Rozdział trzeci. Bez ukochanej mamy

Następnych kilka tygodni upłynęło w bolesnej i dziwnej atmosferze. Ponieważ tato nie chciał, żebyśmy z Celiną były świadkami wielkich cierpień mamy, codziennie wysyłano nas do domu sąsiadki. Przez to czułyśmy się jak mali wygnańcy. Zwłaszcza w te poranki, gdy nie zdążyłyśmy się pomodlić przed wyjściem. Kiedy nieśmiało powiedziałyśmy o tym sąsiadce, wprowadziła nas do wielkiego pokoju.

– Możecie tutaj się modlić do woli, kochane maleństwa. Nikt wam nie będzie przeszkadzał.

Teraz obydwie z Celiną czułyśmy się jeszcze bardziej opuszczone. Mama lub tato zawsze pomagali nam w modlitwach. Nigdy nie musiałyśmy odmawiać ich same. Jednakże wkrótce nastąpił koniec tych przykrych wizyt. Wydawało się, że mama może umrzeć w każdej chwili. Jako że w ostatnich chwilach chciała mieć wszystkie dzieci u swego boku, Celinie i mnie pozwolono przebywać w domu przez cały dzień.

26 sierpnia tatuś poszedł po księdza. Nadeszła pora ostatniego namaszczenia. Uklękłam w kąciku pokoju mamy i patrzyłam, jak przygotowywano ją do tajemniczej podróży do nieba. Tato i moje siostry gorzko płakały, ale w moich oczach nie było łez. Dwa dni później, gdy mama odeszła od nas na zawsze, wciąż było tak samo. Smutek sparaliżował moje serce i po prostu nie byłam w stanie płakać. Nie mogłam też przed nikim się otworzyć. Wydawało się, że jestem w stanie tylko patrzeć i zastanawiać się nad okropnym nieszczęściem, które nawiedziło nasz dom.

– To dziecko jest za małe, żeby w pełni zrozumieć, co się stało – ktoś stwierdził. – Biedne maleństwo! Co z nią teraz będzie?

Nie uczyniłam najmniejszego wysiłku, by wytłumaczyć, jak się czuję, by opisać dławiące uczucie w sercu. Byłam pogrążona w milczeniu również wtedy, gdy natknęłam się na trumnę mamy w korytarzu. Ktoś ją tam zostawił, i przez kilka minut stałam przed tym długim i wąskim pudłem, zamyślona i milcząca. Jak ponuro wyglądała! Wydawała się taka smutna i opuszczona!

Gdy tato przyprowadził nas do domu po pogrzebie, wszystkie, pięć dziewczynek, patrzyłyśmy na siebie w ciszy. Nie trzeba było nic mówić. Dom nie był już taki sam, kiedy mama odeszła. My też, ubrane w nowe, obce, czarne ubrania nie byłyśmy już takie same. Służącą Ludwikę zalała fala współczucia na widok naszych ściągniętych bólem twarzy. Z czułością otoczyła ramionami Celinę i mnie.

– Biedne dzieciaczki! – szepnęła. – Nie macie już matki!

Na dźwięk tych słów Celina wybuchła płaczem i podbiegła do Marii.

– Ty jesteś teraz moją mamą! – szlochała. – Mario, powiedz, że będziesz moją mamą!

Czułam pokusę, by pójść w ślady mojej siostrzyczki. Potem spojrzałam na Paulinę. Może ona też chciałaby córeczkę? Może było jej smutno, że Celina nie wybrała jej? Powoli zbliżyłam się do siostry drugiej pod względem wieku. Kiedy schyliła się, żeby mnie objąć, przytuliłam głowę do jej serca.

– Paulino, ty będziesz moją mamą – powiedziałam miękko.

Oczywiście Maria i Paulina zgodziły się zająć miejsce naszej mamy tak dobrze, jak potrafią. Zakończyły już naukę w szkole przyklasztornej w Le Mans i mogły zostać w domu. Miały się opiekować Leonią, Celiną i mną. Jednakże tato obawiał się, że praca polegająca na prowadzeniu domu i czuwaniu nad trzema małymi siostrami, to zbyt wiele dla nastolatek. Po dogłębnym przemyśleniu sprawy postanowił, że przeprowadzimy się z Alencon do Lisieux. Mieszkał tam brat mamy, Izydor Guerin. On i jego żona, nasza ukochana ciocia Celina, będą zadowoleni mogąc pomóc dwóm starszym dziewczynkom w nowych obowiązkach. W związku z tym kupiliśmy nowy dom w Lisieux i w listopadzie tego samego roku 1877 pożegnaliśmy się z Alencon.

Co za grupę tworzyliśmy, w dzień, gdy wyjeżdżaliśmy do naszego nowego domu! Z prawdziwym żalem, zwłaszcza Maria i Paulina, mówiłyśmy do widzenia naszym przyjaciołom i sąsiadom, odwiedziłyśmy groby mamy i naszego rodzeństwa po raz ostatni. Lecz ja nie płakałam, chociaż moje serce było ciężkie, gdy patrzyłam na frontowe schody. Jak dobrze je znałam! Gdy uczyłam się chodzić, wdrapywałam się na stopień, potem wołałam: „mamo”. Jeśli moja zacna matka nie odpowiadała: „Tak, kochanie”, nie posuwałam się już dalej. Cóż, już nigdy nie usłyszę tego kochanego głosu, dodającego mi otuchy w drobnych kłopotach. Już nigdy, a przynajmniej na tym świecie, nie znajdę ucieczki w jej ramionach.

Nie było mi szczególnie smutno z powodu wyjazdu z Alencon, jednakże obiekty uczuć dziecka czteroletniego szybko się zmieniają. Gdy przybyliśmy do Lisieux, nasza ciocia Celina i jej dwie małe córeczki, Janina i Maria, czekały na nas na schodach domu. Przywitały nas serdecznie i poprosiły, żebyśmy u nich spędzili pierwszą noc. Następnego ranka poszliśmy obejrzeć nasz nowy dom, Les Buissonnets, co oznacza „zalesioną posiadłość”, a którą można też nazwać Wiązy. Położona była poza miastem, w otoczeniu mnóstwa drzew i kwiatów. Zakochałam się w Wiązach od pierwszego wejrzenia, chociaż ciocia Celina nie odgadła tego po mnie.

– Teresa jest taka milcząca – powiedziała Paulinie. – Biedne maleństwo! Na pewno tęskni za matką.

Tak też było. Przez wiele jeszcze lat miałam pozostać przygnębionym i smutnym dzieckiem, bo śmierć mamy spowodowała we mnie wielką zmianę. Z dnia na dzień stałam się nieśmiała i bojaźliwa. Niewiele było trzeba, żeby sprowokować mnie do płaczu.

Po kilku tygodniach w Wiązach tato postanowił wysłać Leonię i Celinę do zakonu benedyktynek w Lisieux. Miały być dochodzącymi uczennicami tej wybitnej instytucji. Ja natomiast byłam zaledwie pięciolatką. Paulina, moja mateczka miała mnie nauczać, dopóki nie będę wystarczająco duża, żeby pójść do szkoły przyklasztornej.

Dni w Wiązach wypełniała praca. Każdego ranka miałam lekcje z Pauliną. Jeśli robiłam postępy, pozwalano mi na długi spacer z tatusiem po południu. W czasie tych przechadzek zawsze nawiedzaliśmy Przenajświętszy Sakrament w jednym z licznych kościołów w Lisieux. Pewnego dnia weszliśmy do kaplicy niedaleko naszego domu. W świątyni zauważyłam żelazną furtę.

– Spójrz, Królewno. Za tą furtą świątobliwe zakonnice modlą się za grzeszników.

Zajrzałam zaciekawiona, lecz nie było widać sióstr. Potem tato wytłumaczył mi, że te zacne zakonnice były karmelitankami. Ukrywały się przed światem, by móc poświęcać cały swój czas na miłość do Boga. Sprawiały też, że inni darzyli Go miłością. Tylko bardzo bliscy krewni mogli odwiedzać siostry w rozmównicy, i to na krótko.

Słuchałam z uwagą wszystkiego, co mówił tatuś. Kiedy wróciliśmy do domu, opowiedziałam o naszej wizycie Marii i Paulinie. Obydwie bardzo to zainteresowało, bo nie wiedziały, że w sąsiedztwie znajduje się klasztor karmelitanek.

Tak więc dni mijały. Czasami tatuś zabierał mnie na ryby, co stanowiło rozrywkę, za którą przepadał. Jeszcze w Alencon spędzał wiele radosnych godzin wędkując, a największa część jego połowu była zawsze wysyłana do zakonu klarysek. W Lisieux łowienie ryb było wciąż jego ulubionym hobby, a ja oczywiście z wielką radością mu towarzyszyłam. Kupił dla mnie wędkę i linkę. Z całych sił próbowałam stać się ekspertem w tej dziedzinie. Jednakże najczęściej męczyło mnie czekanie, aż ryba połknie przynętę. Znacznie bardziej podobało mi się przesiadywanie obok tatusia na cichym brzegu rzeki. Mogłam wtedy spokojnie myśleć i marzyć. Czasami moje rozważania tak naprawdę były modlitwami. Snułam refleksje, że jeśli na wsi jest tak pięknie, wystarczy spojrzeć chociażby na rzekę i drzewa, jakież cudowne musi być niebo?

Codzienne wycieczki z tatusiem po zakończeniu lekcji sprawiały mi radość, ale moim ulubionym dniem tygodnia była niedziela. Tak bardzo nie mogłam się jej doczekać! Nie było wtedy żadnej pracy. Rankiem cała rodzina uczestniczyła w Mszy Świętej w katedrze. Po południu wracaliśmy do kościoła na piękną kompletę. Czasami spędzaliśmy wieczór z wujkiem Izydorem i ciocią Celiną. Te wizyty zawsze sprawiały mi radość. Mój wujek był mądrym człowiekiem i pochlebiało mi, że traktował mnie tak, jakbym była znacznie starszym dzieckiem. Lubiłam słuchać, jak mówi, nawet jeśli tematy raczej mnie przerastały. Czasami nucił specjalnie dla mnie swoim głębokim basem. Gdy śpiewał swoją ulubioną piosenkę o okrutnym tyranie Sinobrodym, patrzyłam na niego z przerażeniem. Jak on się wtedy zaśmiewał! Dlaczego byłam taka tchórzliwa? Czyż nie wiedziałam, że Sinobrody był tylko wymyśloną postacią?

Pewnego wieczoru, gdy tata zabrał mnie do domu po wizycie u wujostwa Guerinów, ujrzałam na niebie piękny widok. Gwiazdy tworzyły literę „T”, bardzo dużą i wyraźną.

– Tatusiu, spójrz! – zawołałam poruszona. – Na niebie jest zapisane moje imię!

Ojciec roześmiał się.

– Królewno, to nie jest twoje imię. To gwiazdozbiór Oriona.

– Ale to jest przecież „T” – powiedziałam. – Och, tatusiu! Weź mnie za rękę i pozwól, żebym wpatrywała się w niebo. To takie piękne!

Tak więc wędrowaliśmy razem, a tatuś prowadził mnie przez nierówności, podczas gdy moje serce śpiewało ze szczęścia. Na pewno urodziłam się dla rzeczy wielkich! Nawet gwiazdy napisały mój inicjał, by wszyscy mogli go zobaczyć!

W tamtych czasach nie było takiego zwyczaju, że dziewczynki i chłopcy przystępowali do Pierwszej Komunii w wieku ośmiu czy dziewięciu lat. Nie, dziecko musiało poczekać do roku, w którym przypadały jego jedenaste urodziny. Natomiast do pierwszej spowiedzi można było przystąpić znacznie wcześniej. W związku z tym dostąpiłam tego zaszczytu w roku 1879, gdy miałam sześć lat. To Paulina zabrała mnie do kościoła na to wielkie wydarzenie.

Dobrze wyjaśniono mi znaczenie spowiedzi. Rozumiałam, że ksiądz reprezentuje Boga, że ma moc przebaczać grzechy, jeśli ktoś naprawdę ich żałuje. Z tego powodu zapytałam moją „mateczkę”, czy przypadkiem nie powinnam powiedzieć księdzu, ojcu Ducellierowi, że kocham go całym sercem.

– Nie, wyznaj mu tylko swoje grzechy – odrzekła Paulina. – To w zupełności wystarczy.

Byłam taka mała, że musiałam spowiadać się na stojąco. Gdy było już po wszystkim, podałam przez kratkę różaniec i poprosiłam ojca Ducelliera, żeby pobłogosławił go dla mnie. Zacny ksiądz tak uczynił. Wkrótce wyszłam z kościoła, by dołączyć do Pauliny. Przypomniała mi się modlitwa, której nauczyła mnie mama, i odmówiłam ją tak żarliwie, jak tylko potrafiłam.

„Boże mój, oddaję Ci moje serce. Łaskawie przyjmij je, aby nikt inny nie wziął go w posiadanie, lecz tylko Ty, mój dobry Jezu!”

Gdy byłyśmy w kościele, na dworze zrobiło się już ciemno. W drodze do domu zatrzymałam się na chwilę w świetle ulicznej latarni.

– Co ty wyprawiasz, Tereso? – zapytała z ciekawością moja starsza siostra.

Wpatrywałam się w nią zdumiona.

– Różaniec wygląda tak, jak przedtem – powiedziałam wolno. – Och, Paulino! Sądziłam, że po błogosławieństwie się zmieni!

Moja siostra zaśmiała się. Potem wytłumaczyła mi, że po błogosławieństwie nastąpiła różnica, chociaż nie mogłam tego zobaczyć. Od tej chwili modlitwy odmawiane za pomocą mojego sznurka paciorków będą milsze Bogu. Będą też bardzo pomagały duszom przebywającym w czyśćcu.

Tak bardzo podziwiałam Paulinę! Wiedziała tak wiele i robiła wszystko, żeby zastąpić mi mamę. Ale nawet ona nie zgadzała się na to, by pozwolono mi przystąpić do Pierwszej Komunii natychmiast po spowiedzi. Kiedy zaproponowałam, że może powinnam powiedzieć biskupowi, jak bardzo pragnę tego zaszczytu, pokręciła głową. Nie różnię się niczym od innych dzieci. Muszę poczekać do roku 1884, kiedy to ukończę jedenaście lat.

Moja miłość do Pauliny była ogromna, więc nawet nie marzyłam o sprzeczaniu się z nią. Wciąż powierzałam jej swoje małe problemy wiedząc, że potrafi rozwiązać wszystkie. Na przykład któregoś dnia trapiła mnie kwestia szczęścia błogosławionych w niebie. Wiedziałam, że niektórzy święci są wspanialsi od pozostałych, że otoczeni są większą chwałą. A co z gorszymi świętymi? Czy są z tego powodu nieszczęśliwi?

Paulina wzięła mój mały naparstek i dużą szklankę należącą do taty. Obydwa przedmioty napełniła po brzegi wodą. Potem uśmiechając na widok mojej pełnej napięcia buzi, poleciła, żebym przyjrzała się uważnie.

– Co jest bardziej pełne? – spytała. – Naparstek, czy szklanka?

Zrozumiałam natychmiast. Malutki naparstek symbolizował jedną duszę, ogromna szklanka inną. Nie mogły pomieścić więcej wody, niż wlała w nie Paulina. Bez wątpliwości zdałam sobie sprawę, że przykład ten można odnieść również do nieba. Tam święci posiadają tylko takie piękno i doskonałość, jakie Bóg dla nich przeznaczył. Każdy jest „pełen” i nigdy nie będzie żadnego smutku, ponieważ niektórzy są malutkimi naparstkami, a inni wielkimi szklankami.

Za sprawą Pauliny otrzymałam jeszcze jedną ważną lekcję. Miała miejsce, gdy wróciłam do domu po długim spacerze z tatusiem. Było mi bardzo gorąco i czułam zmęczenie. Powiedziałam o tym natychmiast.

– Gdybyś tylko wiedziała, jak mi się okropnie chce pić! – oświadczyłam Paulinie. – Byłabym niemalże gotowa oddać życie za odrobinę wody!

Moja siostra uśmiechnęła się.

– Nie zechciałabyś odmówić sobie wody, żeby pomóc jakiemuś biednemu grzesznikowi? – zapytała łagodnie.

Zawahałam się. Przecież byłam strasznie spragniona. Jednak miłosierdzie na koniec zatriumfowało i z głębokim westchnieniem powiedziałam Paulinie, że zdecyduję się na to wyrzeczenie. Moja siostra wydała się zadowolona moją odpowiedzią. Poszła zająć się swoją pracą. Kilka minut później wróciła. W ręku miała chłodny, orzeźwiający napój.

– To dla ciebie – stwierdziła. – Usiądź sobie. Życzę ci smacznego, kochanie.

Mało brakowało, a bym się rozpłakała. Miałam tak wielką ochotę na ten napój, ale co się stanie z nieznanym grzesznikiem, któremu obiecałam pomóc? Oczywiście, że nie wolno mi go opuścić!

Widząc moją udrękę Paulina powiedziała mi, żebym się nie martwiła.

– Zdobyłaś ważną zaletę. Zdolność do poświęceń – powiedziała ciepło. – Teraz możesz nauczyć się także zalety posłuszeństwa. Ach, moja kochana, jak wielkie znaczenie to będzie miało dla twojego grzesznika!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.