Rozdział piąty. Eugenika. Szaleniec i prawo

Współczesne zło polega w dużej mierze na niezrozumieniu tego, że wyjątek potwierdza regułę. Być może mamy prawo zabić mordercę, a być może nie; ale jeśli wolno zabić mordercę, to dlatego, że nie wolno zabijać człowieka. Gdyby kat, nabrawszy wprawy, zaczął wieszać krewnych i znajomych wedle upodobania, zrehabilitowałby tym (intelektualnie) skazańca, nawet gdyby tamten miał na ten temat inne zdanie. Albo jeśli ktoś mówi, że szaleniec nie odpowiada za swe czyny, oznacza to, że zdrowy człowiek za nie odpowiada. Jest odpowiedzialny za szaleńca. Natomiast eugenicy i inni fataliści chcący uznać wszystkich za nieodpowiedzialnych popełniają największe filozoficzne szaleństwo. Eugenik musi uznać wszystkich, także siebie, za wyjątek od reguły, która nie istnieje.

Eugenicy najpierw rozciągnęli granice zakładu dla obłąkanych. Przyjmijmy to za nasz precyzyjny punkt wyjścia i postawmy pytanie, czym jest szaleństwo i jak się zasadniczo ma do społeczeństwa. Otóż nieopierzony, młodzieńczy sceptycyzm, który paraliżuje wszelkie myślenie sloganami, często ujawnia się w stwierdzeniu, że szaleńcy to po prostu mniejszość, a zdrowi psychicznie to po prostu większość. Widać dokładnie, jak ta niedorzeczna opinia mija się z prawdą, jakby za sprawą czarów. Szaleńcy nie są mniejszością, bo nie tworzą żadnej grupy, właśnie dlatego, że są szaleni. Ludzie przy zdrowych zmysłach nie są większością; są rodzajem ludzkim. A rodzaj ludzki (jak wskazuje samo to wyrażenie) jest rodzajem, a nie stopniem. Szaleństwo jest czymś innego rodzaju od wszystkich mniejszości i większości. Wariat, który myśli, że jest nożem, nie może zawiązać spółki z innym, który myśli, że jest widelcem. Nie można porozumieć się bez rozumu. Na dzikich bezdrożach szaleństwa jest tylko samotność.

Szaleniec nie odrzuca świata. Świat mogą odrzucić – całkiem racjonalnie – święty, przestępca, męczennik, cynik i nihilista. A nawet jeśli owi fanatycy zniszczyliby świat, byłby im on winien uczciwy proces na podstawie dowodów i prawa publicznego. Szaleniec jednak nie odrzuca świata, lecz mu zaprzecza. Przypuśćmy, że stoimy wszyscy dokoła pola i patrzymy na stojące na środku drzewo. To absolutna prawda, że wszyscy widzimy je (jak mówią dekadenci) w nieskończenie różnych aspektach. Nie w tym jednak rzecz; chodzi o to, że wszyscy twierdzimy, że to drzewo. Załóżmy dalej, że wszyscy jesteśmy poetami – co jest raczej mało prawdopodobne – by każdy z nas mógł zamienić swój punkt widzenia na barwne wyobrażenie, inne od drzewa. Jeden powie, że drzewo wygląda jak zielona chmura, drugi, że jak zielona fontanna, trzeci, że jak zielony smok, a czwarty, że jak zielony ser. Fakt pozostaje faktem: każdy mówi, że drzewo przypomina te rzeczy. Drzewo jest drzewem, a żaden z poetów nie jest wcale wariatem, formułując swoje opinie – choćby szalone – na temat jego funkcji lub przyszłości. Poeta konserwatywny być może zechce przyciąć drzewo, a poeta rewolucyjny je spalić. Poeta optymistyczny może dostrzec w drzewie Bożonarodzeniową choinkę i powiesić na nim ozdoby. Poeta pesymistyczny może sam się na nim powiesić. Żaden z nich nie jest wariatem, bo wszyscy mówią o tej samej rzeczy. Ale jest jeszcze jeden człowiek, który mówi przerażająco o czymś innym. Jest on straszliwym wyjątkiem pośród rodzaju ludzkiego. Nie wiemy, dlaczego; zgodnie z nową teorią przyczyną jest dziedziczność, zgodnie ze starszą – diabły. W każdym razie mamy tu do czynienia z duchem, który rzeczywiście zaprzecza rzeczywistości. Taki jest człowiek, który patrzy na drzewo i nie mówi, że wygląda ono jak lew, ale że jest latarnią.

Nie twierdzę, że wszystkie szalone urojenia są tak konkretne, chociaż niektóre są bardziej. Przekonanie, że własne ciało jest szkłem to odważniejsza negacja rzeczywistości niż przekonanie, że drzewo jest latarnią gazową. Wszyscy jednak, którzy cierpią na urojenia, twierdzą niezmiennie, że coś, czego nie ma, jest. Różnica opinii pomiędzy osobą zdrową a szaleńcem nie polega na tym, jak coś wygląda albo jak powinno wyglądać, ale na tym, czym to coś ewidentnie jest. Szaleniec nie powie, że powinien zostać ogłoszony królem; tak mógłby powiedzieć Perkin Warbeck (1). On stwierdzi, że jest królem. Szaleniec nie powie, że jest tak mądry jak Szekspir; tak mógłby powiedzieć Bernard Shaw. On stwierdzi, że jest Szekspirem. Szaleniec nie powie, że jest boski tak jak Chrystus; tak mógłby powiedzieć R. J. Campbell (2). On stwierdzi, że jest Chrystusem. We wszystkich tych przypadkach różnica opinii dotyczy tego, czym dana rzecz jest, a nie tego, co należało by z nią zrobić.

Z tego i tylko z tego powodu szaleniec stoi poza prawem publicznym. To jest właśnie bezdenna przepaść dzieląca go od przestępcy. Przestępca uznaje fakty i dlatego pozwala nam się do nich odnieść. Możemy tak przedstawić mu sytuację, by zrozumiał, że dostosowanie się do prawa naprawdę leży w jego interesie. Możemy powiedzieć mu: „Nie kradnij jabłek z tego drzewa, bo powiesimy cię na tamtym drzewie”. Ale jeśli ów człowiek rzeczywiście myśli, że jedno z tych drzew jest latarnią, a drugie fontanną z Trafalgar Square, to jesteśmy całkiem bezradni. Nie ma najmniejszego sensu mówić mu: „Nie kradnij jabłek z tej latarni, bo powieszę cię na tamtej fontannie”. Jeśli ktoś zaprzecza faktom, można jedynie trzymać go pod kluczem. Nie potrafi zrozumieć naszego języka. Nie tego słownego, który i nas samych często zawodzi, ale tego kolosalnego alfabetu słońca, księżyca, zielonej trawy i błękitnego nieba – jedynego który pozwala nam się porozumiewać. W jednym ze swoich niesamowitych opowiadań, George Macdonald (3), ten wyjątkowy geniusz, opisał dwa równoległe systemy przestrzenne, polegające na tym, że jedna osoba mogła widzieć stojący w pokoju fortepian, a inna kwitnący w ogrodzie krzew różany. Szaleństwo w małych lub wielkich sprawach polega na czymś w tym rodzaju. Szaleniec nie może głosować, bo jest obywatelem innego kraju. Jest cudzoziemcem, co więcej, najeźdźcą i wrogiem, bo miasto, które zamieszkuje, stoi na miejscu naszego.

Należy zauważyć tu dwie sprawy. Po pierwsze, w przypadku szaleńca wyrok może mieć jedynie charakter ogólny, ponieważ i jego naturę znamy jedynie ogólnie. Wszyscy przestępcy, którzy popełniają konkretne czyny z konkretnych powodów (czyny i powody, choćby zbrodnicze, są zawsze zrozumiałe), zawsze byli sądzeni za konkretne przestępstwa przeciw konkretnym prawom. Od kiedy Europa zaczęła stawać się cywilizacją, sprawiedliwość egzekwowano coraz skuteczniej, a prawa stawały się coraz bardziej precyzyjne, aż do niedawnego nawrotu barbarzyństwa w postaci kary więzienia na czas nieokreślony. Napiszę o niej więcej później, a na razie jedynie wskażę na pewne oczywiste fakty. Jest jasne, że każdy dzikus, każdy sułtan, każdy wyjęty spod prawa baron, każdy herszt rozbójników zawsze stosował karę więzienia na czas nieokreślony, którą ostatnio przedstawia się nam jako coś wysoce naukowego i humanitarnego. Mówiąc krótko, wszyscy ci ludzie, będąc barbarzyńcami, zawsze więzili swoich jeńców, dopóki nie doszli do wniosku, że można ich już wypuścić. Jest też oczywiste, że za sprawą tego wszystkiego, co nazywa się cywilizacją, postępem, sprawiedliwością lub wolnością, przez niemal trzy tysiące lat nawet więźniów traktowano poniekąd jak ludzi wolnych, gdyż trzeba było przedstawić im jakieś niezbite dowody konkretnych przestępstw. Prawo, w określonych granicach, pozwalało przestępcy na dochodzenie swoich praw. Podobnie Hiobowi wolno było spierać się z Bogiem. Pomiędzy cywilizowanymi ludźmi przestępcę sądzi się za jedno przestępstwo na podstawie jednego prawa, z tego prostego powodu, że motyw przestępstwa, tak jak znaczenie prawa, są dla przeciętnie inteligentnego człowieka zrozumiałe. Człowieka karze się za włamanie, a nie ogólnie za to, że jest złym człowiekiem, ponieważ można być włamywaczem, a pod wieloma innymi względami nie być złym człowiekiem. Włamanie jest karalne, ponieważ jest zrozumiałe. Jednak do czynów niezrozumiałych możemy jedynie odnosić się z pewną dozą nieufności i wystrzegać się ich z ogólną ostrożnością. Jeśli ktoś włamie się do domu, by zdobyć kawałek chleba, możemy odwołać się do jego rozumu na różne sposoby. Możemy powiesić go za włamanie albo też (na co wpadli niektórzy odważni myśliciele), dać mu kawałek chleba. Jeśli jednak włamie się, żeby na przykład ukraść obrzynki paznokci, będziemy mieli kłopot: trudno nam będzie wyobrazić sobie, co z nimi zrobi i dlatego niełatwo nam będzie postanowić, co należałoby z nim zrobić. Jeśli złoczyńca w płaszczu i masce na twarzy doda do zupy arszenik, będziemy mogli go złapać i powiedzieć mu wyraźnie: „Jesteś winny morderstwa; zaraz też sprawdzimy, czy nasze plemienne prawo go nie zabrania”. Ale co powiemy, jeśli osobnik noszący ten sam płaszcz i maskę zostanie przyłapany o północy na dolewaniu do zupy wody sodowej? Nasze oskarżenie z konieczności stanie się bardziej ogólne. Będziemy jedynie mogli stwierdzić z powściągliwością zakrawającą na słabość: „Zdaje się, że trzymają się ciebie dziwne pomysły” i zamknąć go na klucz. Zasada wyroku więzienia na czas nieokreślony to produkt mętnego umysłu. Ma zastosowanie w przypadku istoty niezrozumiałej – szaleńca – i w żadnym innym.

Po drugie, należy zauważyć, że tylko jednomyślność ludzi przy zdrowych zmysłach może skazać szaleńca na odosobnienie. Ktoś, kto twierdzi, że drzewo to lampa, jest szalony, ale tylko dlatego, że wszyscy inni ludzie twierdzą, że to drzewo. Gdyby jacyś ludzie sądzili, że to drzewo z przymocowaną do niego lampą, a inni, że to latarnia przystrojona gałęziami, byłaby to kwestia opinii i stopnia. Człowiek ten nie byłby wtedy szalony, a jedynie skrajny. Z pewnością nie byłby szalony, gdyby jedynie botanik uważał, że to drzewo. Z pewnością można by uznać jego przeciwników za bardziej szalonych niż on, gdyby jedynie latarnik uliczny wiedział, że to nie latarnia. Podobnie nikt nie jest niepoczytalny, jeśli uważa tak jedynie eugenik. Wówczas należałoby zakwestionować nie jego poczytalność, ale poczytalność jednego botanika, jednego latarnika i jednego eugenika. Człowiek nadzwyczaj głupi nie może być potępiony przez nadzwyczaj inteligentnego, ale jedynie przez przeciętnie głupiego. Dopiero kiedy zaczyna mówić i robić coś, czego nie mówią i nie robią nawet głupcy, mamy prawo traktować go jako wyjątek, a nie regułę. Tylko dlatego, że nikt z nas nie uznaje się za stojącego wyżej od człowieka, mamy prawo uznać szaleńca za kogoś stojącego niżej.

Dopiero teraz widać jasno podstawową zasadę eugeniki. Chodzi o to, że ktoś lub coś miałoby osądzać ludzi z tą samą wyższością, z jaką ludzie osądzają szaleńców. Prawo to miałoby być wykorzystywane z wielkim umiarem, ale mnie nie chodzi w tej chwili o jego wykorzystywanie, ale o samo prawo. Ten, kto się go domaga, z pewnością chce zastosować wobec wszystkich ludzi prawo o obłąkanych.

To jest pierwszy słaby punkt eugeników. Nie potrafią jasno określić, kto ma kontrolować kogo; nie potrafią powiedzieć, czyją mocą to czynią. Nie dostrzegają, że wyjątek różni się od reguły, nawet jeśli stanowi zakłócenie porządku, który jest nieporządkiem. Dawne prawo o obłąkanych było pod pewnym względem słuszne. Nie można bowiem zaprzeczyć, że dana osoba jest obywatelem, praktycznie dopóki nie wykaże się, że nie jest człowiekiem. Ludzie i tylko ludzie mogą to osądzić. Jednak każdy prywatny klub pedantycznych snobów może orzec, czy dana osoba powinna być obywatelem. Dopiero kiedy zejdziemy z tego niebotycznego szczytu czystego obłędu, staniemy na płaskowyżu, gdzie ludzie nie różnią się aż tak bardzo między sobą. Poza wyjątkiem odnajdziemy po prostu przeciętność. A praktyczna, prawna strona tego sporu jest taka, że jeśli normalni ludzie nie mają prawa wykluczyć nienormalnych, to jacy nienormalni ludzie mają prawo wykluczyć normalnych? Jeżeli nie wystarczy być przy zdrowych zmysłach, to czy jest coś zdrowszego niż zdrowie?

Bez uwzględnienia pojęcia reguły i wyjątku, ogólna idea oceniania ludzkiej dziedziczności zawodzi i jest bezużyteczna. Powód jest prosty: jeżeli wszystko jest wynikiem niepewnej dziedziczności, to sama ocena jest też wynikiem niepewnej dziedziczności. Niech więc nie sądzi ten, kto nie chce być sądzony. Eugenicy, choć się to może wydać dziwne, tak jak pozostali ludzie mają ojców i matki, a nasza opinia o ich ojcach i matkach warta jest tyle samo, co ich opinie o naszych. Wystarczy powiedzieć, że żadne z rodziców nie było wariatem, a reszta to jedynie upodobania i uprzedzenia. Wyobraźmy sobie, że doktor Saleeby (4) spotkałby Byrona i powiedział mu: „Widzę, milordzie, że masz wrodzone zniekształcenie stopy i niepohamowane emocje. Takie są dziedziczne skutki małżeństwa rozrzutnego żołnierza i choleryczki”. Poeta mógłby na to odpowiedzieć (z właściwą sobie klarownością i nieuprzejmością): „Widzę, że ma pan mętlik w głowie i niefilozoficzne podejście do ludzkiej miłości. Pana dziedziczne urojenia powstały wskutek małżeństwa syryjskiego doktora z nowojorską kwakierką”. Wyobraźmy sobie, że doktor Karl Pearson (5) powiedziałby do Shelleya (6): „Sądząc po pańskim temperamencie, podejmuje pan wielkie ryzyko wiążąc się z córką fanatycznego ekscentryka takiego jak Godwin”. Shelley wyraziłby jedynie ścisły racjonalizm dawnego pokolenia żarliwych wolnomyślicieli, gdyby odpowiedział: „Sądząc po pańskim umyśle, pędzi pan ku własnej zgubie, żeniąc się z krewną starego dworzanina i dyletanta takiego jak Samuel Rogers (7)”. To tylko wymiana opinii. Nie da się wykazać, że Godwin albo Rogers byli obłąkani. Można mieć ogólny pogląd na temat wpływu, jaki cechy tych osób wywarły na ich potomstwo, ale jest to jedynie ten sam ogólny pogląd na temat tego, dlaczego ludzie pobierają się z miłości lub sympatii. Nie ma powodu przypuszczać, że doktor Karl Pearson potrafi lepiej ocenić czyjegoś narzeczonego, niż ów narzeczony swoją wybrankę.

Ktoś może wysunąć tu zastrzeżenie, które będzie jednak bardzo łatwo odrzucić. Można powiedzieć, że aby rozstrzygnąć, czy dany człowiek jest obłąkany, rzeczywiście korzystamy z pomocy specjalistów, którzy posiadają fachową, a nawet sekretną wiedzę niedostępną dla ogółu. Jest oczywiste, że to prawda; równie oczywiste jest to, że nie ma to związku z naszą argumentacją. Kiedy pytamy lekarza, czy nasz dziadek traci zmysły, wciąż mamy na myśli szaleństwo rozumiane w sposób wspólny wszystkim ludziom. Chodzi nam o to, czy będzie należał do rodzaju osób uznawanych przez wszystkich za szalone. To, że jacyś specjaliści potrafią przewidzieć obłęd, zanim się on ujawni, nie zmienia faktu, że wciąż mówimy tylko i wyłącznie o szaleństwie rozumianym na sposób praktyczny i wspólny wszystkim. Różnica jest taka, że lekarz dostrzega pewien potencjalny, przyszły fakt, a my, mając mniej informacji, możemy go jedynie dostrzec w teraźniejszości. Tym niemniej to, co jest faktem dla niego, jest też faktem i dla nas, bo inaczej w ogóle byśmy się nim nie przejmowali. W żadnym razie nie chodzi tu o zastosowanie przez lekarza przymusu wobec zupełnie nowego rodzaju szaleńca, jak to przewiduje nowa ustawa o upośledzonych umysłowo. Lekarz może powiedzieć: „Tytoń to śmierć”, ponieważ lęk przed śmiercią można przyjąć za pewną i wysoce demokratyczną tradycję. Tak samo jest z lękiem przed niewątpliwym wyjątkiem zwanym obłędem. Lekarz może powiedzieć: „Jones ma nerwowy tik i może podpalić dom”. Obawiamy się jednak nie medycznego symptomu, ale moralnego rezultatu. Odpowiemy: „Niech sobie ma ten nerwowy tik, byleby tylko nie podpalił domu”. Lekarz może powiedzieć: „Ma dziwne spojrzenie. Możliwe, że chwyci za siekierę i rozwali wam wszystkim głowy”. Nie przeszkadza nam jednak samo w sobie jego spojrzenie, ale następstwa, które, jeśli się pojawią, wszyscy nazwiemy szalonymi, nawet gdyby na świecie nie było lekarzy. Odpowiemy: „Niech sobie wygląda jak chce, byleby tylko nie rozglądał się za siekierą”.

Tylko głupiec zaprzeczy, że specjaliści, którzy przewidują wielkie i rzeczywiste ludzkie nieszczęścia, mają do odegrania szczególną i praktyczną rolę. Ale wcale nie oznacza to, że należy dać im prawo ustalania, co jest nieszczęściem albo nazywania nieszczęściem tego, co według zdrowego rozsądku nim nie jest. Wzywamy lekarza, żeby uratował nas od śmierci, a ponieważ śmierć jest niewątpliwie złem, ma on prawo podać najdziwniejszą pigułkę, którą uzna za lekarstwo. Nie ma jednak prawa podać śmiertelnej trucizny jako lekarstwa na wszystkie ludzkie bolączki. I tak jak nie ma on moralnego prawa, by narzucić nową koncepcję szczęścia, tak samo nie ma moralnego prawa, by narzucić nową koncepcję poczytalności. Być może tylko lekarz wie, że tracę zmysły, bo szaleństwo jest czymś rzadkim, tak jak trąd, o którym nic nie wiem. Ale jeśli jedynie uważa, że jestem ograniczony umysłowo, to powinien wiedzieć, że często myślę to samo o nim.

Krótko mówiąc, dopóki nie pozwalamy, by piloci rozbijali statki o skały, wyjaśniając, że jedyną prawdziwą przystanią jest niebo; dopóki nie pozwalamy, by sędziowie puszczali wolno morderców, twierdząc, że ostatecznie wyświadczają ludziom przysługę; dopóki nie pozwalamy, by żołnierze przegrywali bitwy, tłumacząc, że prawdziwą chwałę odnajdują pokonani; dopóki kasjerzy nie okradają banków, by zrobić im reklamę, a dentyści nie torturują ludzi, by docenili brak bólu; dopóki nie zdecydujemy się folgować wszystkim tym prywatnym dziwactwom wbrew ogólnie przyjętemu rozumieniu życia, bezpieczeństwa, dobrobytu lub przyjemności – dopóty będzie jasne, że nie wolno pozwolić żadnemu uczonemu na zmienianie ogólnie przyjętego rozumienia obłędu. Wzywamy lekarza, by zdiagnozował szaleństwo, ale czynimy tak dlatego, że sami wiemy, czym ono jest.

W tym rozdziale chcę się ograniczyć do podstawowego zagadnienia oczywistości istnienia poczytalności i niepoczytalności. Dlatego nie poruszę innych ciekawych zagadnień, które się nasuwają, a które podejmę dopiero w następnym rozdziale. Na razie poprzestanę na pewnego rodzaju streszczeniu. Przypuśćmy, że siedzącemu przy stoliku człowiekowi szybko i niespodziewanie poderżnięto gardło nożem kuchennym. Całe prawo karne opiera się na założeniu, że siedzące obok niego osoby zaświadczą, o tym, co widziały, bo jeśli nie one, to kto? Przypuśćmy jednak, że wszyscy świadkowie zaczynają się kłócić o jakość wzroku. Jeden mówi, że zamiast swoich zwykłych okularów miał na oczach okulary do czytania, przez co nie zobaczył, jak ofiara upadła na stół, plamiąc go krwią. Drugi nie jest pewny czy widział krew, ponieważ cierpi na dziedziczny daltonizm. Trzeci nie mógłby przysiąc, że widział wzniesiony nóż, bo okulista powiedział mu, że jest astygmatykiem i nie widzi dobrze linii pionowych. Jeszcze jeden twierdzi, że często ma przed oczami kropki, które układają się w przedziwne kształty, nierzadko przypominające obraz osoby z nożem podrzynającej komuś gardło przy stole. Wszystko to odnosi się do autentycznych doświadczeń. Krótkowzroczność, daltonizm, astygmatyzm i pojawiające się przed oczami plamki to rzeczywiste zjawiska. Co jednak pomyślimy o grupie kilku ludzi przy stole, którzy znalazłszy się w towarzystwie trupa, potrafią jedynie podać te wysoce naukowe wyjaśnienia? Myślę, że są tylko dwa wytłumaczenia: albo wszyscy są pijani albo wszyscy są mordercami.

Jest jednak pewien wyjątek. Gdyby przy stole siedział jeden człowiek rzeczywiście niewidomy, czy nie uwierzylibyśmy mu na słowo? Czy nie bylibyśmy szczerze przekonani, że jest wyjątkiem potwierdzającym regułę? Sam fakt, że nie mógł widzieć, przypomniałby nam, że pozostali musieli widzieć. Sam fakt, że nie miał oczu, przypomniałby nam o oczach. Można być niewidomym, martwym lub obłąkanym. Jednak to porównanie jest z konieczności słabe, ponieważ do istoty szaleństwa należy to, że jest niepodobne do czegokolwiek na tym świecie. Być może dlatego tak wielu mądrzejszych od nas szukało jego źródeł w innym.

Prawdziwy szaleniec różni się od wszystkich omawianych tu osób pod tym zasadniczym względem, że tylko o nim możemy zdecydowanie powiedzieć, iż go nie chcemy. Prawie zawsze sam jest nieszczęśliwy i zawsze unieszczęśliwia innych. Inaczej jest jednak w przypadku zwykłej choroby. Eugenicy prawdopodobnie odpowiedzieliby na wszystkie moje przykłady, odwołując się do przypadku małżeństwa z osobą, w której rodzinie stwierdzono suchoty (lub podobną chorobę, co do której mają pewność, że jest dziedziczna). Spytaliby mnie, czy przynajmniej takie przypadki nie są przekonującym dowodem na słuszność działań eugenicznych. Pozwolę sobie odpowiedzieć, że znowu miesza im się w głowie. Zdrowie lub choroba suchotnika są być może jasne i przewidywalne. Szczęście lub nieszczęście suchotnika to zupełnie inne sprawy, w ogóle nieprzewidywalne. Na cóż się zda mówić ludziom, że jeśli się pobiorą z miłości, mogą być ukarani takimi dziećmi jak Keats (8) albo Stevenson (9)? Keats zmarł młodo, ale z każdej minuty życia czerpał więcej przyjemności niż eugenik z miesiąca. Stevenson miał kłopoty z płucami, które o ile mi wiadomo, eugeniczne oko mogłoby wykryć w poprzednim pokoleniu. Kto jednak przeprowadziłby tę nielegalną operację i pozbawił świat Stevensona? Byłoby to jak przechwycenie listu pełnego dobrych wieści, jak skonfiskowanie kosza z prezentami i nagrodami, jak wylanie do morza potoków wspaniałego wina. To tylko marne porównania, które można by odnieść do eugenicznej interwencji mającej na celu niedopuszczenie do narodzin Stevensona. Chodzi jednak o coś więcej. Stevenson nie tylko dał nam wiele radości, ale sam ją posiadał. Nawet gdyby nigdy nic nie napisał, jego życie i tak byłoby znacznie radośniejsze niż życie większości ludzi. Mam powiedzieć o nim, któremu tyle zawdzięczam: „Niech przepadnie dzień jego urodzenia”? Mam złorzeczyć nocy jego poczęcia, by zgasły jej gwiazdy wieczorne i by do dni roku nie weszła, bo nie zamknęła mu dni życia? Z szacunkiem odmówię; jak Hiob rękę położę na ustach.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Perkin Warbeck (1474–1499) – flamandzki pretendent do tronu Anglii.

(2) R. J. Campbell (1867–1956) – duchowny kongregacjonalistyczny, pastor w City Temple w Londynie.

(3) George Macdonald (1824–1905) – szkocki pisarz i poeta, znany głównie z baśni i powieści fantastycznych.

(4) Caleb Saleeby (1878–1940) – lekarz, pisarz i dziennikarz, znany z poparcia dla eugeniki.

(5) Karl Pearson (1857–1936) – matematyk, filozof i biolog; czołowy orędownik eugeniki.

(6) Percy Bysshe Shelley (1792–1822) – poeta o poglądach ateistycznych i anarchistycznych, czołowa postać romantyzmu angielskiego; jego druga żona Mary Wollstonecraft była córką anarchisty Williama Godwina.

(7) Samuel Rogers (1736–1855) – poeta i bankier.

(8) John Keats (1795–1821) – poeta romantyczny.

(9) Robert Louis Stevenson (1850–1894) – szkocki powieściopisarz, poeta i eseista, autor m.in. Wyspy Skarbów i Doktora Jekylla i pana Hyde’a.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Eugenika i inne zło.