Rozdział siódmy. Ojciec i syn

Franciszkowi cały świat wydawał się pełen nowych i wspaniałych rzeczy. Kiedy widział przy drodze biedną, małą kapliczkę, własnymi rękami chciał znosić kamienie, by ją odbudować. Kiedy widział starą kobietę zgiętą pod ciężkimi wiązkami chrustu albo górskiej trawy, chciał brać jej brzemię na swoje ramiona. Kiedy widział głodne dziecko, chciał oddać mu własny obiad. A przede wszystkim był przekonany, że musi wszędzie chodzić i tłumaczyć ludziom, że powinni się kochać i pomagać sobie nawzajem, zamiast walczyć ze sobą na miecze i włócznie.

Piotr Bernardone chętnie obdarowywał syna pieniędzmi, strojami i końmi, żeby chłopiec był tak samo szczęśliwy jak jego młodzi przyjaciele; nie podobało mu się jednak, że jego pieniądze są rozdawane asyskim biedakom. Wiele dni wcześniej Franciszek odkrył, że nie ma do rozdania zbyt wielu własnych rzeczy. Posiadał jednak kilka pięknych sztuk jedwabiu, atłasu i haftowanych tkanin, przywiezionych mu przez ojca z dalekich podróży. Pewnego dnia wyciągnął je z rzeźbionej dębowej skrzyni, w której trzymał swoje skarby. Rozłożył je na podłodze i ogarnął wprawnym okiem kupieckiego syna. Dobrze wiedział, ile są warte. Następnego ranka zapakował swój towar, przytroczył do siodła i pojechał do Foligno, bowiem był akurat dzień targowy. Rynek był zatłoczony. Na placu, na ulicach, pod ścianami pałacu, a nawet na schodach katedry stały kolorowe kramy, przy których kwitły interesy. Wielu kupców stało również w miejscu, którędy przed kilkoma miesiącami Franciszek z dumą jechał na wojnę. Teraz byli zdziwieni, widząc go w prostym stroju, grzecznie oferującego towary na sprzedaż. Pozbywszy się wszystkich barwnych tkanin Franciszek sprzedał także konia i ruszył w drogę powrotną do Asyżu z pełną sakiewką u boku. Może był to nawet ów koń, na którym tak wesoło jechał tą samą drogą ze swoimi towarzyszami broni. Tak czy inaczej, kiedy już Franciszek zbliżył się do domu i zszedł z głównej drogi, by stromą, górską ścieżką skrócić sobie drogę, jego serce przepełniała większa radość niż kiedykolwiek. Uśmiechał się do siebie na wspomnienie swojej dawnej miłości do wojny oraz rozkoszy, jaką budził w jego sercu widok sztandarów i wspaniałych zbroi, tudzież dźwięk wojskowej muzyki. Teraz, już bez miecza, tarczy ani nawet konia, w prostym stroju i z zakurzonymi nogami, nie miał w sobie nic z rycerza. Na wzgórzu odwrócił się i spojrzał raz jeszcze na drogę, zastanawiając się, co też mogło się stać z rycerską drużyną, która pojechała walczyć na południu. Ruszając w dalszą drogę pomyślał z zadowoleniem: „Mój dowódca jest wspanialszy i dzielniejszy niż Walter z Brienne, choć był tylko cieślą w Nazarecie. Wciąż mogę być żołnierzem!”.

Szybko nadszedł moment, kiedy Franciszkowi potrzebna była iście żołnierska odwaga. Ojciec i brat straszliwie się na niego rozzłościli, ponieważ ich zdaniem ośmieszał rodzinę. Piotr Bernardone zawsze był twardym mężczyzną, a teraz, rozgniewany i rozczarowany, okazał się okrutny. Biedna matka próbowała załagodzić sytuację, lecz Piotr rozzłościł się na nią nie mniej niż na syna.

Początkowo Franciszek ukrył się na kilka dni w małej kaplicy Świętego Damiana, położonej za miastem, gdzie znalazł przyjaciela w osobie biednego księdza. Rozgniewany Piotr szukał go tam, ale nie znalazł. Franciszek nie mógł długo się ukrywać jak tchórz i postanowił pójść do domu i wytłumaczyć ojcu, że musi prowadzić takie życie, jakie uważa za słuszne. Cały Asyż wiedział już jednak o konflikcie między ojcem i synem, a wielu ludzi uważało Franciszka za wariata. Zanim dotarł do drzwi rodzinnego domu, próżniacy pospołu z dziećmi krzyczeli za nim, tak hałaśliwie, że Piotr aż wypadł na ulicę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Na widok Franciszka oszalał z wściekłości. Nie chciał słyszeć ani słowa, tylko rzucił się na młodzieńca jak dzikus. Tłum patrzył, zdjęty zgrozą, jak wciąga syna do środka, okładając go okrutnymi ciosami i jeszcze okrutniejszymi przekleństwami – by potem wrzucić go, na wpół uduszonego, do ciemnego pokoju i zaryglować za sobą drzwi.

Jak długo trzymał Franciszka w zamknięciu – nie wiemy. W końcu musiał jednak wyruszyć w podróż i pani Pika, która spostrzegłszy, że wszelkie wysiłki, by zmiękczyć serce męża, nie zdają się na nic, otworzyła drzwi i wypuściła syna na wolność.

Cała ojcowska miłość Piotra ustąpiła zapiekłej nienawiści. Po powrocie do domu udał się do rady miasta i zażądał, by Franciszka wygnano z Asyżu. Wówczas Franciszek zaapelował o ochronę do samego biskupa, któremu opisał całą swoją historię. Opowiedział mu o swej przeszłości i o życiu, jakie pragnął wieść; opowiedział o gniewie swego ojca i zmartwieniu matki.

Pewnego dnia na placu przed pałacem biskupim rozegrała się dziwna scena. Przed tłumem mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy zdumieli się zmianą, jaka zaszła w dobrze im znanym chłopcu – a jeszcze bardziej zdumiewał ich zaciekły gniew jego ojca – Franciszek rozebrał się do naga i wszystkie ubrania i pieniądze, jakie mu jeszcze zostały, złożył u stóp biskupa. Potem przemówił, zaś jego głos brzmiał czysto i dźwięcznie, bez śladu strachu i gniewu:

– Posłuchajcie mnie wszyscy i zrozumcie dobrze. Do tej pory nazywałem swoim ojcem Piotra Bernardone, lecz muszę zacząć służyć Bogu. Dlatego oddaję mojemu ziemskiemu ojcu wszystkie pieniądze i ubrania, wszystko, co od niego dostałem; od tej pory będę mówił już tylko: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”.

Tłum sąsiadów i przyjaciół stał w milczeniu i w zdumieniu patrzył, jak kupiec chciwie zabiera pieniądze i ubrania, a potem odchodzi, nie obrzuciwszy syna nawet jednym litościwym spojrzeniem. Biskup Gwidon zdjął swój płaszcz i okrył nim chłopca, drżącego z zimna i żalu. Musimy pamiętać, że Franciszek miał łagodną, wrażliwą duszę i chciał żyć z ojcem w zgodzie; jednak, jak sam powiedział, był żołnierzem Chrystusa, a żołnierz nie może uchylić się od służby. W głębi serca wydawało mu się, że słyszy rozkaz swego dowódcy:

– Mój żołnierzu Franciszku, nie wolno ci być bogatym, musisz być biedny; nie wolno ci nosić miękkich tkanin ani ucztować przy książęcych stołach; musisz chodzić ulicami miast i wiejskimi dróżkami, i opiekować się całym moim biednym i chorym ludem.

„Pani Bieda”

Po tym wydarzeniu Franciszek został bez domu, ubrania i pieniędzy. Przyodziany w stary płaszcz, pożyczony mu przez biskupiego ogrodnika, opuścił miasto i udał się w góry. Była wczesna wiosna i śnieg bielał jeszcze w górskich wąwozach i na dalekich szczytach po drugiej stronie doliny. Niebo było jednak błękitne, a żółte janowce na skalistych zboczach zdążyły już pokryć się kwieciem. Franciszek usiadł po słonecznej stronie oliwkowego drzewa. Oparł się o ciepły, szary pień, słuchał i patrzył. Mała jaszczurka śmignęła po ziemi tuż obok jego dłoni i wystrzeliła w górę po pniu jak zielony płomień. Wśród suchych, srebrzystych, oliwkowych liści wiatr szemrał niczym przyjazny głos, a wszystkie zarośla rozbrzmiewały śpiewem ptaków. Franciszkowi wydawało się, że do niego szepcze wiatr i dla niego śpiewają ptaki. Zapomniał o smutkach i również zaczął śpiewać – wesołe pieśni trubadurów, bo tylko takie znał. Nie wybierał pieśni bitewnych, tylko te, które opowiadały o kwietniu, o słowikach, o różach i pięknych damach. Niczym dworski minstrel wyśpiewywał:

„Leć do mej damy, leć, słowiczku, I przypomnij o mnie; Niech ci o sobie powie wszystko I nic nie uroni; Jeśli pamięta, że ją kocham I cierpię, i tęsknię, W mig cię odeśle tu z powrotem Byś uczył mnie pięknie: Co lubi, kocha i o czym marzy I jak przy damie stać na straży”.

Słowiki nie zdążyły jeszcze przylecieć z południa, za to wróble świergoliły w bujnych janowcach radośniej niż kiedykolwiek, a gdzieś w gałęziach dębu śpiewał swej partnerce gołąbek. Franciszek zaśpiewał jeszcze raz, tym razem piosenkę, którą szczególnie sobie ukochał w czasach, kiedy marzył o wygrywaniu wielkich bitew na cześć złotowłosej księżniczki:

„Przezacna, wielka pani Najczystsza z wszystkich dam; Twe imię nad imionami, Szlachetny jest twój stan. Ty piękna jesteś źródłem, Czarujesz cały świat; Uczynki twe przecudne, Twa miłość niczym kwiat”.

Śpiewając zaś myślał: „Dama, której służę, nie ma innego konkurenta, żaden poeta nigdy nie śpiewał na jej cześć i żaden rycerz nigdy nie walczył za nią w bitwie; a więc ja będę wiernym oblubieńcem pani Biedy, którą wszyscy gardzą”.

Mieszkańcy Asyżu pomału przyzwyczaili się do widoku Franciszka Bernardone ubranego w bury płaszcz i przepasanego sznurem. Chodził boso i z gołą głową. Wielu uważało go za szaleńca, a dzieci na ulicy krzyczały za nim i obrzucały go kamieniami i błotem. Młodzieńcy, z którymi tylekroć ucztował i wyśpiewał tyle pieśni, teraz szydzili z niego, a w tych okrutnych zabawach brał udział nawet jego brat. Franciszek był zbyt wrażliwy, żeby nie czuć się dotkniętym, ale nigdy nie odpowiadał im gniewnie. Myślał sobie: „To wszystko dlatego, że nic nie rozumieją”. Jednak podczas gdy bogacze stali się dlań niemili, biedacy, którzy w czasach, kiedy jeszcze był dumnym, młodym kupcem, kochali go za jego dary i miłe słowa, teraz ukochali go jeszcze bardziej za to, że rozdał im wszystko, co miał, i zawsze był gotów podzielić się z każdym głodnym człowiekiem ostatnią skórką chleba. W małym leprozorium, gdzie za pierwszym razem Franciszek zjawił się pięknie przyodziany i z pełną sakiewką przy boku, trędowaci zdziwili się widząc go w łachmanach, bez konia i pieniędzy. Kiedy jednak przekonali się, jak troskliwą opieką otacza najciężej chorych i bezradnych, nazwali go „bratem Franciszkiem”; a kiedy rozmawiał z nimi i śpiewał im piosenki, zapominali o swoim cierpieniu.

Z czasem coraz to nowi ochotnicy przychodzili do Franciszka i pytali, czy mogą wieść takie życie jak on: nosić zgrzebne suknie, chodzić boso i razem z nim usługiwać biednym i chorym. Pierwszy był jego dawny przyjaciel, młody szlachcic z Asyżu imieniem Bernard z Quintavalle. Mężczyzna ten rozdał ubogim wszystkie swoje bogactwa i przyszedł do Franciszka, by razem z nim służyć pani Biedzie. Franciszek nazwał go bratem Bernardem i serdecznie ukochał, a ponieważ był to pierwszy członek małego bractwa – zwykł mawiać o nim jako swym „najstarszym synu”. Drugi nowy przyjaciel miał na imię Piotr, a trzeci Sylwester. Sylwester był dawniej bardzo samolubny i chciwy, ale kiedy zobaczył, jak Franciszek, a po nim Bernard, pozbywają się swych bogactw i potrafi ą być bez nich szczęśliwi, również dla siebie zapragnął takiej radości, której nie można kupić; dołączył więc wreszcie do nich i stał się jednym z braci.

Kiedy bractwo liczyło już kilka osób, Franciszek zaczął ich nazywać bractwem małych, biednych ludzi (Bracia Mniejsi) albo po prostu Biedaczynami. Najbliższymi towarzyszami Franciszka – którzy potem spisali historię jego życia – byli: brat Idzi, brat Rufin i brat Leon. Imię Leon znaczy „lew”, lecz jego łagodność była takim zaprzeczeniem owego imienia, że Franciszek zwykł go nazywać Małym Barankiem Bożym. O bracie Idzim, który uwielbiał długie, niebezpieczne podróże i zawsze był gotów na każdą przygodę, Franciszek mawiał:

– Jest jednym z rycerzy mojego Okrągłego Stołu.

Nowi bracia nie mieli pieniędzy ani nawet domu, w którym mogliby zamieszkać. Latem im to nawet zbytnio nie przeszkadzało. Spali pod gołym niebem – jak jeszcze dziś mają to w zwyczaju pasterze w Italii – a księżyc świecący nad górą Subasio zalewał całą dolinę białym światłem, zaś słowiki wypełniały las cudowną muzyką. Kiedy jednak jesienne noce zrobiły się chłodne, a czyste światło księżyca zmąciła zbierająca się w dolinie gęsta mgła, bracia zaczęli szukać schronienia. Znaleźli je w małym, podupadającym i opuszczonym budyneczku, właściwie zwykłej chałupce. Kiedyś było tam leprozorium, ale potem trędowaci przenieśli się do owego szpitaliku nieopodal miasta, tylekroć odwiedzanego przez Franciszka. Stary budynek nosił nazwę Rivo Torto – Kręty Potok – którą zawdzięczał płynącemu obok niego strumykowi. Bracia przemieszkali w nim całą zimę, a wiosną do bractwa dołączyło tak wielu chłopców, że nie starczało już dla wszystkich miejsca. Franciszek i jego pierwsi bracia kochali swoją chatkę, mimo że była tak nędzna, i czuli się tam szczęśliwi, dlatego wynieśli z niej radość i chęć niesienia pomocy wszystkim chorym i smutnym. Zrujnowanego szpitaliku już od dawna nie ma i dziś trudno byłoby nawet znaleźć miejsce, gdzie stał. Pośród pól, gdzie kukurydza rośnie tak wysoko, że można w niej chodzić jak po lesie, stoi niewielka kapliczka ze starą studnią i jedną czy dwiema chatkami. Nawet nazwa się zmieniła i kiedy spytać mieszkańców okolicznych wiosek o drogę do Rivo Torto, wskażą drogę do odległego wielkiego kościoła; mimo że minęło tyle czasu, pamięć o Franciszku i jego małym bractwie wciąż promieniuje ciepłym blaskiem, jak kukurydza w sierpniowym słońcu.

Dokładnie po drugiej stronie równiny, niedaleko Rivo Torto, w otoczeniu wielkich leśnych drzew, stoi kaplica, do której często Franciszek i jego bracia chadzali modlić się i odpoczywać. Kiedy bogaty opat zorientował się, że Biedaczyny nie mają gdzie spać, przekazał im na własność kapliczkę razem z kawałkiem ziemi. Wybudowali tam sobie proste chatki i posadzili żywopłot, a powstałą w ten sposób osadę nazwali Porcjunkula, co po włosku znaczy Mała Cząstka. Dokładnie na jej miejscu wybudowano później wielką bazylikę Matki Bożej Anielskiej – mała kapliczka wciąż stoi nienaruszona pod jej sklepieniem.

Życie ubogich braci dziś może nie wydaje się nam wesołe, lecz oni sami uważali się za najszczęśliwszych z ludzi. Żadna praca nie była dla nich za ciężka ani zbyt upokarzająca. Wiosną pomagali w orce, latem przy żniwach i młóceniu zboża. Jesienią zbierali winogrona i orzechy, a zimą oliwki – bowiem w Umbrii zbiór oliwek przypada zimą. Zapłatę, którą otrzymali za swoją pracę, zaraz rozdawali, zostawiając sobie tylko tyle, ile potrzebowali do codziennego wyżywienia.

Często wyruszali na długie wędrówki, przenosząc się za pracą z miejsca na miejsce. Pewnego dnia zdarzyło się, że brat Idzi, Rycerz Okrągłego Stołu, stał na miejskim placu w Rzymie, gdy akurat jakiś rolnik szukał chętnych do zbioru orzechów z wielkiego drzewa. Wszyscy odprawiali go z kwitkiem:

– Nie! Pamiętamy twoje drzewo. Jest za wysokie, a my nie chcemy skręcić sobie karków.

– Ja chętnie pójdę – powiedział Idzi – jeśli dasz mi połowę orzechów, które zbiorę.

I dobili targu. Brat Idzi wspiął się na najwyższe gałęzie i strząsnął orzechy. Swój udział zebrał w suknię i poszedł wesoło ulicami Rzymu, rzucając orzechy wszystkim napotkanym biedakom.

Biedaczyny wszędzie nieśli ze sobą pomoc i pociechę, a ludzie witali ich z radością i miłością – nawet ci, którzy początkowo szydzili z nich i obrzucali kamieniami. Albowiem to miłość, radość, pomocna dłoń i dobre słowo przynoszą szczęście na ten świat – zaś wszystkie te dary rozdawali braciszkowie, nawet kiedy nie mieli już choćby grosika ani kromki chleba.

cdn.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.