlił. Kiedy przebywał w klasztorze, jego modlitwy przekraczały czas ustalonych wspólnych pacierzy. Kiedy nie było go w pokoju, wszyscy wiedzieli, że trzeba szukać go na chórze w kościele. Chciał odmawiać wiele Różańców. Jednym z postanowień, jakie podjął w tamtym czasie było odmawianie piętnastu Różańców dziennie. Podjął szlachetną rywalizację w tym względzie z innym zakonnikiem, bratem Anastazio.

Pewnej nocy usłyszał, że ktoś nadal spaceruje w sąsiednim pokoju. Przekonany, że to brat Anastazio nie śpi, tylko mąci ciszę odmawiając Różaniec, wstał, chcąc też odmówić kilka Różańców dla podtrzymania współzawodnictwa. Po jakimś czasie podszedł do okna i zawołał Anastazia. Wyglądając w kierunku okna brata Anastazia ujrzał nagle na jego parapecie olbrzymiego, czarnego psa z płonącymi jak żagwie ślepiami. Brat Pio stał skamieniały z przerażenia. Bestia jednym susem wskoczyła na pobliski dach i zniknęła. Brat Pio padł na łóżko, ledwie żywy z wyczerpania. Nazajutrz dowiedział się, że w celi obok nie było nikogo. Brat Anastazio przebywał w zupełnie innej części klasztoru.

Brat Pio zrozumiał, że aby zostać kapłanem, trzeba stać się także samemu ofiarą. Jego zdrowie cały czas pogarszało się, tak, że nie robił już sobie żadnych nadziei na wyzdrowienie. Pogodził się z koniecznością śmierci, jeżeli taka jest wola Boża. Jednocześnie gorąco pragnął, jeśli Bóg pozwoli, chociaż raz odprawić Mszę Świętą. Z poważnych względów zdrowotnych możliwe jest wcześniejsze udzielenie święceń kapłańskich temu, kto prosi o to. Przełożeni ojca Pio, którzy szczerze obawiali się, że dni życia Franciszka Forgione dobiegają końca, skłonni byli zgodzić się na takie rozwiązanie.

Brat Pio otrzymał święcenia diakonatu w dniu 18 lipca 1909 roku, a następnie złożył prośbę o wcześniejsze święcenia kapłańskie. Bezzwłocznie wyrażono zgodę. Kiedy zdał wymagane egzaminy uznano go za przygotowanego do stanu kapłańskiego. Wśród gorących modlitw przygotowywał się do tego od dawna wyczekiwanego dnia. Wreszcie, 10 sierpnia 1910 roku, brat Pio otrzymał święcenia kapłańskie w katedrze w Benewencie. Wśród obecnych na uroczystości była matka Franciszka, bardzo przeżywająca święcenia syna, jego bracia i siostry, a także proboszcz z Pietrelciny, don Salvatore Pannullo. Ojca niestety nie było – musiał w tym czasie powtórnie udać się do Ameryki, aby zaradzić potrzebom finansowym rodziny.

Cztery dni później, w wigilię Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, ojciec Pio odprawił przy ołtarzu Madonny w Pietrelcinie pierwszą uroczystą Mszę Świętą. Jego profesor teologii, ojciec Agostino, wygłosił kazanie. Zwracając się do prymicjanta powiedział: „Twe zdrowie nie jest dobre, dlatego nie możesz zostać kaznodzieją, lecz żywię względem ciebie tę nadzieję, iż będziesz wspaniałym, sumiennym spowiednikiem”. Słowa te okazały się prawdziwie proroczymi. W jak niezwykły sposób wypełniły się nadzieje ojca Agostino względem świeżo wyświęconego kapłana. Tego dnia ojciec Pio napisał krótką modlitwę, w której widzieć można program osiągnięcia świętości w kapłaństwie: „O Jezu, pragnienie mego serca i me życie, kiedy podnoszę Cię drżącymi dłońmi w misterium miłości, niech będę z Tobą, drogą, prawdą i życiem dla świata, a dla Ciebie świętym kapłanem, doskonałą ofiarą”.

Niedługo potem Bóg wezwał młodego kapłana o hojnym sercu, aby był duszą ofiarną, udzielając mu w dniu 20 września 1910 roku niewidzialnych stygmatów, które ojciec Pio nosić miał przez następne osiem lat.

Po swoich święceniach kapłańskich ojciec Pio spędził w Pietrelcinie jeszcze około sześciu lat, co spowodowane było stale pogarszającym się stanem jego zdrowia. Każda próba powrotu do życia w klasztorze kończyła się niepowodzeniem. Życie kapłańskie ojca Pio w Pietrelcinie przebiegało według starannie przygotowanego planu. Wszystko miało tam swoje miejsce: długa modlitwa, posługa kapłańska, studia teologiczne, nauczanie dzieci katechizmu, spotkania z poszczególnymi wiernymi i z całymi rodzinami. Będąc z dala od swego zakonu ojciec Pio utrzymywał stały kontakt listowny ze swym kierownikiem duchowym i przełożonym. Dzisiaj listy te traktowane są jak drogocenny skarb – są nie tylko opisem duchowej wędrówki ojca Pio, lecz także najcenniejszą i najobfitszą częścią pisemnej spuścizny po nim.

Jego ostatni pobyt w Pietrelcinie okazał się prawdziwie opatrznościowy. Pewnego dnia, mijając dom swego niegdysiejszego nauczyciela, nieszczęsnego eksksiędza, Domenico Tizzaniego, zobaczył, że jego córka siedzi na progu, płacząc. Okazało się, że jej ojciec umiera. Jak się zdaje, nikt nie miał odwagi zbliżyć się do niego. Ojciec Pio – kiedyś uczeń Tizzaniego, a teraz kapłan, niezwłocznie poprosił o możliwość odwiedzenia chorego. Doprowadził go do pojednania z Bogiem, uzyskując wieczne zbawienie dla jego duszy. Umierający Tizzani wyspowiadał się, wśród gorzkich łez żałując swoich grzechów, tak że ojciec Pio także rozpłakał się, tyle że z radości.

Dni ojca Pio upływały w kościele, w domu, w samotni na wzniesieniu i na polach Piana Romana, gdzie siedząc pod wiązem i odmawiając modlitwy z brewiarza albo inne, wspominał spędzone tutaj lata dzieciństwa.

Br. Francis Mary Kalvelage FI

Powyższy tekst jest fragmentem książki pod redakcją br. Francisa Mary Kalvelage’a FI Święty Ojciec Pio – Cudotwórca.