Rozdział ósmy. Nareszcie Karmel!

Później tego samego dnia trochę się uspokoiłam, bowiem w końcu przypomniałam sobie coś bardzo ważnego. Na krótko przed naszą audiencją u Ojca Świętego poddałam się woli Boga w nowy sposób. Powiedziałam Naszemu Panu, żeby widział we mnie małą zabawkę, piłeczkę, którą może sobie uprzyjemniać czas, kiedy tylko będzie miał ochotę. Jeśli przyciśnie mnie do serca, to świetnie, wspaniale! Będę się tym chlubić. Lecz jeśli rzuci mnie na podłogę, zostawi w kącie, lub nawet wielokrotnie zniszczy, nie będę narzekać. Należę do Niego i istnieję tylko po to, by Mu służyć i sprawiać radość.

– Aż do śmierci będę Bożą zabawką – postanowiłam. – Nie wolno mi nigdy o tym zapomnieć.

Nasza pielgrzymka dobiegała końca. Po zwiedzeniu Neapolu i Pompejów wyruszyliśmy na północ Włoch, gdzie na krótko zatrzymaliśmy się w Asyżu, Florencji, Pizie i Genui. Potem wróciliśmy do Francji. Tym razem szlak naszej podróży wiódł wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego, nieopodal malowniczych wiosek. Przecinał równiny porosłe pomarańczowymi gajami, drzewkami oliwnymi i uroczymi palmami. Po krótkim pobycie w Marsylii i Lyonie w końcu dotarliśmy do Paryża. Tak zakończyła się nasza pielgrzymka.

– Czy chciałabyś wyruszyć w kolejną podróż? – zapytał mnie tato, gdy pociąg zbliżał się do Lisieux i naszego domu. – Tym razem, Tereso, moglibyśmy się wybrać do Ziemi Świętej. Byłabyś zachwycona.

Uśmiechnęłam się, a potem pokręciłam głową. Tatuś był urodzonym podróżnikiem. Uwielbiał zwiedzać nieznane miejsca, poznawać nowych przyjaciół. Jeśli chodzi o mnie, wszystko, czego pragnęłam to zostać karmelitanką. Chciałam już rozpocząć dzieło mojego życia: ratować dusze poprzez modlitwę i ofiarę. I chociaż wydawało się, że nie ma szans, bym mogła to robić natychmiast, moje nadzieje wciąż sięgały wysoko. Może podczas naszej miesięcznej nieobecności w Lisieux biskup zmienił zdanie. Może gdy dotrę do domu, znajdę list z pozwoleniem na to, bym mogła wstąpić do Karmelu w dzień Bożego Narodzenia.

Niestety! W Wiązach nie czekał na mnie żaden list od biskupa. Trochę otuchy dodała mi pospieszna wizyta w Karmelu, gdzie miałam okazję porozmawiać z Marią, Pauliną i przeoryszą, matką Marią Gonzagą. Nie zdarzyło się nigdy, by jakaś dziewczyna w moim wieku wstąpiła do Karmelu w Lisieux. Najwidoczniej żadnej dziewczynie w moim wieku nigdy nie miało się to udać.

– Nie zniechęcaj się – powiedziała ciepło Paulina. – Wszystko dobrze się skończy.

Pokiwałam głową, wdzięczna, że moja „mateczka” rozumiała, jak bardzo cierpię. Nie bez powodu ofiarowałam się Naszemu Panu jako Jego zabawka. Wziął mnie za słowo. Chwilowo cisnął mnie w kąt.

Po czterech tygodniach, kiedy wydawało się, że już doszczętnie straciłam nadzieję, nadeszło moje wybawienie. 1 stycznia 1888 roku, na dzień przed moimi piętnastymi urodzinami, matka Maria Gonzaga przysłała wiadomość, że biskup wydał zezwolenie, aby przyjęła mnie w poczet postulantek. Myślałam, że serce pęknie mi z radości. Czytając ten list tonęłam we łzach. Chciałam natychmiast polecieć do klasztoru, ale wymagano ode mnie więcej cierpliwości. Matka Maria Gonzaga nie życzyła sobie, żebym przybyła do Karmelu wcześniej, niż po zakończeniu Wielkiego Postu. Jej zdaniem piętnastoletnia dziewczyna nie powinna wstępować do zakonu w czasie dodatkowych umartwień i bardziej intensywnej modlitwy.

– Ma rację! – oświadczyła Celina ze współczuciem, widząc, że pogrążyłam się w rozpaczy. – Sama zdajesz sobie sprawę, Tereso, że ona ma rację!

Ze wszystkich sił starałam się ukryć swoje rozczarowanie. Jednakże 9 kwietnia, ustalony jako dzień mojego wstąpienia do zakonu, wydawał się terminem bardzo odległym. Jak mogłam zajmować się zwykłym życiem, kiedy do bólu tęskniłam za rozmodloną ciszą klasztoru? Tatuś to rozumiał, Celina też, i obydwoje robili, co mogli, by moje ostatnie tygodnie w domu były pełne radości. Leonia natomiast martwiła się o mnie. Kilka miesięcy wcześniej wyjechała, by wstąpić do zakonu Ubogich Sióstr Świętej Klary, lecz życie w klasztorze okazało się dla niej zbyt trudne. Wróciła do domu.

– Módl się w intencji swojego powołania – powiedziała mi. – Życie w klasztorze wymaga więcej wyrzeczeń, niż ci się zdaje, Tereso. Wiem to z doświadczenia.

Rozumiałam niepokój Leonii i zapewniłam ją, że codziennie modlę się o łaskę i siłę, które sprawią, że będę dobrą zakonnicą. Nie wstępowałam do Karmelu jedynie po to, by uciec od zagrożeń i pokus życia światowego. Najmniej istotnym powodem była chęć przebywania w towarzystwie Marii i Pauliny. Ja naprawdę chciałam ratować dusze. Naprawdę chciałam w zjednoczeniu z Chrystusem oddać swoje życie dla wybawienia grzeszników.

Powoli mijały tygodnie. Spędzałam mnóstwo czasu z tatusiem, gdyż na myśl o rozstaniu z nim pękało mi serce. Miał prawie sześćdziesiąt pięć lat i nie czuł się najlepiej. Ogromnym smutkiem napełni mnie pożegnanie z nim w kwietniu, Wielkim poświęceniem dla niego będzie rozstanie ze mną. Odnosiłam wrażenie, że czyta w moich myślach. Robił wszystko, by mnie pocieszyć. Pewnego dnia, wracając ze spaceru po okolicy, przyniósł mi niezwykły prezent. Było to maleńkie białe jagniątko, które miało zaledwie jeden dzień. Obydwie z Celiną byłyśmy zachwycone maleńkim stworzonkiem, i obsypywałyśmy je pieszczotami. Jednakże zmarło tego samego dnia. Głęboko mnie to dotknęło. Czułam, że śmierć jagniątka była dla mnie prawdziwą lekcją życia. Kilka dni później napisałam do Marii: „Nie powinniśmy przywiązywać się do niczego na ziemi, nawet do tego, co najbardziej niewinne, bo zawiedzie nas w chwili, gdy najmniej się tego spodziewamy. Tylko to co wieczne może nas w pełni zadowolić”.

Wieczorem 8 kwietnia w Wiązach odbyła się pożegnalna kolacja. Wzięli w niej udział tatuś, Celina i Leonia, a również wujek Izydor, ciocia Celina i nasze dwie siostry cioteczne, Janina i Maria. Wszyscy byli bardzo poważni, co wcale mi nie przeszkadzało. Zadawałam sobie pytanie: dlaczego moi najbliżsi są smutni, podczas gdy ja robię najwspanialszą rzecz na świecie: swoje życie oddaję Panu?

Ten sam nastrój panował następnego ranka, kiedy uczestniczyliśmy w Mszy Świętej w kaplicy publicznej w klasztorze karmelitanek i przystąpiliśmy do Komunii Świętej. Wylano wiele łez. Nawet tatuś nie był w stanie panować nad swoimi uczuciami. Jedyną osobą, która zachowywała spokój, byłam ja. Ja, która kiedyś miałam zwyczaj tak często wybuchać płaczem. Jednak teraz, gdy właśnie nadszedł czas wielkiej przygody, byłam bardzo przejęta. Gdy zbliżałam się do drzwi klasztoru, serce biło mi tak gwałtownie, że zastanawiałam się, czy przypadkiem nie umrę. Taki ból sprawiało mi pożegnanie z tatą, Celiną i Leonią, pozostałymi krewnymi i przyjaciółmi!

W końcu otworzyła się furta klasztoru. Jeszcze raz uścisnęłam moich najbliższych, a potem uklękłam do błogosławieństwa taty. Wciąż szlochając, ojciec ukląkł obok mnie, podniósł rękę i uczynił znak krzyża. Potem wstałam i przeszłam przez przedsionek. Tam czekały, aby mnie powitać Maria i Paulina, obecnie siostra Maria od Najświętszego Serca Jezusowego oraz siostra Agnieszka od Jezusa. Moje serce zalała radość nie do opisania. Nareszcie byłam w Karmelu!

Dokładnie w tym momencie poczułam na sobie spojrzenie osoby, która przyjęła z niezadowoleniem moje wstąpienie do zakonu. To był kanonik Delatroette. Gdy otworzyła się furta klasztoru, zlustrował zgromadzoną wokół mnie grupkę zakonnic.

– No cóż, moje wielebne matki, możecie już intonować Te Deum – oświadczył ponuro. – Jako delegat biskupa oddaje wam pod opiekę to piętnastoletnie dziecko, którego wstąpienia do zakonu pragnęłyście. Ufam, że może nie zawiedzie waszych nadziei, lecz przypominam wam, że jeśli stanie się inaczej, odpowiedzialność spadnie wyłącznie na was.

Panowała lodowata cisza. Było mi bardzo przykro ze względu na tatę, bo widziałam, że słowa kanonika dotknęły go boleśnie. Mimo wszystko nikt nic nie powiedział. Po kilku jeszcze pożegnaniach, drzwi zostały zamknięte i zostałam wprowadzona do środka. Nadszedł czas zamiany mojej jasnoniebieskiej wełnianej sukienki na czarny strój postulantki.

Od samego początku życie w klasztorze budziło mój zachwyt. Cisza, ubóstwo, odmawianie modlitw Divinum Officium, skromna mała cela, którą mi przydzielono. To wszystko wydawało się wspanialsze niż największe bogactwa na ziemi. Ucieszyłam się nawet wtedy, gdy powiedziano mi, że już dłużej nie wolno mi używać słowa „mój”, co robiłam dotychczas poza klasztorem. Od tej pory to będzie nasza chusteczka do nosa, nasza książka, nasza cela, jako że nikt w Karmelu nie uznaje niczego za swoją wyłączną własność. Naprawdę byłam szczęśliwa i nie minął ani jeden dzień bez zachwytów nad dobrocią Boga, który zesłał mi powołanie, bym została karmelitanką. Powtarzałam sobie, że jestem w klasztorze na zawsze. Tylko śmierć mogła mnie stamtąd zabrać.

Mimo wszystko miałam kłopoty. Gdy wstąpiłam do klasztoru, przydzielono mi kilka gospodarskich obowiązków. Przez krótki czas codziennie pracowałam w pralni z matką Marią od Aniołów, podprzeoryszą i mistrzynią nowicjatu. Przydzielono mi także schody i dormitorium, które miałam zamiatać. Były to zaiste lekkie obowiązki, ale nie mając doświadczenia w pracach domowych, nie zawsze właściwie wywiązywałam się z przydzielonych mi zadań. Pewnego dnia przeorysza, matka Maria Gonzaga, odkryła pajęczynę na schodach. W obecności całej wspólnoty udzieliła mi surowej nagany.

– Nietrudno zauważyć, że piętnastoletnie dziecko zamiotło nasz krużganek – powiedziała karcącym tonem. – Siostro Tereso, proszę zmieść tę pajęczynę, a przy okazji naucz się być uważniejsza na przyszłość.

Zawstydziłam się. Przeorysza zraniła moje uczucia, bo nigdy wcześniej nie zwracała się do mnie takim ostrym tonem. Gdy przedtem spotykałam ją w rozmównicy, zawsze była uprzejma i wyrozumiała. Jednak od tego czasu wciąż dostrzegała moje przewinienia. Wszystko, co robiłam, było niewłaściwe. Niebawem mistrzyni nowicjatu sprawiła, że sytuacja uległa pogorszeniu. Prawie każdego popołudnia o wpół do piątej wysyłała mnie do ogrodu, żebym dla kondycji trochę popieliła. W czasie tych wyjść nigdy nie udało mi się uniknąć spotkania z matką Marią Gonzaga. Pewnego dnia zatrzymała mnie i jak zwykle natychmiast było widać, że jest niezadowolona.

– Dziecko, ty kompletnie nic nie robisz! – krzyknęła. – Jaka z ciebie postulantka, skoro wymagasz codziennych spacerów?

Zachowałam milczenie. Dobra zakonnica nie usprawiedliwia się, nawet jeśli słuszność jest po jej stronie. Jednak wielokrotnie było mi ciężko na duszy z powodu traktowania przez przeoryszę. Już nie odnosiłam wrażenia, że mnie lubi. Za każdym razem, gdy ją spotkałam, dostawałam burę za lenistwo, głupotę, powolność. W niewielkim stopniu rozumiałam to, że matka Maria Gonzaga odnosi się do mnie w taki sposób, żeby sprawdzić moje powołanie, a tak naprawdę darzy mnie miłością i robi, co w jej mocy, by sprawić, żebym szukała oparcia w Bogu, a nie istotach śmiertelnych.

Czasami denerwowałam również Marię i Paulinę. W czasie rekreacji nie podchodziłam, by usiąść obok nich, natomiast spędziłam wolną godzinę z innymi zakonnicami. Nigdy nie zwierzałam się moim starszym siostrom, czy dobrze się czuję jako karmelitanka. Pomimo że same kształciły się na osoby duchowne, czuły, że się zmieniłam i nie kocham ich już tak, jak dawniej, gdy mieszkałyśmy razem w domu. Byłam dla nich osobą obcą, już nie małą dziewczynką, która wciąż do nich przybiegała ze swymi dziecinnymi troskami.

Wiedziałam, co myślą drogie mi osoby, ale nie zmieniłam sposobu bycia. Czułam, że teraz, gdy przybyłam do Karmelu, by ratować dusze poprzez modlitwę i ofiarę, nie powinnam szukać żadnych przyjemności, nawet najbardziej niewinnych. Fakt, że Maria i Paulina czasami nie rozumiały mnie, sprawiał, że ofiara była jeszcze większa i bardziej radowała Boga.

Tygodnie mijały, a ja robiłam, co mogłam, by postępować według reguły zakonnej. Tak bardzo pragnęłam zostać świętą! Ale czy ktokolwiek mi pomagał albo dodawał otuchy? Wydawało się, że Bóg odszedł ode mnie bardzo daleko. Modlitwa sprawiała mi trudność, nawet w czasie Mszy Świętej lub po przyjęciu Komunii Świętej. Kapelan i inni księża, którzy odwiedzali klasztor, nie rozumieli, co się ze mną dzieje. Gdy oświadczyłam jednemu z nich, ojcu Blino, że chcę zostać świętą i kochać Boga tak jak święta Teresa z Avili, był tym oburzony.

– Co za pycha i arogancja! – krzyczał. – Lepiej poświęć się pracy nad swoimi wadami, staraj się już więcej nie obrażać Boga, rób małe postępy każdego dnia i temperuj swoje pochopne pragnienia.

– Ojcze, nie uważam moich pragnień za pochopne – próbowałam mu tłumaczyć. – Czy Nasz Pan nie powiedział: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski?”.

Jednak ojciec Blino wcale nie wyglądał na przekonanego. Powtórzył mi swoje rady. Od tamtej pory bardziej martwiłam się o stan swojej duszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Jedynie sposobność, by porozmawiać z innym księdzem Ojcem Pichon, przyniosła mi ulgę. Znałam go jeszcze zanim wstąpiłam do Karmelu, gdyż był spowiednikiem Marii i Pauliny, a ponadto jedynym księdzem, który zachęcał mnie, bym tak wcześnie wstąpiła do klasztoru. Po wysłuchaniu mojej spowiedzi generalnej z całego życia, ojciec Pichon powiedział mi, żebym miała dobry nastrój, bo jestem w stanie łaski. Potem wypowiedział te słowa:

– W obecności Boga, Najświętszej Panny, wszystkich aniołów i świętych oświadczam, że nigdy nie popełniłaś ani jednego grzechu śmiertelnego. Zanoś dzięki do Zbawcy, który zesłał ci taką łaskę bez żadnej zasługi z twojej strony.

Ogromnie mnie to pocieszyło i obiecałam, że już się nie będę martwić. Pomoc płynęła z jeszcze jednego źródła – z obowiązkowych lektur, których ode mnie wymagano. Już wcześniej bardzo pokochałam jedną książkę. Było to Naśladowanie Chrystusa, które znałam na pamięć. Teraz natomiast zaczęłam dogłębnie studiować pisma dwojga wspaniałych świętych wywodzących się z Karmelu: Teresy z Avili i Jana od Krzyża. Otrzymałam również Biblię. Stałam się tak przywiązana do Ewangelii, że kiedy odkryłam tomik zawierający wszystkie cztery, poprosiłam o pozwolenie, by ją zawsze ze sobą nosić. Była to bardzo mała książeczka, więc mogłam ją trzymać tuż obok serca.

Od czasu mojego wstąpienia do klasztoru nosiłam czarną sukienkę i czepek postulantki. Gdy wiosna ustąpiła miejsca latu, ogromnie cieszyłam się na myśl, że już wkrótce będę mogła zamienić ten ubiór na habit zakonu karmelitańskiego. Tłumaczyłam sobie, że zwykle postulat trwa sześć miesięcy. Jako że wstąpiłam do klasztoru w kwietniu, będę mogła stać się nowicjuszką w październiku, kiedy będę jeszcze miała piętnaście lat. Jednak niebawem matka Maria Gonzaga wezwała mnie do siebie i stwierdziła, że dzień moich obłóczyn nie nastąpi tak szybko.

– Będziesz musiała poczekać trzy miesiące dłużej – oświadczyła.

Nie padło żadne wyjaśnienie przesunięcia terminu, ale coś mi mówiło, że przyczyną nie jest to, iż przeorysza wątpi w moje powołanie. Nie, powód był zupełnie inny. Może to kanonik Delatroette uważał, że nie zostałam dostatecznie sprawdzona? Może nadal sądził, że popełniłam błąd wstępując do klauzurowego zakonu w wieku piętnastu lat?

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.