Święta Teresa z Lisieux – Doktor Małej Drogi. Rozdział siódmy

Bohaterscy rodzice – wzór dla naszych czasów

Św. Jan Vianney uważał, że „jeśli dziecko trafi do piekła, ponieważ rodzice zaniedbali wychowania go w wierze, można być pewnym, że oni do niego dołączą”. Jeśli to prawda, z pewnością prawdą jest również twierdzenie przeciwne – jak widzimy na przykładzie rodziny Martin. Św. Teresa została wyniesiona do godności Doktora Kościoła czerpiąc z duchowej formacji, jaką zawdzięcza swoim rodzicom, Ludwikowi i Zelii Guerin Martin, a także starszym siostrom – Paulinie i Marii. Dowodem prawdziwości słów: „Bóg dał mi [Teresie] rodziców bardziej godnych nieba niż ziemi” jest ogłoszenie jej rodziców błogosławionymi. Podążając za przykładem rodziny Martin możemy wychowywać własne dzieci na świętych.

Zelia Maria Guerin, matka św. Teresy, była druga z trójki dzieci. Dzieje jej rodziny to historia niewzruszonej wiary nawet w czasach okrutnych prześladowań, jednak jej młode lata nie należały do łatwych. „Na moim dzieciństwie i młodości kładzie się welon smutku; nasza matka nie wiedziała, jak ze mną postępować, więc bardzo cierpiałam.” Mimo to, wyniesiona z domu wiara i pobożność sprawiły, że razem z siostrą – Marią Luizą – poczuły powołanie. Siostra, wstępując do klasztoru wizytek w Le Mans, powiedziała przełożonej: „Przybyłam tu, by zostać świętą”. Ich brat Izydor został farmaceutą i po pewnym czasie osiadł w Lisieux.

Gdy Zelia poprosiła o pozwolenie, by dołączyć do Córek Miłosierdzia, przełożona powiedziała jej, że nie jest wolą Bożą, aby została osobą duchowną. Rozczarowana modliła się „Panie, skoro w przeciwieństwie do siostry nie jestem godna bycia Twoją oblubienicą, wstąpię w stan małżeński, aby wypełnić Twą świętą wolę. Błagam, byś obdarzył mnie wieloma dziećmi i pozwolił, by poświęciły się Tobie”. Bóg odpowiedział na modlitwy, zsyłając jej na męża Ludwika Martin i dziewięcioro dzieci, z których pięcioro wstąpiło do stanu duchownego.

Podczas gdy Zelia czekała, by Bóg zatroszczył się o jej małżeństwo, modliła się do Naszej Pani o przewodnictwo w niepewnej przyszłości. 8 grudnia 1851 roku otrzymała odpowiedź, w postaci wewnętrznego głosu: „Zatroszcz się o jedwab z Pont d’Alençon”. Natychmiast wstąpiła do szkoły dla tkaczek jedwabiu, szybko dochodząc do mistrzostwa w tej trudnej sztuce, a następnie otwierając własne przedsiębiorstwo, które okazało się sukcesem i przynosiło sowite dochody. W tej samej szkole spotkała również swą przyszłą teściową, Marię Annę Martin, która natychmiast uznała, że Zelia będzie doskonałą żoną dla jej syna Ludwika.

Ludwik Martin, ojciec Teresy, był jednym z pięciorga rodzeństwa. Jego ojciec, podobnie jak ojciec Zelii, był żołnierzem – lojalnym nie tylko wobec Francji, ale również Chrystusa. Gdy kapelan regimentu skomentował jego długotrwałe klęczenie po Przeistoczeniu w trakcie Mszy Świętej, usłyszał odpowiedź: „To dlatego, że wierzę!”. Również wiara matki Ludwika jest wyraźnie widoczna w wysłanym do niego liście: „Synu mój, myślę o tobie, gdy moja dusza, wyniesiona do Boga, podąża za tęsknotą serca i szybuje do stóp Jego tronu!”.

Ludwik był nie tylko przystojny, ale także oczytany, dowcipny i kulturalny. Znajdował upodobanie w ogrodnictwie, myślistwie, wędkarstwie, spotkaniach towarzyskich i śpiewie. Obdarzony talentem rzemieślniczym, zdecydował się na karierę zegarmistrza. Jako czeladnik w Strasburgu uratował od utonięcia syna przyjaciela swojego ojca, nie potrafił jednak sprowadzić jego nazbyt swobodnej katolickiej rodziny z powrotem na drogę wiary. Czuł, że „podążają oni za ziemskimi dobrami, nie poświęcając nawet jednej myśli temu, co czeka ich u kresu”.

Ludwik chciał wstąpić do klasztoru na przełęczy św. Bernarda, ale przeor polecił mu przyjść ponownie, gdy nauczy się łaciny. Po półtorarocznym, bezowocnym okresie pobierania prywatnych lekcji, powrócił do kariery zegarmistrza, a potem również jubilera. Tym razem uczył się rzemiosła w Paryżu. Poproszono go tam o przyłączenie się do „towarzystwa charytatywnego”, które okazało się gałęzią wolnomularstwa. Oburzony nieszczerością przyjaciół Ludwik odmówił. Innym razem grupa przyjaciół postanowiła zorganizować seans spirytystyczny. Początkowo sprzeciwiał się, ze względu na obecny w takich praktykach diabelski pierwiastek. Ostatecznie jednak zgodził się być biernym widzem; nieustannie modlił się o to, by eksperyment nie udał się, jeżeli ma jakikolwiek związek z siłami nieczystymi – i tak też się stało.

Ludwik był znany z uporządkowania, traktowania wszystkiego z cierpliwością, uwagą i precyzją. Dobrze radził sobie ze żmudną, wymagającą dokładności pracą, ofiarowując ją Bogu. Dowodem biegłości może być to, że zegarki jego wyrobu działały jeszcze długo po jego śmierci. Choć praca bardzo go pochłaniała, potrafił ustalić jasne priorytety: Bóg na pierwszym miejscu, a wszystko inne w odpowiednim porządku za Nim. Jego warsztat był zawsze zamknięty w niedzielę, aby uszanować świętość szabatu. Nigdy nie kupił ani nie sprzedał niczego w niedzielę, choć cierpiały na tym jego dochody. Zelia uważała, że jego powodzenie zawodowe wynikało z ścisłego przestrzegania świąt: „Mogę przypisać sprzyjające okoliczności, jakimi się cieszy, jedynie specjalnemu błogosławieństwu, nagrodzie za wierne przestrzeganie świętości niedzieli”. Wiedziony poczuciem sprawiedliwości, bezzwłocznie płacił rachunki i pensje. Nigdy nie żył ponad stan.

Pewnego dnia, przekraczając most św. Leonarda, Zelia minęła dystyngowanego młodego człowieka. Spoglądając na niego usłyszała wewnętrzny głos: „Oto ten, którego dla ciebie wybrałem”. Przedstawieni sobie niedługo potem, pobrali się w trzy miesiące później – 13 lipca roku 1858. Ludwik miał wtedy trzydzieści pięć, a Zelia dwadzieścia siedem lat. Przez pierwsze dziesięć miesięcy małżeństwa żyli ze sobą jak brat z siostrą, aż do momentu interwencji spowiednika. W ciągu następnych piętnastu lat urodziło się im dziewięcioro dzieci – siedem dziewczynek i dwóch chłopców, z których przeżyło tylko pięć córek. Para bardzo ceniła swoje dzieci. Pani Martin, płodna autorka listów, pisze: „Dla mnie dzieci są wielkim zadośćuczynieniem, ponieważ pragnęłam mieć ich wiele i wychować je dla Nieba”. Rodzice pragnęli synów, którzy zostaliby księżmi i córek, które wstąpią do klasztoru. Przy narodzinach każdego z dzieci, Zelia poświęcała je Bogu, mówiąc: „Panie, udziel mi łaski, by została poświęcona Tobie, i aby nic nie skalało nigdy czystości jej duszy. Jeżeli kiedyś ma to uczynić, wolałabym byś zabrał ją do siebie od razu”.

Państwo Martin zdawali sobie sprawę, że każde z ich dzieci jest dzieckiem Bożym – tymczasowym darem, który otrzymali, aby ukształtować go w wierze i cnocie. Nie pragnęli dla swych dzieci doczesnych sukcesów; zamiast tego koncentrowali się na ich świętości. Choć Zelia nie żyła wystarczająco długo, by ujrzeć, jak spełnia się jej marzenie, Ludwik poznał radość i cierpienie wynikające z ofiarowania córek na Oblubienice Chrystusa. Maria pisze o jego reakcji w chwili, gdy poprosiła, by pozwolił jej dołączyć do Pauliny w klasztorze karmelitanek: „Stłumił szloch i powiedział załamanym głosem: Ach! Ach!… Ale bez ciebie! Dobry Bóg nie mógł prosić mnie o większą ofiarę!”. Gdy jego „mała królewna” zapragnęła wstąpić do klasztoru jeszcze przed piętnastymi urodzinami, nie tylko zabrał ją do biskupa, by mogła osobiście prosić o wcześniejsze przyjęcie, ale zaprowadził również do kościoła ze słowami: „Chodź, staniemy przed Najświętszym Sakramentem i podziękujemy Panu za łaski, jakie zesłał na naszą rodzinę i zaszczyt, jaki mi wyświadczył, wybierając oblubienice z mojego domu. Tak, gdybym miał cokolwiek lepszego, pospieszyłbym, aby Mu to ofiarować”. Dwanaście dni po tym, jak Teresa przyjęła habit karmelitanki, trafił do szpitala z powodu choroby umysłowej, której skutki nigdy w pełni nie ustąpiły. Stał się naprawdę „żywą ofiarą”. Jednemu z doktorów wyznał: „Wiem, dlaczego Bóg wystawił mnie na tę próbę. Nigdy w życiu nie doświadczyłem poniżenia; potrzebowałem go”.

Na znak oddania rodziców Najświętszej Pannie, każdemu dziecku, niezależnie od płci, nadawano imię Maria, zgodnie ze zwyczajem rodziny Guerin. Pierwszy syn miał też otrzymać drugie imię „Józef ”. Aby uniknąć nieporozumień, do dzieci zwracano się używając imienia drugiego patrona, z wyjątkiem najstarszej córki, którą nazywano Marią. Żadnych świeckich imion w rodzinie Martin! Rodzice pragnęli dla swoich dzieci patrona, który strzegłby ich i dostarczał wzoru do naśladowania. Chrzest miał miejsce zawsze tuż po urodzeniu dziecka, albo następnego dnia – nie później. Nie wolno było ryzykować, że dziecko umrze, zanim stanie się dzieckiem Bożym. Jak pisała Zelia w liście do brata: „Cokolwiek powiesz, będziemy mieli kolejne dziecko. Jeżeli Bóg zechce odebrać mi je jeszcze raz, modlę się tylko, by nie umarło nieochrzczone, abym miała przynajmniej pociechę w myśli o trzech małych aniołkach w Niebie”.

Poddanie się woli Boga stanowiło kamień węgielny rodziny państwa Martin. Cierpienia, jakie znosiła rodzina po śmierci każdego z dzieci pogłębiały jedynie wiarę rodziców. Ogłaszając śmierć swego syna, Marii Józefa, Zelia pisze: „Mój ukochany mały Józef zmarł w moich ramionach o siódmej dzisiejszego ranka. Byłam z nim sama”. W chwili jego śmierci wykrzyknęła: „O Boże, muszę oddać go ziemi! Lecz skoro tego pragniesz, niech się dzieje Twoja wola”. Gdy zaszła w ciążę ponownie, napisała do szwagierki: „Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo boję się przyszłości, ze względu na maleństwo, którego oczekuję. Czuję, że może podzielić los poprzedniej dwójki. Lęk wydaje mi się gorszy od samego nieszczęścia. Jest dla mnie nieprzerwanym koszmarem. Gdy przychodzi cierpienie, potrafię mu się poddać, jednak strach jest dla mnie torturą. Podczas porannej Mszy Świętej moje myśli były tak ponure, że całkiem wyprowadziły mnie z równowagi. Najlepszym rozwiązaniem jest pozostawienie wszystkiego w rękach Boga, spokojne oczekiwanie na dalsze wydarzenia i poddanie się Jego woli. Do tego właśnie mam zamiar się zmusić”.

Zelia nie znosiła cierpienia łatwo. „Moja droga! Jakże zmęczona jestem cierpieniem! Nie ma we mnie już ani ziarnka odwagi. Okazuję wszystkim rozdrażnienie. Powtarzam wielekroć w ciągu dnia: Boże, jak chciałabym zostać świętą!, a potem nie staram się, by to osiągnąć!”

Mimo wielkich nieszczęść, jakie ich dotknęły, małżeństwo państwa Martin było szczęśliwe. Ludwik dał Zelii wolną rękę w zarządzaniu wszystkimi sprawami związanymi z prowadzeniem domu. Ona zaś nazywała go „świątobliwym człowiekiem”, który zawsze „czynił ją szczęśliwą”. Powiedziała kiedyś siostrze, że Ludwik „osłodził [jej] życie”. Gdy warsztat tkacki rozrósł się na tyle, że trudno było poradzić sobie z nim jednej osobie, Ludwik sprzedał własny warsztat i zajął się zarządzaniem i sprzedażą u Zelii. Choć żyjący w małżeństwie, Zelia i Ludwik poświęcili swoje życie Bogu, stając się członkami Trzeciego Zakonu św. Franciszka.

Obok zajmowania się rodziną, zarówno Ludwik jak i Zelia prowadzili własne interesy. Pani Martin pisze: „Tak słodko jest opiekować się małymi dziećmi. Gdybym miała robić tylko to, byłabym najszczęśliwszą z kobiet. Ale tak ich ojciec, jak i ja musimy pracować na ich posagi – inaczej nie będą zadowolone, gdy dorosną”.

Według słów ich drugiej córki, Pauliny: „Mimo życia wypełnionego ciężką pracą, matka uczęszczała z ojcem każdego ranka na Mszę o wpół do szóstej; oboje przystępowali do Komunii Świętej cztery lub pięć razy w tygodniu. Pod koniec życia ojciec zaczął to robić codziennie”. W miarę dorastania dzieci, zaczynały one towarzyszyć rodzicom podczas codziennej Mszy. Po odmówieniu modlitwy dziękczynnej, państwo Martin wracali z córkami do domu na śniadanie i poranne modły. Podczas drogi do domu pan Martin nie przyłączał się jednak do rozmów córek. Zamiast tego mówił: „Wybaczcie mi dzieci, ale nadal kontynuuję rozmowę z Panem”. Nawet gdy Zelia zbliżała się już do śmierci, spowodowanej rakiem piersi, walczyła, by dotrzeć na Msze w niedziele i pierwsze piątki, niemal mdlejąc zanim dotarła do wrót kościelnych.

Zwyczaj codziennej modlitwy przed posągiem Panny Uśmiechu, w obecności rodziców, był ważną częścią każdego dnia. Gdy Zelia umierała, Teresa i Celina spędziły dzień w domu przyjaciela. Teresa, mająca wówczas zaledwie cztery lata, napisała później: „Celina wyszeptała do mnie w drodze do domu: «Czy powinniśmy jej powiedzieć, że nie zmówiłyśmy modlitwy? ». Powiedziałam «tak», a ona wyjaśniła wszystko pani Leriche, która odrzekła: «Nieważne, zmówcie ją teraz» i odeszła, zostawiając nas w jednym z wielkich pokoi. Celina spojrzała na mnie i obie zgodziłyśmy się: «Mama nigdy by tak nie powiedziała. Zawsze dbała, żebyśmy się modliły»”. Teresa pisze o sobie jako małej dziewczynce: „Kochałam bardzo Pana Boga i często ofiarowałam Mu swoje serce przy pomocy formułki, której nauczyła mnie mama”.

Oddanie pana Martin Najświętszemu Sakramentowi ujawniało się poprzez liczne godziny, jakie spędzał na jego nocnej adoracji. Codziennie Teresa i jej ojciec wybierali się na spacer do innego kościoła, aby odwiedzić Najświętszy Sakrament. Nie troszcząc się o opinię innych, zawsze uchylał kapelusza mijając kościół i klękał wprost na ulicy, kiedy mijała go procesja z Najświętszym Sakramentem. Zrzucił kiedyś nawet kapelusz człowiekowi, który drwił, gdy mijała go monstrancja. To właśnie Ludwik dbał o to, by każdemu umierającemu w okolicy ksiądz udzielił ostatniego namaszczenia.

Los ubogich i cierpiących był nieustanną troską całej rodziny. Podczas codziennych spacerów z ojcem Teresa otrzymywała pieniądze, które rozdawała napotkanym po drodze potrzebującym. W poniedziałkowe wieczory żebracy gromadzili się u bramy. Właśnie zadaniem Teresy było rozdawanie im jałmużny. Matka, mimo długich dni przepracowanych w warsztacie i przy rodzinie, spędzała nocą całe godziny, opiekując się chorymi sąsiadami; rozdawała też ubogim rodzinom pieniądze, żywność i odzież. Na pomoc mogły liczyć zarówno sieroty i wdowy, jak i przedsiębiorcy w finansowych tarapatach.

Troska o dusze była dla członków rodziny rzeczą najważniejszą. Zelia, pełna niepokoju o mieszkającego w Paryżu brata, zaklinała go, by bronił się przed pokusami modlitwą: „Błagam cię, drogi Izydorze, módl się i nie płyń z prądem. Jeżeli ulegniesz choć raz, będziesz stracony. Na drodze zła, podobnie jak dobra, trudny jest tylko pierwszy krok; gdy go uczynisz, strumień poniesie cię dalej. Żyjesz blisko Panny Zwycięskiej, idź więc do Niej choćby raz dziennie i zaśpiewaj jej Ave Maria. Zobaczysz, że będzie cię strzegła w szczególny sposób”. Do swej szwagierki pisze: „Jakimi złudzeniami żyje większość ludzi! Mają pieniądze? Mniejsza o nie, pragną zaszczytów. Kiedy zaś je osiągną, są wciąż niezadowoleni, bo serce, które szuka czegokolwiek prócz Boga, nie może zostać zaspokojone”. Wyznaje bratu: „Powodzenie odciąga ludzi od Boga. On nie prowadzi nigdy swoich wybranych tą ścieżką – muszą najpierw oczyścić się w ogniu cierpienia”.

Martinowie kochali zabawę. Spędzali wieczory śmiejąc się i rozmawiając. Pan Martin grywał z córkami w warcaby, albo uczył je ludowych piosenek. Czasami Zelia grywała z córkami w karty, a potem siedziała do późna, aby skończyć szycie. Trafiały się różnego rodzaju lektury; jakaś troskliwie sprawdzona powieść lub wiersze. Świeckie gazety nie miały do domu wstępu, ponieważ Ludwik pragnął, by jego córki uczyły się chrześcijańskich prawd, a nie spraw światowych. Dziewczynki były zapalonymi czytelnikami; każda miała własną kopię Naśladowania Chrystusa. Już we wczesnym dzieciństwie cytowały całe fragmenty słowo w słowo. Podczas wieczornej modlitwy Teresa klękała obok ojca: „Wystarczyło spojrzeć na tatę, by zobaczyć, jak modlili się święci”.

Przebywając z dziećmi, Ludwik udzielał im lekcji. Zrobił kilka odpowiednio obciążonych stożków, które przewrócone przez Teresę wracały po chwili do pionu. Zwrócił jej przy tym uwagę, że „w życiowych próbach i wstrząsach musi podnosić się po każdym upadku, i ciągle patrzeć w górę”. W trakcie jednego ze spacerów szczeniak Teresy wskoczył do sadzawki, a potem wytarzał się w błocie, brudząc swe biało-brązowe futro. Ludwik wykorzystał tę scenę, by pouczyć córkę o grzechu: „Zobacz, to przypomina nam o nieskazitelnie białej duszy, która brudzi się przez grzech”. Mimo licznych zajęć, Ludwik potrafił zawsze wygospodarować czas na duchową naukę dla swych córek.

Dziewczęta z rodziny Martin uczono składania małych ofiar (umartwień) dla Dzieciątka Jezus, aby mogły dodawać „perły” do swoich niebiańskich koron. Maria wspomina swoje pierwsze umartwienie z okresu, gdy miała cztery lub pięć lat. Poprosiła wówczas ojca, by zrobił dla niej spodek ze skórki pomarańczy. Gdy pokazała go Paulinie: „Uczyniło cię to zazdrosną, więc dla perły w mej koronie (tak właśnie matka zachęcała nas do robienia różnych rzeczy) oddałam ci ją. Wydawało mi się, że wykazałam się niezwykłym bohaterstwem, ponieważ ta sławetna skórka pomarańczy bardzo zyskała na wartości, przez to, że ty jej chciałaś. Pobiegłam potem szybko do matki ze słowami: «Mamo, jeżeli dam swoją skórkę pomarańczy Paulinie, pójdę do nieba?». Matka uśmiechnęła się i odparła: «Tak, moja córeczko, pójdziesz». Tylko ta nadzieja mogła mnie pocieszyć po utracie takiej fortuny”.

Gdy zmarł dziadek Guerin, dziewięcioletnia Maria zachowywała się dzielnie u dentysty, w nadziei że uratuje to dziadka od czyśćca. Kiedy zaś przyszedł czas Pierwszej Komunii Teresy, jej siostra Paulina, wówczas już karmelitanka, poprosiła ją, by przygotowała się na przyjście Jezusa dokonując drobnych aktów samopoświęcenia i miłości. Teresa zanotowała ich odpowiednio 818 i 2773.

Choć wszystkie pięć córek wychowywano troskliwie i z miłością, rodzice nie przyjmowali postawy przyzwalającej. W trakcie procesu beatyfikacyjnego stwierdziły: „Nie rozpuszczano nas. Matka pilnowała dusz swoich dzieci z wielką uwagą; nawet najmniejsze przewinienie nie uniknęło nagany. Jej wychowanie było łagodne i pełne miłości, ale uważne i skrupulatne”. Kiedy jedno z rodziców podjęło decyzję, stawała się ona prawem. Zelia pisze: „Nie martw się, że mała Janina ma charakterek. Pamiętam, że w wieku dwóch lat Paulina zachowywała się dokładnie tak samo. Muszę ci jednak wyznać, że nigdy jej nie rozpieszczałam i choć była bardzo mała, nie pozwoliłam, by cokolwiek przemknęło niezauważone. Nie robiąc z niej męczennicy, dbałam po prostu, by była posłuszna”. Kiedy pojawiły się sprzeczki, wystarczyło, że Ludwik powiedział: „Spokój, dzieci!”, aby na powrót zapanował porządek. Jak wspomina Celina: „Nigdy nie słyszałam, by któraś z nas powiedziała rodzicom nawet jedno słowo pozbawione szacunku, czy choćby nieuprzejme. Nigdy nie kwestionowałyśmy poleceń, żadnej z nas nie przyszłoby to nawet do głowy. Byłyśmy posłuszne z miłości”.

Posiłków nie dobierano do gustu dziewcząt – oczekiwano, że zjedzą to, co zostanie przed nimi postawione. Rodzice ćwiczyli swe córki w różnego rodzaju cnotach. Miały być grzeczne, uprzejme, skromne, czyste, systematyczne i punktualne. Wulgarny język był niedopuszczalny. Gdy córki brały udział w rozmaitych spotkaniach towarzyskich, pani Martin dbała, by były atrakcyjnie ubrane. Gdy jej siostra, s. Maria Dozytea, zaprotestowała, Zelia odparła: „Czy muszą się zamykać w klasztorze? Żyjąc w świecie nie możemy odseparować się od innych!”. Po niedzielnych Mszach cała rodzina wybierała się czasem na wieś na piknik, aby powrócić do kościoła później, na nieszpory. Wszyscy przestrzegali ściśle dni świątecznych i dni postu; brali udział w rekolekcjach i pielgrzymkach.

Pani Martin cierpiała na raka piersi dwanaście lat. Gdy lekarstwa okazały się nieskuteczne, udała się z trzema najstarszymi córkami w pielgrzymkę do Lourdes, aby błagać Naszą Panią o wyleczenie. Kiedy go nie uzyskała, napisała: „Czegóż chcesz? Jeśli Najświętsza Panna mnie nie wyleczyła, oznacza to, że mój czas tutaj już się wypełnił, a dobry Pan chce, bym odpoczęła gdzie indziej niż na ziemi”.

Po jej śmierci Maria i Paulina, dobrze ukształtowane przez rodziców, zajęły się wychowaniem młodszych sióstr. Ks. Stefan Józef Piat OFM pisze w Dziejach Rodziny: „Zazwyczaj święty rozpoczyna formację duchową już w domu rodzinnym”. Widzieliśmy jak wyglądała ona w życiu Małego Kwiatka. Pytanie, nad którym powinniśmy się zastanowić, brzmi: jak kształtujemy swe dzieci w perspektywie wieczności? Jak uczy nas św. Augustyn: „Czyż nie mogę dokonać tego samego, co ci mężczyźni i kobiety?”.

Mary Ann Budnik

Powyższy tekst jest fragmentem książki pod redakcją br. Francisa Mary Kalvelage’a FI Święta Teresa z Lisieux – Doktor Małej Drogi.