Rozdział siedemnasty. Kaznodzieja ptaków

Najlepszą miarą wielkości człowieka jest zapał, z jakim czytamy wszystko, co o nim napisano. Och, nic więcej nie da się o nim powiedzieć – mawiają niektórzy. – Mamy już dość słuchania o nim! Taki okrzyk często dotyczy pewnych postaci historycznych, ale nigdy takich, jak Napoleon czy święty Franciszek z Asyżu. Wręcz przeciwnie, niemożliwe jest napisanie książki o świętych Pańskich bez wspominania o Franciszku. To zupełnie tak, jakby napisać książkę o wielkich wodzach i pominąć w niej Juliusza Cezara.

W tej części Włoch, którą nazywa się Umbrią leży niewielkie miasto Asyż, zbudowane na zboczach góry Subasio. To bardzo stare miasto – niektórzy twierdzą, że zbudowano je czterysta czy pięćset lat przed narodzinami Chrystusa – pod którego ulicami ciągną się przejścia prowadzące daleko na wzgórza. Zapewne mieszkańcy używali ich jako drogi ucieczki podczas oblężenia. Tutejsze ruiny świątyń, teatrów i cyrków mogą wiele powiedzieć o historii, nie tylko samego Asyżu, ale również Rzymu. Król Gotów, Totila, zatrzymał się tutaj na krótki czas przed oblężeniem Wiecznego Miasta. Dwieście pięćdziesiąt lat później przejeżdżał tędy król Karol Wielki, zaś podczas średniowiecznej walki o władzę pomiędzy papiestwem a cesarstwem, miasto stanęło najpierw po stronie jednych, a potem drugich. Mieszkańcy Asyżu nigdy nie zaprzestali wojny z własnym wrogiem, mieszkańcami miasta Perugii, które leży po drugiej stronie gór i które można zobaczyć z zamku na szczycie wzgórza.

Wśród kupców mieszkających w Asyżu żaden nie był tak bogaty jak Bernardone, który handlował z Francją jedwabiem i haftowanymi tkaninami. Miał on tylko jednego syna, Giovanniego, czyli Jana, urodzonego w 1182 roku. Gdy tylko chłopiec skończył cztery czy pięć lat zaczęto go uczyć języka francuskiego, aby w przyszłości, w zastępstwie ojca, mógł sprzedawać towary damom na tamtejszym dworze, a ponieważ chłopiec był jedynym mieszkańcem Asyżu, który kiedykolwiek nauczył się jakiegoś języka oprócz włoskiego, zaczęto go przezywać „Il Francesco” czyli „Francuz”.

Przynajmniej tak głosi legenda, która niekoniecznie musi być prawdziwa.

Franciszek był żywym i bystrym chłopcem, który uczył się szybko. Od wczesnego dzieciństwa słuchał zapewne opowieści o męczennikach, których skazywali na śmierć pogańscy panowie miasteczka i z zapartym tchem śledził opowieści o „dawnych bitwach”. Podobała mu się walka. Stał się dobrym obywatelem i ubrany w piękne stroje (które bardzo lubił) często jeździł wraz z grupą towarzyszy poza miasto, żeby atakować Perugię. Ale udał się na taką wyprawę o jeden raz za dużo, ponieważ dostał się do niewoli i przez rok trzymano go w twierdzy, a uwolniono dopiero kiedy oba miasta zawarły pokój. Młodzieniec był tak osłabiony przejściami, że ciężko zachorował i przez kilka tygodni myślano nawet, że umrze. Stopniowo zaczął jednak przychodzić do siebie. W końcu stał się niemal tak silny, jak przed chorobą, i mógł znowu chodzić i jeździć konno po ulicach Asyżu. Ale od czasu do czasu jego towarzysze spoglądali na niego ze zdumieniem. Wydawał się jakiś inny od tego Franciszka, którego znali, choć nie potrafili określić, na czym ta zmiana polegała.

Pewnego dnia, kiedy miał już dwadzieścia jeden lat i osiągnął swój dorosły wzrost, szedł drogą prowadzącą do zamku w Asyżu, kiedy ze schodów podniósł się jakiś obdarty człowiek i zastąpił mu drogę wyciągając rękę po pieniądze. Franciszek zatrzymał się i spojrzał na niego.

– Na pewno cię znam – stwierdził. – Jestem pewien, że gdzieś cię widziałem, ale nie pamiętam twojego imienia.

– Rzeczywiście, możesz mnie znać – odparł żebrak. – Ale kiedy widziałeś mnie po raz ostatni, ubierałem się równie pięknie jak ty. Ja również byłem kiedyś bogaty i dowodziłem żołnierzami, którzy szli walczyć z Perugią. Ale nie liczy się to, co było wczoraj. Większość z nas odkrywa to, prędzej czy później.

– Biedak – mruknął do siebie Franciszek, po czym dodał głośno: – Proszę, weź moje ubranie, jest cieplejsze niż twoje.

I rozwiązawszy tunikę z szarego aksamitu założył ją na żebraka i owinął go swym szkarłatnym płaszczem.

– A ja będę udawać, że jestem tobą – dodał wesoło, podnosząc podarty i brudny płaszcz, który leżał na ziemi. – Żegnaj, nigdy cię nie zapomnę – powiedział na koniec i odszedł z uśmiechem.

Tej nocy Franciszka nawiedził dziwny sen. Wydawało mu się, że znajduje się w wielkiej sali, pełnej klejnotów, jedwabi i pięknie inkrustowanych mieczy i sztyletów, a na każdej sztuce broni widnieje znak krzyża. Wśród tego bogactwa stał sam Chrystus, a kiedy Franciszek na niego spojrzał, wydało mu się, że słyszy następujące słowa:

– Oto bogactwa, które są nagrodą dla moich sług. Miecze są dla tych, którzy dla mnie walczą.

Po czym sen zniknął. Franciszek obudził się i leżąc w łóżku rozważał, czy miał on jakieś specjalne znaczenie. Zastanawiał się długo, aż wreszcie wydawało mu się, że zrozumiał.

– To chyba znaczy, że mam zostać żołnierzem, a nie kupcem i może pewnego dnia wyruszę na krucjatę – powiedział sobie. – Mam taką nadzieję, ale poczekamy, zobaczymy.

Niedługo po swoim spotkaniu z żebrakiem Franciszek modlił się w kościele Świętego Damiana, który tak bardzo ucierpiał podczas licznych oblężeń, że w połowie leżał w gruzach. Kiedy klęczał przed ołtarzem przemówił do niego jakiś Głos w te słowa:

– Franciszku, napraw mój Kościół.

Młodzieniec rozejrzał się wokoło i czekał co będzie dalej, ale ponieważ zapadła cisza postanowił nie zwlekać ani chwili w wypełnieniu Bożego rozkazu. Pobiegł zaraz kupić cegły, które przydźwigał na własnym grzbiecie i ustawił koło kościoła, gotów rozpocząć następnego dnia naprawy. Kiedy szedł z cegłami, napotkał kilku przyjaciół, którzy zaczęli kpić, że zmienia się w murarza. Franciszek też się roześmiał i zaproponował, żeby mu w takim razie pomogli, więc rozstali się wesoło. Kiedy tylko złożył cegły w odpowiednim miejscu, poszedł do domu, zabrał z magazynu ojca belę materiału i sprzedał ją na rynku, po czym podarował pieniądze proboszczowi ze Świętego Damiana, aby wydał je na kościół. Kiedy stary Bernardone wrócił i odkrył brak, po czym dowiedział się, że materiał ukradł jego własny syn, tak bardzo się rozzłościł, że Franciszek wolał uciec przed jego gniewem. Ukrył się w jaskini na wzgórzach i siedział tam wiele dni zupełnie bez jedzenia, ale w końcu głód zmusił go do powrotu i zakradł się do domu ojca. Tak bardzo zmienił się w tym krótkim czasie, że przyjaciele ledwie mogli go poznać, a matka zaczęła płakać, sądząc że zaraz umrze. Jednak ojciec stwierdził, że na pewno oszalał i zamknął go w pokoju do czasu, aż stanie przed biskupem. Ale gdy tylko Franciszek przed nim stanął, nie czekając na żadne pytania zdarł z siebie ubranie i rzuciwszy je biskupowi pod nogi wykrzyknął:

– Od tej chwili mam tylko jednego ojca, tego w Niebiesiech! – co tak bardzo uradowało biskupa, że omal się nie rozpłakał. Następnie, okrywszy Franciszka podartym płaszczem, który leżał na krześle, dał mu swoje błogosławieństwo.

I w taki właśnie sposób dwudziestoczteroletni Franciszek Bernardone, zaciągnął się na służbę Bogu.

Najpierw udał się do małego szpitala dla trędowatych, gdzie pomagał nieszczęśnikom wzbudzającym we wszystkich jedynie strach i obrzydzenie. Jego przyjaciele byli przerażeni jego postępowaniem, ponieważ byli pewni, że zarazi się tą straszną chorobą i umrze w cierpieniach. Natomiast Franciszek zupełnie nie martwił się o siebie i pielęgnując trędowatych był równie wesoły i radosny jak zwykle. Po pewnym czasie poczuł, że czekają go nowe obowiązki, więc wyruszył na pielgrzymkę przez góry Umbrii, w radości swego serca śpiewając hymny i dziękując Bogu za ptaki w lasach i ryby w rzekach i całe piękno, jakie widział wokół siebie. W nocy spał w małej celi u stóp góry, na której wzniesiono miasto Asyż, a w ciągu dnia chodził od domu do domu prosząc o żywność, albo pieniądze, albo ubrania, albo inne rzeczy, których potrzebował. Gdy tylko je dostał, zaraz radośnie biegł szukać jakichś chorych, czy ubogich i oddawał im wszystko prócz tego, co było mu absolutnie niezbędne do życia.

„Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski!”

Takie kazanie usłyszał Franciszek w pewną niedzielę, podczas Mszy Świętej i uznał, że jest ono skierowane specjalnie do niego i że taka ma odtąd być reguła jego życia. Dawno rozstał się z bogatymi szatami, a teraz jego strój składał się z szarej, przepasanej skórzanym pasem tuniki z małą peleryną i kapturem oraz drewnianych sandałów, chyba że chodził boso, co zdarzało mu się bardzo często. Właśnie takim go widzimy na pierwszych portretach. Dopiero dwa wieki po jego śmierci jego następcy zmienili szary habit na brązowy.

Franciszek zastanawiał się poważnie, czy jakaś część jego stroju nie jest przypadkiem zbędna. Początkowo wydawało mu się, że nie, ale potem wpadł na pewien pomysł. Rzecz jasna potrzebował czegoś do przepasania sukni, ale przecież mógł zastąpić pas sznurem, który nawet lepiej nadawał się do tego celu, a pas oddać komuś innemu. I od tego dnia już zawsze zamiast pasa nosił sznur.

Jego nieskończona pokora i miłosierdzie przyciągało do niego wielu ludzi. Czasy w jakich żył, były okresem niepokojów i zamieszek. Mężczyźni – a czasami i kobiety – czuli się niezadowoleni ze swego życia i chcieli czegoś innego, choć nie wiedzieli dokładnie czego. Franciszek jednak wiedział, dlatego słuchali gorliwie jego nauk i wypełniali jego polecenia: bogaci dzielili się z biednymi i nawet wyrobnicy w polu przestali siać i orać i zaczęli głosić pokój. Wkrótce kobiety zorganizowały się w stowarzyszenie: większość nie składała ślubów zakonnych i nadal, jak dotąd, mieszkała w swoich domach, tylko przestała uczęszczać na bale, turnieje i wesołe zabawy, które tak kochają Włosi. Potem niektóre z tych kobiet wstąpiły do klasztoru położonego niedaleko miasta, gdzie same pracowały na swoje utrzymanie. Nazwano je klaryskami, od imienia założycielki zakonu.

Podobnie jak czterysta lat później, we Francji, matka Angelique, Franciszek nie pozwalał swoim braciom zakonnym – których w swej pokorze nazywał braćmi mniejszymi – ani posiadać żadnej własności, ani ozdabiać swoich kościołów. W czasach, kiedy w północnej Europie wznoszono najpiękniejsze katedry, kościoły franciszkańskie budowano małe i niskie i z najtańszych materiałów. Wielu braciom trudno było pojąć taką regułę i wstępując do zakonu błagali, by wolno im było poświęcić swój majątek na wybudowanie wspanialszych kościołów. Ale Franciszek był stanowczy w tym względzie.

– To nie jest ich sprawa. Pieniądze, jakie zebrali, są przeznaczone dla biednych i biedni je dostaną.

Od chwili, kiedy wysłuchał kazania, które sprawiło, że rozstał się nawet ze skórzanym pasem, pragnął zostać misjonarzem i nawet wyruszył raz w drogę do Syrii. Ale nim jeszcze zniknął mu z oczu brzeg Italii, gwałtowny sztorm uszkodził statek i zmusił do powrotu do portu. Zapewne Franciszek uznał to wydarzenie za znak, że powinien porzucić swój plan, ponieważ wyrzekł się podróży do Ziemi Świętej i postanowił ruszyć raczej do Hiszpanii, a stamtąd przeprawić się do Maroka.

Było to w roku 1214, kiedy Franciszek miał trzydzieści dwa lata.

Po wylądowaniu w Hiszpanii chodził od miasta do miasta nauczając i zakładając wiele klasztorów. Ale ponieważ nigdy nie był zbyt silny, kilka miesięcy takiego życia całkowicie go wyczerpało. Rozchorował się ciężko i przez chwilę obawiano się nawet, że już nie wyzdrowieje. W końcu poczuł się jednak lepiej, a gdy tylko odzyskał dość sił, by znieść podróż, ruszył na wybrzeże i wsiadł na okręt zmierzający do Włoch.

W 1216 roku dwaj wielcy założyciele średniowiecznych zakonów – Dominik i Franciszek – spotkali się w Rzymie i to wówczas papież Innocenty III zatwierdził reguły ich zgromadzeń, a dokładniej zezwolił, aby założone przez obu świętych zakony istniały dalej i przyłożył swoją pieczęć pod regułami, które sami opracowali. Franciszkanie żyli wśród ludzi, a ci nauczyli się uważać ich za przyjaciół i rozmawiali z nimi swobodnie o swoich kłopotach i ciężkim losie. Jak to już widzieliśmy, bracia mniejsi wykorzystywali dary otrzymane od ludzi bogatych lub miłosiernych by pomóc tym, którzy znajdowali się w potrzebie. Za pomocą łagodnych słów starali się ukoić ich cierpienia i namówić, by żałowali za grzechy, zaś w wolnym czasie zajmować się pracą własnych rąk, co zdaniem Franciszka powinien umieć każdy człowiek. Po pewnym czasie papież Mikołaj III odwołał tę wspaniałą regułę i do zakonu wstąpiło wielu ludzi leniwych, którym nie chciało się pracować i cały czas spędzali na żebraninie – i to nie dla innych, a dla siebie – więc stali się istną plagą w całym kraju. Ale na początku wśród braci mniejszych zawsze obecny był duch świętego Franciszka. Służyli jako łącznik pomiędzy bogatymi a biednymi i zawsze byli serdecznie witani tak przez jednych, jak przez drugich.

Zakon istniał już od dziesięciu lat kiedy Franciszek zwołał zebranie wszystkich jego członków na równinie u stóp miasta Asyż. Spotkało się tam pięć tysięcy braci, z których każdy przyniósł sobie mały namiot i matę, stąd zjazd nazywano „kapitułą mat”. Część braci urodziła się, podobnie jak założyciel zakonu, w górującym nad nimi małym, warownym miasteczku i podobnie jak on jeździli niegdyś na wojny z Perugią. Teraz jednak ich walki polegały na czymś innym i wymagały o wiele większej odwagi i wytrzymałości. Często ich żal za grzechy prowadził do bardzo głupich czynów. Kiedy Franciszek obchodził namioty, chcąc porozmawiać osobiście z każdym z braci, zauważył, że niektórzy wyglądają na poważnie chorych, a na ich twarzach maluje się fizyczne cierpienie. Odgadł zaraz, co jest przyczyną i w końcu zmusił ich do wyznania, że noszą na piersiach małe metalowe krzyżyki, przywiązane tak ciasno, że wbijają się w ciało i powodują ciągły ból. Znowu inni przewiązywali ramiona i uda paskami płótna tak ciasno, że krew nie mogła krążyć swobodnie w żyłach. Franciszek powiedział wszystkim, że celowo osłabiając swe ciało, odrzucają pracę, jaką im powierzono i szkodzą sprawie Chrystusa, zamiast jej pomagać. Następnie nakazał im zdjąć i krzyżyki i bandaże i złożyć je na stosie. Bandaże spalił, a krzyżyki wrzucił do rzeki.

Potem przemył rany braci i natarł gojącą maścią. A kiedy wyzdrowieli, wysłał ich jako misjonarzy do odległych krain.

Franciszek nigdy nie domagał się od innych ofiar, których sam nie byłby gotów ponieść, dlatego po raz trzeci wyruszył z Włoch w nadziei, że nawróci wyznawców półksiężyca Mahometa i zmieni ich w żołnierzy Krzyża Chrystusa. Silny w swej wierze, wypłynął w kierunku Damietty, miasta leżącego u jednego z licznych ujść Nilu – gdzie później wylądował wraz z armią krzyżowców Ludwik Święty, król Francji – i udał się do obozu muzułmanów. Na własną prośbę został natychmiast zaprowadzony przed oblicze sułtana, którego, jak wyznał otwarcie, miał wielką nadzieję nawrócić na chrześcijaństwo.

Sułtan przyjął go uprzejmie – tak naprawdę sądził, że jego gość jest trochę szalony – i wysłuchał grzecznie kazania Franciszka. Następnie Święty zaproponował, że dowiedzie mu swej wiary przechodząc przez ogień, jeśli wraz z nim pójdzie chociaż jeden z muzułmańskich duchownych, czyli imamów. Sułtan przyjrzał mu się z zastanowieniem, ale odmówił zgody na taką próbę, nie wykazał też zainteresowania propozycją, że Franciszek sam rzuci się w ogień i spłonie pod warunkiem, że sułtan i wszyscy jego poddani przejdą na chrześcijaństwo. Wezwał za to strażnika, który miał czuwać nad Franciszkiem i wsadzić na statek wracający do Włoch, przy czym nakazał, by mnicha traktowano z wielką uprzejmością i atencją. Zresztą nie wiemy o nikim – prócz rodzonego ojca Franciszka – kto zachowałby się wobec niego niegrzecznie czy okrutnie, ponieważ był taki łagodny i dobry dla wszystkich.

W ten sposób zakończyła się ostatnia próba krucjaty Franciszka. Przez następne kilka lat wędrował po Włoszech, a o przygodach, jakie przeżył i wówczas i wcześniej, krąży wiele opowieści. Miał jednego, czy dwóch towarzyszy, którzy chodzili z nim wszędzie, jeśli tylko im na to pozwolił. Niektórzy z jego najbardziej zaufanych braci początkowo byli największymi przeciwnikami jego dzieła. Jeden z nich, Sylwester, niegdyś właściciel kamieniołomów w pobliżu Asyżu, poczuł ogromną zazdrość, kiedy Franciszek podzielił wielką sumę pieniędzy, ofiarowaną mu przez pewnego bogacza, pomiędzy mieszkańców biednej wioski, którzy ich bardzo potrzebowali. Sylwester zastanawiał się usilnie, jak sprawić, by i jemu przypadła część tych pieniędzy. W końcu znalazł pretekst, który jego zdaniem był wiarygodny.

– Franciszku – powiedział – nigdy nie spłaciłeś mi długu, jaki zaciągnąłeś u mnie na kamienie na przebudowę swego kościoła. Zatem teraz, kiedy masz środki, oddaj mi to, co moje.

Franciszek nie odpowiedział od razu. Wiedział, że Sylwester nie mówi prawdy i że czyni to świadomie. Ale wiedział również, że jego przyjaciel Bernard, który stał obok, ma w torbie pieniądze ze sprzedaży całego swego majątku, które zamierzał rozdać biednym oraz że to, co należy do Bernarda, należy również do niego. Dlatego obrócił się, wyjął z torby dwie garście pieniędzy i wyciągnął je w stronę Sylwestra ze słowami:

– Jeśli chcesz więcej, tylko powiedz.

Żadna nagana nie zawstydziłaby kłamcy i złodzieja równie mocno, jak te kilka słów. Przez trzy noce z rzędu śnił mu się święty Franciszek ze złotym krzyżem wyrastającym z ust i sięgającym nieba. Ten sen otworzył mu oczy – dostrzegł przepaść, jaka dzieli jego duszę od duszy Franciszka. Co prędzej zaczął żałować za grzechy i rozdał wszystko, co posiadał stając się członkiem zakonu.

Choć Franciszek dźwigał na ramionach tyle trosk i choć tysiące ludzi szukało u niego wskazówek, do końca zachował coś ze swej dawnej radości, dzięki której był niegdyś tak popularnym młodzieńcem. Podczas wędrówki, jaką odbył po Toskanii wraz z bratem Masseo, podczas której obaj wygłaszali kazania, dotarli w miejsce gdzie krzyżowały się trzy wielkie drogi: jedna prowadziła do Florencji, druga do Arezzo a trzecia do Sieny. Tu Franciszek zatrzymał się i rozejrzał.

– Którą drogą powinniśmy się udać, ojcze? – spytał Masseo.

– Tą, którą poprowadzi nas Bóg, mój synu – odparł Święty.

– A skąd będziemy wiedzieć, która to jest? – dopytywał się Masseo.

– Bóg da nam znak – odparł Franciszek. – Nakazuję mianowicie – a pamiętaj, że obowiązują cię śluby posłuszeństwa – abyś tam, gdzie teraz stoisz, zaczął się obracać w kółko, jak to robią dzieci, aż powiem, żebyś przestał.

Biedny Masseo obracał się i obracał, aż zaczęło mu się tak kręcić w głowie, że upadł. Wtedy wstał i spojrzał na Świętego, ale ten nic nie rzekł, więc pamiętając o swych ślubach posłuszeństwa znów zaczął się obracać. Jeszcze przez jakiś czas kręcił się i upadał, kręcił i upadał, aż zaczęło mu się wydawać, że obraca się tak całe życie. Wreszcie usłyszał wyczekiwane słowa:

– Zatrzymaj się i powiedz mi, w którą stronę jesteś zwrócony twarzą.

– Do Sieny – wydyszał Masseo, który miał wrażenie, że ziemia kołysze mu się pod stopami.

– Czyli musimy iść do Sieny – stwierdził Franciszek. I tam się właśnie udali.

Pewnego razu, kiedy wraz z dwoma lub trzema towarzyszami mijał małe miasteczko Gubbio, dowiedział się, że wszyscy strasznie się tu boją wielkiego wilka, który krąży w pobliżu murów i zabija wszystkich – bez różnicy, ludzi i zwierzęta – którzy odważą się wyjść na zewnątrz. Nikt nie śmiał wyjść za mury w pojedynkę, a jeśli musiał jechać w jakieś odległe miejsce, czekał, aż zbierze się sześć lub siedem osób, uzbrojonych w łuki i włócznie, by się bronić przed atakiem wilka.

Usłyszawszy to wszystko Franciszek odezwał się w te słowa:

– Nie lękajcie się niczego. Ja i moi towarzysze porozmawiamy z tym wilkiem.

Po czym ruszył w stronę bramy miasta.

– Ależ ojcze! Ojcze, nie! – krzyczeli za nim ludzie. – Wystarczy, że zabija nas i nasze dzieci, nie chcemy, by skrzywdził i ciebie!

– Nie lękajcie się – powtórzył Franciszek. – Wilk nie ma nade mną władzy.

I wyszedł za bramę, a za nim jego towarzysze, zaś wszyscy mieszkańcy miasta stanęli na murach i czekali, co będzie.

W niewielkiej odległości od miasteczka znajdował się mały lasek, a kiedy Franciszek się do niego zbliżył, spośród drzew dobiegł go dziwaczny warkot. Na ten dźwięk towarzysze Świętego obrócili się na pięcie i uciekli do miasta, którego bramy otworzyły się na ich powitanie, ale Franciszek jakby nie zauważył, że opuścili go w niebezpieczeństwie i szedł dalej, nawet nie oglądając się za siebie.

Wszyscy obserwowali go z murów miasta. Nagle ujrzeli wielki szary kształt, który śmignął w powietrzu, a ci, którzy mieli dobry wzrok, zobaczyli również błysk białych zębów i długi, czerwony jęzor. Wstrzymali oddech, a serca im zamarły, gdyż sądzili, że już za moment Święty i wilk zaczną się kotłować po zakurzonej ścieżce. Ale zamiast tego zobaczyli, że Franciszek czyni w powietrzu znak krzyża i coś mówi, byli jednak zbyt daleko, by dosłyszeć jego słowa.

A Święty tak się odezwał do wilka:

– Podejdź tu, bracie wilku. W imię Chrystusa zakazuję ci skrzywdzić mnie albo kogoś innego, czy to będzie człowiek, czy zwierzę.

A wilk powstrzymał się w połowie skoku i zamiast opaść na ramiona Świętego, przypadł do jego stóp.

– Czy wiesz ile zła wyrządziłeś? – zapytał Franciszek surowo. – Nie tylko zabijałeś ludzi, ale i zwierzęta, które ich żywią i mogłeś ich przez to doprowadzić do śmierci z głodu. Doprawdy, zasługujesz na to, żeby cię powiesić – tu wilk rozpłaszczył się na ziemi i wcisnął nos w kurz drogi, ze wstydem machając ogonem. – Ale ja dam ci jeszcze jedną szansę, ponieważ wierzę, że nie wiedziałeś jak złe są twoje uczynki – ciągnął Franciszek. – Jeśli pójdziesz ze mną, zaprowadzę pokój między tobą a mieszkańcami miasta, gdyż sądzę, że to głód a nie podłość sprowadziły cię na tę drogę. A jeśli nakażę tym ludziom obiecać, że nigdy nie pozwolą ci głodować, czy ty ze swej strony obiecasz, że od tej pory nie będziesz krzywdzić ani ludzi, ani zwierząt? – tu wyciągnął rękę, a wilk usiadł i podał mu łapę.

Dziwili się bardzo ludzie na murach widząc to wszystko, a jeszcze bardziej się zdziwili, kiedy Franciszek zawrócił do miasta, a wilk ruszył za nim. Zebrali się tłumnie na rynku, gdzie Święty, z wilkiem u nogi, powiedział im o układzie, jaki zawarł i zapytał, czy go dotrzymają.

– Dotrzymamy – zakrzyknęli wszyscy. – Dotrzymamy z radością.

– A czy ty ze swej strony – zwrócił się Franciszek do wilka – powstrzymasz się od złych uczynków i nie wystawisz na pośmiewisko zaufania jakie w tobie pokładam? – na co wilk znów podał mu łapę, którą Święty uścisnął.

Następnego dnia Franciszek i jego towarzysze, głęboko zawstydzeni swoim tchórzostwem, ruszyli w dalszą drogę, ale jeśli chcecie wiedzieć, co się stało z wilkiem, mogę wam to powiedzieć. Mieszkał jeszcze dwa lata w Gubbio, szanowany przez wszystkich, a potem zdechł – zapewne dlatego, że miał za mało ruchu, a za dużo jedzenia – żałowany powszechnie, szczególnie przez dzieci.

Jak wiemy, święty Franciszek kochał cały „świat i wszystko co na nim jest”, ale najbardziej ukochał ptaki i ryby. Pod tym względem był podobny do świętego Antoniego z Padwy, który wiele czasu spędził w jego towarzystwie. Często razem chodzili na dalekie wyprawy, jeśli było im po drodze, a potem żegnali się i każdy szedł w swoją stronę. Pewnego razu Antoni udał się samotnie wygłaszać kazania do mieszkańców Rimini na wybrzeżu Adriatyku, ci jednak nie chcieli go słuchać i zamknęli się przed nim w domach. Wówczas Święty zszedł na brzeg morza i poprosił ryby, by posłuchały jego słów, ponieważ mieszkańcy miasta nie mają na to ochoty.

A ryby przybyły tłumnie na jego wezwanie, stanęły na ogonach na falach – małe na przedzie, średnie w środku, a duże na końcu – po czym wszystkie skłoniły się przed Świętym. Tak wielka była ich liczba, że całe morze wydawało się pokryte rybami. Na ten widok ludzie z Rimini poczuli wstyd, że nieme stworzenia są od nich mądrzejsze, otwarli bramy miasta, pobiegli szybko nad morze i wysłuchali z uwagą słów kazania.

Jednak kiedy myślimy o świętym Franciszku, to widzimy go otoczonego nie przez ryby czy wilki, ale przez ptaki i właśnie w ten sposób najczęściej przedstawia się go na obrazach.

– Poczekajcie tutaj, a ja wygłoszę kazanie dla moich małych siostrzyczek ptaków – powiedział do swoich towarzyszy, Masseo i Agnolo, kiedy podczas jednej z wędrówek mijali zarośla tak pełne skrzydlatych stworzonek, że można by pomyśleć, że każdy liść śpiewa. Wyszedł zaraz sam na pole, a wszelkie ptactwo poleciało za nim i siadało mu na ramionach i stopach i na ziemi przed nim, obsiadło też wszystkie gałęzie okolicznych krzewów. Kiedy przemawiał, nie zatrzepotało ani jedno skrzydło, a nawet kiedy je na koniec pobłogosławił, siedziały w zupełnej ciszy, póki nie powiedział:

– Lećcie, siostrzyczki.

Wtedy skłoniły główki i wzbiły się w powietrze napełniając je swymi piosenkami. I tak śpiewając poleciały aż na krańce świata.

Cztery lata po powrocie do Włoch Franciszek przekazał kierownictwo bratu Eliaszowi, czując, choć nikomu o tym nie powiedział, że jest za słaby, by podołać obowiązkom związanym z jego stanowiskiem. Pożegnał się z przyjaciółmi i ruszył na górę Alwernia, gdzie znał małą jaskinię, w której zamierzał spędzić resztę życia. Droga do niej była trudna i prowadziła stromo pod górę, a Święty często musiał przystawać, opierać się na kiju, by odzyskać oddech. Ciężko odczuł rozstanie z przyjaciółmi, których tak bardzo ukochał, a niektórych znał nawet od dzieciństwa. Taka chwila zwątpienia zdarza się nam wszystkim, kiedy zaczynamy się starzeć i mamy wrażenie, że jesteśmy na świecie sami. Franciszek zatrzymał się wtedy i pochylił głowę, czując jak kraje mu się serce. Ale nagle usłyszał trzepot skrzydeł i ogarnął go radosny chór – to jego małe siostrzyczki ptaki, wyleciały z jaskini na jego spotkanie. Krążyły wokół niego w powietrzu, przysiadały na nim i pozdrawiały na różne sposoby. W ten sposób doznał pociechy, po czym wszedł do pieczary, która już niedługo miała się stać jego łożem śmierci. Ptaki spały na zewnątrz na drzewach, a codziennie rano przylatywała do Świętego sokolica i bijąc skrzydłami nad jego głową, śpiewała we własnym języku:

– Obudź się! Obudź się! Wstawaj święty człowieku! Już czas na modlitwę dziękczynną, nastała godzina jutrzni.

Ale czasami, kiedy Franciszek był blady i wydawał się bardziej zmęczony i chory niż zwykle, tylko patrzyła na niego smutno i odlatywała cichutko, pozwalając mu spać dalej.

Pewnej nocy po ciężkim dniu, kiedy Franciszek cierpiał bardzo i czuł, że ślepota, której tak się obawiał, zbliża się do niego wielkimi krokami, zasnął głęboko, znużony bólem i długim postem. We śnie przyszła do niego wizja: zobaczył unoszącego się w powietrzu Serafina o sześciu skrzydłach, a na nim ukrzyżowanego człowieka. Na ten widok zniknął gdzieś cały ból i strach, a zamiast niego ogarnęło go uczucie spokoju i radości. Nie wiedział jak długo trwała ta wizja, ale kiedy znikła, ujrzał na swych rękach, nogach i boku ślady pięciu ran Chrystusa – takie rany nazywa się stygmatami. Nigdy nikomu nie mówił ani o tej, ani o innych wizjach, jakie go nawiedziły, ale jego stygmaty mogli zobaczyć wszyscy, którzy go odwiedzali. Od tej chwili, przez czas, jaki mu jeszcze pozostał na ziemi, posiadał radość, której nic mu nie mogło odebrać i niemal zapomniał o swej ślepocie i chorobie.

– Pochowajcie mnie wśród złoczyńców i złodziei, na miejscu straceń – powiedział kiedy poczuł, że zbliża się jego ostatnia godzina, gdyż nigdy żaden człowiek nie był od niego pokorniejszy. Ale jego zwolennicy nie chcieli o tym słyszeć i w pięć lat zbudowali na jego cześć wspaniałą bazylikę w Asyżu, gdzie jego kości spoczęły wśród przyjaciół.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.