Rozniecić ogień. Rozdział jedenasty

Rejon Śmierci został tak nazwany przez wielkiego odkrywcę Vasco da Gamę, który żeglował wzdłuż wybrzeży Gwinei.

– Teraz widzisz, ojcze, że morze bywa najgroźniejsze wtedy, gdy jest spokojne – zauważył doktor Cosmas de Saraiva. – Teraz jest gorzej niż wtedy, gdy szalało jak tysiąc chłostanych demonów.

Franciszek nie odpowiedział. Nadal mieszał lekarstwa i maści dla ponad osiemdziesięciu pacjentów. Wraz z Mansilhasem – zdumiewająco zręcznym, pomimo ogromnych paluchów – pomagał lekarzowi, który w pojedynkę nie radził sobie z taką liczbą chorych. Wiedział, że Saraiva zna się na rzeczy, chociaż od czasu, kiedy wpłynęli na nieruchome wody minął zaledwie tydzień i parę dni.

Cały czas brakowało wiatru. Żagle zwisały bez życia. Przechadzanie się po pokładzie przypominało łamanie praw natury. W Rejonie Śmierci wszystko powinno pozostawać nieruchome, przyroda zaś potrafiła egzekwować swoje prawa.

Słońce niezmiennie prażyło jedną burtę jednostki. I to jakie słońce! Paliło skórę, zwęglało gardła, rysowało czerwone obwódki wokół oczu. Ludzie majaczyli – obaj bracia Gómez postradali zmysły i należało ich umieścić głęboko w ładowni, gdzie również panował duszący upał, lecz przynajmniej nie świeciło słońce. Wszyscy domagali się wody, ale kapitan zarządził racjonowanie życiodajnego płynu. Stał się on najcenniejszym skarbem na statku, chociaż zatęchł i miał słony smak.

Żywność zaczynała się psuć. W chlebie pojawiły się wołki, w mięsie podrygiwały czerwie.

– Wkrótce pojawią się pierwsze przypadki szkorbutu – zapewnił doktor de Saraiva spokojnie. – Czy twoje zęby już się ruszają, ojcze?

Franciszek nieprzerwanie mieszał lekarstwa.

– Ile to jeszcze potrwa, doktorze? – spytał po chwili.

– Nie pytaj mnie, bo nie wiem, ojcze – westchnął czarnobrody mężczyzna. – I, na litość Boską, nie pytaj kapitana. Tylko Bóg zna odpowiedź na to pytanie.

***

Minął jeszcze jeden tydzień, i następny, a po nim kolejny. Każdego dnia Franciszek był przekonany, że jutro wszystko się zmieni. Santiago stał się statkiem-widmem.

Ocean – niebieskawy, ołowiany – przypominał własne widmo.

Jedyne, co się ruszało w polu widzenia, to owady w chlebie, mięsie i wodzie pitnej. Mimo to ludzie nie mogli doczekać się następnej racji, a kiedy ją otrzymywali, bili się o żółty, słonawy płyn. Czekali na swoją porcję jak na eliksir życia, bardziej pożądany niż całe złoto Chin. Jedna pełna miarka co cztery godziny od świtu do zmierzchu. Ani kropli nocą. Wielu silnych, młodych mężczyzn odrywało naczynia od ust starszych i słabszych towarzyszy podróży.

W ciągu ostatnich tygodni Franciszek wielokrotnie był świadkiem takich zdarzeń i zawsze odbierał wodę rabusiowi. Tylko dwukrotnie musiał użyć siły – a raczej jej resztek, bo jego mięśnie zupełnie zwiotczały. Własny przydział zwykle dzielił z kimś w innej części statku, komu odebrano rację.

– Nie możesz tak dłużej postępować – ostrzegł go de Saraiva, kiedy po raz drugi zauważył, co robi duchowny. – Chyba że nie chcesz żywy dopłynąć do Indii.

W chrapliwym głosie lekarza pobrzmiewała nuta niechętnego podziwu.

Franciszek przekonał się o słuszności słów doktora, kiedy niedługo potem ujrzał przed oczami czarne plamy i zakręciło mu się w głowie. Ocknął się w kajucie lekarza i zamrugał oczami, czując palący ból pleców.

– To drobiazg – zapewnił go de Saraiva. – Musiałem upuścić ci trochę krwi, ojcze. Za kilka dni pewnie będę musiał powtórzyć zabieg. Utoczyłem z ciebie całkiem spore naczynie. Lepiej się teraz czujesz?

Franciszek czuł się lepiej, lecz trzy dni później de Saraiva musiał ponownie upuścić mu krwi.

– Już trzykrotnie przystawiał mi pijawki – poskarżył się Mansilhas. – Moim zdaniem sam wypija wszystko to, co utoczył. Czy można się upić krwią?

Nadal panowała cisza morska. Rejon Śmierci trzymał Santiago w morderczym uścisku. Powoli, niespiesznie, skwar wysysał z nich wszystkich życie. Zapadli w letarg, wszyscy siedzieli w ponurym milczeniu. Dochodzili do siebie tylko na krótkie chwile, kiedy przynoszono wodę. Wówczas pomrukiwali, dyszeli i przepychali się nawzajem.

Coraz trudniej było Franciszkowi dzielić się z kimś wodą. Musiał to robić szybko i nigdy nie myśleć o tym, że następną porcję dostanie dopiero za cztery godziny.

Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo mieszały mu się w głowie, papieskie listy uciskały go tak, jakby same domagały się kropli wody.

Przedwczoraj zmarło pięć osób. Wczoraj osiem. Dzisiaj?

Wieczorami nie mogli już odmawiać Litanii Loretańskiej. Słowa nie przeciskały się przez suche jak wiór gardła.

Franciszek kiwał głową ku wszystkim wymęczonym, pokrytym plamami, zdesperowanym twarzom, a jego oczy błyszczały nienaturalnym blaskiem.

– Nie martwcie się – pocieszał ich chrapliwie. – Bóg wie, co czujecie. Będę mówił w waszym imieniu.

Kilku ludzi zawsze zdobywało się na to, by próbować wyskrzeczeć albo szeptać odpowiedzi, a zakonnik wyciągał ku nim ręce na znak współczucia.

Raz po raz chodził do cytadeli, jak nazywał pokład rufówki z kajutą kapitańską i trzema kabinami wicekróla oraz jego świty. Chodził żebrać o coś, czego potrzebował dla jakiegoś nieszczęśnika, którego życie wisiało na włosku. Najczęściej prosił o wino, wybłagiwał po ćwierć kielicha od każdego, zlewał napój do dzbana i ukrywał pod sutanną, by zanieść umierającemu.

Nawet w cytadeli panował ponury nastrój, chociaż podróżujący w niej dostojnicy zabrali godziwe zapasy, by uchronić się przed wszelkiego typu niedostatkami, a swoje kajuty chronili przed słońcem specjalnie rozpostartymi markizami. Na niższych pokładach ludzie często bili się o miejsce w skrawku cienia, a dwaj mężczyźni, którzy przez kilka dni byli wystawieni na bezpośrednie działanie promieni słonecznych, postradali zmysły i wyskoczyli za burtę. W wodzie momentalnie dostali się w paszcze rekinów i nie dało się zrobić nic, aby ich uratować.

– Krążą wszędzie wokół nas – wymamrotał Mansilhas i zadrżał. – Widziałem je. Nie sposób ich zliczyć, nadpłynęły zewsząd. Pewnie myślą, że wszyscy skończymy jak ci dwaj.

W poprzedni wtorek – a może w środę? Nie, we wtorek. Wtedy właśnie de Saraiva musiał ponownie upuścić krwi Mansilhasowi i Franciszkowi.

Franciszek przerwał pojedynek, toczony przez dwóch dżentelmenów z otoczenia wicekróla. Kiedy ich pytał o przyczyny sporu, żaden nie potrafi ł powiedzieć nic konkretnego. Obaj twierdzili jednak zgodnie, że zostali śmiertelnie obrażeni.

– Tylko sobie wyobraźcie, że trafiacie przed oblicze Stwórcy i opowiadacie mu takie głupstwa – powiedział zakonnik i z dezaprobatą pokręcił głową.

Przebywanie pod pokładem stało się niemożliwe. Równie dobrze można by wchodzić do rozgrzanego do czerwoności pieca. Masło topiło się na olej, świece łojowe także spływały olejem, nawet smoła i lepik na pokładzie się rozpuszczały, przez co statek zaczął ronić łzy ze wszystkich miejsc powyżej linii wody.

Potem nadciągnął deszcz.

Kiedy pasażerowie po raz pierwszy ujrzeli chmury, gromadzące się na horyzoncie, zaczęli cicho wiwatować. Wreszcie nadchodziło wybawienie. Twarze członków załogi pozostały jednak ponure.

Rozpadało się. Krople były ciepłe, prawie gorące. Wystarczyła minuta, by cały statek był przemoczony. Po tej jednej minucie deszcz ustał.

Wieczorem rozpadało się ponownie, tym razem na dziesięć minut.

Następnego ranka Saraiva był bardziej zajęty niż kiedykolwiek. Około połowy ludzi na pokładzie miało opuchnięte pachy i krocza.

– Nie, to nie zaraza, dzięki Bogu – wyjaśnił Franciszkowi, który widywał już podobne wypadki w szpitalach Wenecji i Rzymu. – Ale przypadłość jest bolesna. Nawet w tutejszym deszczu czai się choroba.

Po deszczu nastały cztery potwornie upalne dni, które zabrały piętnaście istnień ludzkich. Wreszcie potęga Rejonu Śmierci objawiła się pod postacią gigantycznych, falujących chmur w kolorze czarnym, które zdawały się nadpływać znikąd. Niski, metaliczny dźwięk, przypominający pomruk trąby, rozszedł się nad wodą i tam, gdzie przez czterdzieści kolejnych dni i nocy panował całkowity spokój, pojawiły się zmarszczki. Wkrótce zmarszczki pofałdowały się mocniej i zaczęły puchnąć, przekształcać się w fale wielkości pagórków, a na końcu wzgórz.

Żagle Santiago wypełniły się, najpierw odrobinę, potem bardziej i bardziej, wreszcie zesztywniały.

– Ruszamy – westchnął Mansilhas.

– Dzięki Bogu – mruknął ojciec Paweł z Camerino. – Wiedziałem, że nie wytrzymam tutaj ani dnia dłużej.

Doktor de Saraiva uśmiechnął się do nich.

– Tu nie chodzi o to, co wytrzymasz, a czego nie – zauważył poważnie. – Upał rozluźnił konstrukcję statku. Istotne jest to, czy on wytrzyma nadchodzące dni. Módlmy się, by nasza jednostka przetrwała, bo jeśli się rozpadnie, pożrą nas rekiny.

***

Statek wytrzymał. Przez następne tygodnie tysiąc razy wyglądało na to, że się rozpadnie, ale przetrwał.

Załoga musiała gorączkowo pracować nad usunięciem uszkodzeń, powstałych w setkach miejsc jednostki podczas ciszy morskiej w Rejonie Śmierci.

Od chwili, w której statek wznowił podróż, uczestnikom wyprawy upał nie doskwierał już tak dramatycznie, niemniej brakowało żywności i wody, a resztki zapasów były zepsute. Pasażerowie wpadli w głęboką depresję. Przestali interesować się tym, czy dotrą na miejsce, czy nie. Wielu zaszyło się pod pokładem, jakby pragnęli ponownie schronić się w łonie matki, licząc na to, że tam nie będą musieli wykazywać się odwagą i bez trudu dostaną wszystko, czego im potrzeba. W tej grupie śmiertelność była najwyższa. Organizmy tych ludzi straciły odporność na choroby, wywoływane popsutym jedzeniem i cuchnącą wodą.

Franciszek zszedł do nich, by szeptać im słowa pociechy, bandażować wrzody i pomagać na wszelkie możliwe sposoby, także modląc się za nich, gdy umierali mimo jego wysiłków oraz przeczyszczeń i upuszczania krwi przez de Saraivę.

Potem ponownie rozpętała się burza. Brutalna siła sztormu zaatakowała ich z taką mocą, że wszystkie dolegliwości straciły znaczenie, bo stali się jednym cierpiącym organizmem. Krwawiące dziąsła, wrzody, długie robaki w wodzie pitnej, wszy, czyraki, a nawet beznadziejna, wszechogarniająca depresja – wszystko to znikło z ich świadomości, kiedy stanęli w obliczu bezpośredniego zagrożenia śmiercią. Odnosili wrażenie, że jakiś demon bawi się nimi, usiłując dowieść, że w głębi duszy nadal cenią słodkie życie.

Przez pokład przewalały się fale tak ciężkie i ogromne, jak nigdy dotąd. Cały statek skrył się w pienistych fontannach.

– To sprawdzian – oznajmił de Saraiva, po raz szósty puszczając Franciszkowi krew. – Może go zdamy, może nie. Ty nie masz żadnych szans, ojcze – chyba, że nabierzesz rozsądku i przestaniesz się zachowywać tak, jakbyś był matką i ojcem każdego uczestnika tej wyprawy.

– Ksiądz jest właśnie tym – oświadczył Franciszek słabym głosem i zemdlał.

De Saraiva zaklął bluźnierczo.

– Żałuję, że nie mam pojęcia o sztuce medycznej – krzyknął, kiedy Mansilhas wpełzł na czworakach do kabiny. – Nic nie wiem o leczeniu i inni lekarze też nie wiedzą. Bóg mi świadkiem, jesteśmy tylko beznadziejnymi niedorajdami. Tak bardzo chciałbym wiedzieć, co robić, choćby po to, by przywrócić do życia tego człowieka, tego durnia, tego przeklętego świętego, a niech to… Jest zbyt dobry, aby gnić na pokładzie tego nieszczęsnego statku. Słyszysz, co mówię?

– Nie – mruknął Mansilhas bez większego zainteresowania. – Gdybym słyszał, musiałbym skarcić cię za przeklinanie. A jeśli chodzi o ojca Franciszka, nie ma potrzeby, byś go leczył.

– Och, doprawdy? A to czemu?

– Wyzdrowieje.

– Czyżby? Skąd ta pewność?

– Bo Bóg potrzebuje go tutaj – wyjaśnił Mansilhas i przystąpił do delikatnego rozmasowywania rąk i ramion Franciszka.

***

Gdy sztorm ustał, spod pokładu wyszła grupa wychudzonych i zabiedzonych nieszczęśników, niosąc w rękach wszelkiego typu przedmioty – posłania, książki, odzież, kosze, drobiazgi osobiste – aby je wysuszyć w słońcu. Na statku nie było ani jednego zakamarka, do którego nie przeciekłaby woda. W godzinę po ukazaniu się słońca, pokłady Santiago przypominały pchli targ bez jednego klienta.

Morze nadal było niespokojne, lecz fale przetaczały się zgodnie z nowym rytmem. Statek nie kołysał się i nie nurkował tylko sunął na grzbietach fal.

– Moim zdaniem najgorsze mamy za sobą – ocenił de Saraiva chrapliwie. – Ale dla ciebie, ojcze, najgorsze jeszcze nie minęło, chyba że uspokoisz się na kilka tygodni. Aktualnie opływamy Przylądek.

– Skąd wiesz? – zdziwił się Franciszek.

Lekarz uśmiechnął się szeroko.

– Widzisz tego staruszka? Tego o grubej skórze? To Marquez, drugi sternik.

– Chodzi o człowieka, który właśnie zmienia koszulę?

– Tego samego. Witaj, Marquez!

– Witam, senhor doktor.

– Zmieniasz koszulę?

Stary żeglarz skierował zaskoczone spojrzenie na ściągnięte z grzbietu ubranie – szarą szmatę, sztywną z brudu.

– Tak, senhor doktor – odparł z powagą. – Zawsze zmieniam koszulę, kiedy opływamy Przylądek.

– Widzisz? – zwrócił się de Saraiva do Franciszka. – Stąd wiedziałem. Wieczorem po raz pierwszy ujrzeli Krzyż Południa, który wyłonił się spoza grubej warstwy burzowych chmur.

Mansilhas nie krył zachwytu.

– Nie wiedziałem, że Bóg również nosi na piersiach krzyż – wykrzyknął. – Na dodatek znacznie piękniejszy od krzyża opata benedyktynów, który wyrzucił mnie z seminarium.

***

Ostatecznie pięć statków ponownie się spotkało i na pokładzie każdego zapanowała radość ze szczęśliwego ocalenia wszystkich jednostek wyprawy.

Na drodze podróżników pozostał już tylko jeden ciąg niebezpieczeństw: tych, które czaiły się w obrębie Cieśniny Mozambickiej. Płynęły tam z przeciwległych kierunków prądy, pod wodą skrywały się rafy koralowe. W jednej chwili linka sondy wskazywała głębokość ponad dziewięćdziesięciu metrów, a w następnej niecałych trzydziestu. Wiatr bez przerwy zmieniał siłę i kierunek, często nawet dwadzieścia, trzydzieści razy w ciągu jednej nocy. Załoga padała z nóg, wyczerpana bezustannym refowaniem i rozwijaniem żagli. Kapitan ani na moment nie mógł zejść z mostka.

Zapasy żywności niemal całkiem się wyczerpały, a to, co pozostało, niemal nie nadawało się do jedzenia. Uczestnicy rejsu musieli jeść fasolę w oleju na przemian z chlebem w oleju. Resztki mięsa należało wyrzucić. Manshilhas zauważył, że gdyby było go więcej, udałoby się oczyścić ocean ze wszystkich rekinów.

Ostatni sztorm przetoczył się w dniu święta Wniebowzięcia.

Franciszek zamierzał wygłosić wtedy kazanie tak, jak to czynił każdej niedzieli.

– Tym razem nikt się nie zjawi, żeby posłuchać – mruknął ojciec Paweł z Camerino. – Przy takiej pogodzie to wykluczone.

– Ludzie przyjdą – oświadczył Mansilhas z przekonaniem. – To dzień Najświętszej Maryi Panny. – Pomyślał chwilę i dodał: – Nawet jeśli nikt nie przyjdzie, przypłyną ryby, żeby posłuchać.

Wierni przybyli tłumnie. Wychudzeni obszarpańcy stłoczyli się setkami, przemoczeni i głodni, bo chcieli wysłuchać ojca Franciszka.

Czuli się tak, jakby mówił do każdego z nich z osobna, a to, co mówił i co głosił, dawało im radość.

Zapomnieli o wyjącym wietrze, kołysaniu statku, ulewnym deszczu. Ludzie, którym ruszały się zęby, których nękała gorączka, którzy ledwie ruszali połamanymi rękami i nogami, siedzieli w milczeniu, a ich oczy promieniały w uśmiechu.

– Jak to możliwe, że jego głos tak wyraźnie do wszystkich dociera, chociaż trwa nawałnica? – spytał ojciec Paweł cicho.

– Jak to możliwe, że święty Franciszek z Asyżu rozmawiał z ptakami? – odpowiedział mu pytaniem szczęśliwy Mansilhas.

***

Trzy dni później ujrzeli ląd.

– Nie oczekujcie tropikalnego raju – przestrzegł doktor de Saraiva. – Możecie się srodze rozczarować. Wyspa Mozambik to wyspa koralowa o niesprzyjającym klimacie, który szybko może zabić ludzi, balansujących na skraju grobu. Nic dziwnego, że wykorzystywano ją jako kolonię karną.

– Trzeba będzie wziąć się do pracy – zapowiedział Franciszek.

– Ciebie, ojcze, to nie dotyczy – orzekł de Saraiva. – Musisz nabrać sił. Czy naprawdę nie mam już ani krztyny autorytetu? To niemal cud, że w ogóle możesz chodzić. Jesteś słaby jak kocię. Nie chcesz żywy dotrzeć do Indii?

– Jeśli to konieczne, możesz ponownie upuścić mi krwi – zaproponował Franciszek pogodnie. – Zaczynam się przyzwyczajać.

– Nie wolno ci pracować przez najbliższych sześć, siedem dni – upierał się lekarz. – Potem zobaczymy. Będziesz miał mnóstwo czasu na pracę, ojcze. Nie tak szybko opuścimy to przeklęte miejsce, zapewniam cię.

Jak długo tutaj zabawimy? – chciał wiedzieć Franciszek.

Lekarz prychnął.

– Mamy opóźnienie – wyjaśnił. – Późno wyruszyliśmy i straciliśmy sporo czasu przez te… sztormy. Będziemy musieli zaczekać na kwietniowe monsuny. One nas poniosą.

Kwiecień… Zaledwie trzy dni temu minął piętnasty sierpnia.

***

Lekarz miał rację: Franciszek czuł się fatalnie. Nie było jednak mowy o tygodniowym wypoczynku, kiedy ze wszystkich statków transportowano na ląd biednych, chorych, umierających ludzi. Szpital na wyspie Mozambik pękał w szwach już po kilku godzinach od przypłynięcia floty indyjskiej.

Kiedy Mansilhas usiłował przypomnieć Franciszkowi o zaleceniach de Saraivy, duchownemu zabłysły oczy.

– Gdyby był tu nasz Pan, ranny, ponownie umierający, czy chciałbyś mnie widzieć w łóżku, jak przejmuję się własnym zdrowiem? – spytał ostro.

– Nie… nie ojcze, ale…

– Nasz Pan istnieje w cierpieniach każdego z tych ludzi.

Od jednego z pacjentów szpitala zaraził się gorączką, lecz nawet to nie skłoniło go do wypoczynku. Jeden z pasażerów Santiago zauważył, jak Franciszek się słania i niemal pada na ziemię z osłabienia.

– Nie możesz tak postępować, ojcze – zauważył łagodnie. – Jesteś chory. Sam potrzebujesz opieki, może nawet intensywniejszej niż większość tych nieszczęśników.

Franciszek przyłożył drżącą dłoń do rozpalonego czoła.

– Jest jeszcze jedna sprawa, której muszę dopilnować – wychrypiał. – Naprawdę drobiazg. Chodzi o pewnego biedaka, który stoi nad grobem, a niekiedy opuszcza go rozum. Gdy skończę z tym człowiekiem, usiądę, żeby odpocząć. Proszę się o mnie nie martwić, mestre Joăo. – Roześmiał się wesoło.

Mestre Joăo mimo wszystko się martwił. Następnego dnia wrócił do szpitala i poszedł do salki ojca Franciszka. W pomieszczeniu przebywały dwie osoby. Jedną z nich był marynarz z Santiago, który leżał na łóżku ojca Franciszka, zmyślnie skonstruowanego ze skórzanych rzemieni. Rolę pościeli pełniła słomiana poduszka i skrawek starej szmaty jako prześcieradło.

Przy łóżku spoczywała drewniana deska, wyjęta z wózka armatniego i służąca Franciszkowi za materac. Zakonnik leżał na nim i z zapałem dyskutował z żeglarzem, który najwyraźniej odzyskał zdolność logicznego rozumowania. Żaden z rozmówców nie zwrócił uwagi na mestre Joăo. Za bardzo pochłonęła ich dysputa, by zauważyli gościa. Tematem pogawędki była gotowość Boga do wybaczania.

Mestre Joăo dyskretnie się wycofał.

Kiedy następnego dnia wrócił do szpitala, de Saraiva poinformował go, że Franciszek jest chory.

– Jakbym nie wiedział! – wykrzyknął mestre Joăo. – Był chory wczoraj i przedwczoraj…

– Oczywiście – potwierdził lekarz ponuro. – Ale tym razem postanowiłem postawić na swoim. Nawet nie chciał korzystać z własnego łóżka…

– Wiem. Przekazał je marynarzowi…

– Który zmarł wczoraj w nocy – wyjaśnił doktor. – Rzecz jasna, ojciec Franciszek zdążył wysłuchać jego spowiedzi oraz dać mu Wiatyk. Znałem tego człowieka. Z pogardą mówił o… cóż, o wielu sprawach. Ojciec go nawrócił. Nawróciłby samego diabła, gdyby miał choćby cień szansy. Ostatnia posługa ogromnie go jednak wyczerpała, zapadł w śpiączkę. Kazałem go przenieść do własnej kwatery i przysięgam na wszystkich świętych i wszystkie diabły, zostanie tam, aż wydobrzeje.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.