Rozdział jedenasty. Miłość przynosząca podarki

Z nadejściem marca Tit’Bé przywiózł z Honfleur wiadomość, że wieczorem odbędzie się u Efrema Surprenanta duże spotkanie, na które wszyscy są proszeni.

Ktoś musiał zostać, by pilnować domu, a ponieważ pani Chapdelaine wyraziła życzenie odbycia przejażdżki, by się nieco rozerwać po długich miesiącach odosobnienia – padło więc na Tit’Bé. Do Honfleur, miasteczka, do którego mieli najbliżej, było osiem mil. Lecz czym było pokonanie ośmiu mil w saniach po ubitym śniegu przez las, w porównaniu z przyjemnością usłyszenia piosenek i historyjek oraz rozmową z innymi ludźmi, również przybyłymi z daleka?

U Efrema Surprenanta zebrała się już niezła kompania: wielu mieszkańców miasteczka, trzej Francuzi, którzy kupili ziemię od jego bratanka Wawrzyńca, i wreszcie, ku wielkiemu zaskoczeniu Chapdelainów, Wawrzyniec we własnej osobie, który raz jeszcze przyjechał ze Stanów, by załatwić jakąś sprawę związaną ze sprzedażą i spadkiem po ojcu. Powitał Marię z niezwykłą atencją i usiadł koło niej.

Mężczyźni zapalili fajki. Rozmawiano o pogodzie, stanie dróg, nowinach. Jednak rozmowa się nie kleiła, wydawało się, że każdy na coś czeka. Spojrzenia samoistnie kierowały się w stronę Wawrzyńca i trzech Francuzów, jakby z ich samej obecności powinny w naturalny sposób wyniknąć wspaniałe opowieści, opisy dalekich krain o obcych obyczajach. Francuzi, którzy przyjechali na miejsce dopiero kilka miesięcy temu, musieli odczuwać podobną ciekawość, gdyż siedzieli zasłuchani i w ogóle się nie odzywali.

Samuel Chapdelaine, który widział ich po raz pierwszy w życiu, uznał, że ma prawo poddania ich przesłuchaniu, wedle prostego kanadyjskiego zwyczaju.

– A więc przyjechaliście tutaj pracować na roli… Jak się wam podoba Kanada?

– To piękny kraj, nowy, pełen przestrzeni… Sporo tu much w lecie, a zimy dają popalić; ale wydaje mi się, że z czasem można się przyzwyczaić – odpowiedział ojciec, zaś jego dwaj synowie kiwali głowami, wpatrując się w podłogę.

Sam ich wygląd wystarczał, by odróżnić ich od reszty mieszkańców miasteczka, lecz jak tylko zaczęli mówić, przepaść zdawała się powiększać, a słowa, jakie padały z ich ust wydawały się być w obcym języku. Nie były wypowiadane z charakterystyczną kanadyjską wolną wymową, ani z tym niemożliwym do określenia akcentem, nie przypominającym żadnego akcentu prowincji francuskiej, będącym po prostu chłopską mową, w której kiedyś wymieszały się akcenty emigrantów sprzed lat. Francuzi używali wyrażeń i zwrotów, których się w Quebecu w ogóle nie słyszy, nawet w miastach, a które zebranym tu ludziom wydawały się wyszukane i pełne wyrafinowania.

– W pana kraju, przed przyjazdem tutaj, też był pan chłopem?

– Nie.

– Więc czym się pan zajmował?

Francuz zawahał się chwilę zanim udzielił odpowiedzi, zdając sobie być może sprawę, że to, co powie, wyda się dziwne i trudne do zrozumienia.

– Byłem stroicielem – powiedział wreszcie – stroicielem fortepianów. A moi dwaj synowie byli sprzedawcami, Edmund w biurze, a Piotr w sklepie.

Sprzedawcy – to było jasne dla wszystkich. Ale profesja ojca pozostawał dla słuchaczy dość mętna.

Efrem Surprenant powtórzył:

– Stroiciel fortepianów; to było właśnie to, właśnie to!

Po czym spojrzał na swego sąsiada, Konrada Nérona z wyższością w oku i wyzwaniem, jakby mówił: „A nie chciałeś mi uwierzyć albo nie wiedziałeś, co to jest. A tu proszę…”.

– Stroiciel fortepianów – powtórzył z kolei Samuel Chapdelaine, zgłębiając powoli znaczenie tych słów. – Czy to dobry zawód? Dobrze pan zarabiał? Nie za dobrze, co?… W każdym razie jesteście dobrze wykształceni, pan i pana chłopcy. Umiecie czytać i pisać, i liczyć, co? A ja nie umiem nawet czytać.

– Ani ja! – dodał od razu Efrem Surprenant.

Konrad Néron i Egidiusz Racicot odkrzyknęli chórem:

– Ani ja!

– Ani ja!

I wszyscy zaczęli się śmiać.

Francuz pobłażliwie machnął ręką, pokazując, że można się bez tego obejść, i że jemu teraz cała ta nauka do niczego się nie przyda.

– Więc nie był pan w stanie się utrzymać z tej pracy. Tak… Czy dlatego tu pan przyjechał?

Pytał się bez zamiaru obrażenia nikogo, z całą możliwą prostotą, dziwiąc się, że porzucili dla ciężkiej pracy na roli zajęcia, które im się wydawały takie łatwe i przyjemne.

Dlaczego przyjechali? Kilka miesięcy temu mogliby szeroko wyjaśniać słowami płynącymi prosto z serca: znużenie chodnikami i brukiem, brudne miejskie powietrze; bunt przeciwko wiecznej perspektywie ujarzmionej egzystencji; o wzruszających słowach usłyszanych przypadkiem z ust prelegenta głoszącego ewangelię energii i inicjatywy, o zdrowym i wolnym życiu na płodnej ziemi. Jeszcze kilka miesięcy temu mogliby to wszystko z pasją powiedzieć…

Teraz zaś byli w stanie jedynie zrobić wymijającą minę i zastanowić się, która z iluzji jeszcze się nie rozwiała.

– W mieście nie zawsze jest się szczęśliwym – powiedział ojciec. – Wszystko jest drogie, żyje się w ścisku…

W małym paryskim mieszkanku wydawało im się to takie cudowne, że w Kanadzie spędzaliby wszystkie dnie na świeżym powietrzu, w nowym kraju, blisko wielkich lasów. Nie przewidzieli meszek ani nie rozumieli dobrze, co to znaczy mróz w zimie, ani nie podejrzewali, jakie czekają na nich przeszkody na tej bezlitosnej ziemi.

– Czy tak sobie to wyobrażaliście? – spytał się jeszcze Samuel Chapdelaine – ten kraj, życie tutaj?

– Nie do końca – powiedział cicho Francuz. – Nie, zupełnie nie…

Coś przemknęło po jego twarzy, co skłoniło Efrema Surprenanta do uwagi:

– O tak! Ciężko tu się żyje, ciężko!

Wszyscy trzej skinęli głowami i spuścili wzrok: trzej mężczyźni o drobnych ramionach, wciąż bladzi, mimo pół roku pracy na roli, których fantazja wyrwała zza biurek, lad i fortepianów, od jedynych zajęć do jakich się nadawali. Nie tylko chłopi cierpieli wyrwanie z ziemi rodzinnej. Francuzi zaczynali rozumieć swój błąd. Zbyt się różnili od otaczających ich Kanadyjczyków by ich naśladować, brakowało im ich siły i zdrowia, niezbędnej szorstkości i możliwości adaptowania się do wszelkich zajęć: rolnika, drwala, stolarza, w zależności od pory roku i zapotrzebowania.

Ojciec kiwał głową, zamyślony. Jeden z synów, z łokciami opartymi na kolanach, wpatrywał się ze zdumieniem na stwardniałą skórę, jaka od ciężkiej pracy na roli pojawiła się na jego delikatnych dłoniach. Wszyscy trzej sprawiali wrażenie, jakby w duchu przeprowadzali melancholijny bilans ich porażki. Inni zaś myśleli: „Wawrzyniec sprzedał im swą ziemię za więcej, niż była warta; nie mają teraz w ogóle pieniędzy i proszę… ci ludzie nie nadają się do pracy w polu”.

Pani Chapdelaine chciała ich pocieszyć, trochę z litości, a trochę z szacunku dla uprawy ziemi.

– Trzeba się na początku napracować, gdy się nie jest przyzwyczajonym, ale zobaczycie, jak wasza ziemia będzie w lepszym stanie, to przekonacie się, że życie będzie prostsze.

– To zabawne – zauważył Konrad Néron – jak każdego trudno zadowolić. Proszę bardzo, mamy tu trzech ludzi, którzy przyjechali z daleka, by się u nas osiedlić i uprawiać ziemię, a ja sobie zawsze powtarzałem, że nie ma nic przyjemniejszego, niż siedzieć sobie spokojnie cały dzień w biurze, z piórem za uchem, z dala od mrozu i palącego słońca.

– Każdy ma swoją ideę szczęścia – rzekł Wawrzyniec Surprenant, nie przychylając się do zdania żadnej ze stron.

– A twoja, to raczej nie jest osiedlenie się w Honfleur i pocenie się nad pniakami? – zarechotał Racicot.

– To prawda i wcale się z tym nie kryję: takie życie by mi nie odpowiadało. Ci ludzie tutaj kupili moją ziemię. To dobra ziemia, nikt nie może nic na ten temat złego powiedzieć. Mieli ochotę kupić ziemię, więc ja im to umożliwiłem. Jeśli zaś chodzi o mnie, dobrze się czuję tam, gdzie jestem i nie chciałbym tu wrócić.

Pani Chapdelaine pokręciła głową.

– Nie ma nic piękniejszego nad życie chłopa z dobrym zdrowiem, bez długów – powiedziała. – Taki człowiek jest wolny. Nie ma szefa. Ma zwierzęta, pracuje na siebie. Nie ma lepszego życia!

– Wszyscy tak mówią – odparł Wawrzyniec. – Jest się wolnym. Swoim panem. I wydaje się, że wam żal tych ludzi, którzy pracują w fabrykach, bo mają szefa, którego trzeba słuchać. Wolny… na ziemi… oczywiście!

Ożywiał się w miarę mówienia, z wyzwaniem w oczach.

– Nie ma na świecie nikogo, kto byłby mniej wolny niż chłop… Gdy mówicie o ludziach, którym się udało, którzy mają wszystkie potrzebne narzędzia do pracy na roli i mają większe szanse od innych, mówicie: „Ach! Prowadzą piękne życie. W dostatku. Mają dorodne zwierzęta”.

– A to zupełnie nie to, co należałoby powiedzieć – ciągnął. – W rzeczywistości, ich panami są właśnie zwierzęta. Nie ma na świecie szefa, który byłby równie głupi, jak ulubione zwierzę. Prawie codziennie powodują kłopoty lub wchodzą w szkodę. A to koń się spłoszy, nie wiedzieć czemu, albo poczęstuje kopniakiem. Albo krowa, ponoć łagodna, umęczona muchami, postanawia się przejść w trakcie dojenia lub nadepnie wam na palec u nogi. I nawet jeśli przypadkiem niczego wam nie zrobią, zawsze znajdzie się coś, co zatruje życie…

– Wiem, jak to jest – dodał – wychowałem się na roli. Prawie wszyscy jesteście chłopami i też to wiecie. Człowiek wraca do domu po całym dniu ciężkiej pracy, żeby zjeść obiad i trochę odpocząć. I zanim dobrze nie siądzie do stołu, nadbiega dzieciak z krzykiem: „Krowy zwaliły ogrodzenie”, lub: „Owce są w zbożu”. Wszyscy się wtedy zrywają i biegną, myśląc o owsie lub jęczmieniu, na który tak chuchano, by rósł spokojnie, a który teraz niszczą głupie bydlęta. Mężczyźni pędzą, wymachują kijami, tracą oddech. Kobiety wychodzą na podwórko i krzyczą. A potem, jak już się uda ponownie zagonić krowy lub owce do zagrody, naprawić ogrodzenie z palików, to w domu na stole czeka zimna zupa, pełna much, mięso pod stołem, którym najwyraźniej poczęstowały się psy i koty, więc je się byle co, w pośpiechu, ze strachem myśląc, co też te nieszczęsne zwierzęta mogą szykować nowego.

– Jesteście sługami waszych zwierząt – kontynuował – oto czym jesteście. Dbacie o nie, czyścicie je; zbieracie po nich gnój niczym biedacy okruchy z pańskiego stołu. To dzięki waszej ciężkiej pracy mogą żyć, gdyż ziemia jest skąpa, a lato zbyt krótkie. Tak już jest i nigdy się to nie zmieni, gdyż nie możecie się bez nich obejść. Bez zwierząt nie da się żyć i uprawiać roli. Ale jednak można by… może by się dało… Czyż nie mielibyście innych panów: lato, które zaczyna się zbyt późno i kończy za wcześnie, zimę, trwającą siedem miesięcy w roku, suszę i deszcz, nadchodzące zawsze nie w porę…

– W miastach ludzie śmieją się z takich rzeczy – prawił – ale tutaj nie macie przed nimi żadnej ochrony i one wyrządzają wam wiele szkody. Nie mówiąc już o mrozach, fatalnych drogach i życiu w odosobnieniu, z dala od wszystkiego, bez żadnych przyjemności. To męka, niedola, bieda od początku do końca. Często się mówi, że na roli poradzą sobie jedynie ci, którzy się na niej urodzili i wychowali. I słusznie… inni, ci, co mieszkali w miastach, na pewno nie będą na tyle głupi, żeby zadowolić się takim życiem!

Mówił żarliwie i dużo, tonem mieszkańca miasta, który codziennie rozmawia z podobnymi do siebie ludźmi, czyta gazety, słucha mówców ulicznych. Jego słuchacze, którzy należeli do rasy wrażliwej na słowo mówione, czuli, że porywają ich te słowa krytyki i narzekanie, i zdawali się postrzegać prawdziwy trud ich życia w nowy, intrygujący sposób, który sam ich zaskakiwał.

Pani Chapdelaine kręciła jednak głową.

– Niech pan tak nie mówi. Nie ma piękniejszego życia nad życie chłopa na dobrej ziemi.

– Nie tutaj, pani Chapdelaine. Jesteście zbyt daleko na północ – lato jest za krótkie, zboże nie ma nawet kiedy wyrosnąć, bo już mróz chwyta. Gdy tu zajeżdżam, za każdym razem, gdy jadę ze Stanów, i gdy widzę te małe drewniane domki rozsiane po okolicy, tak bardzo od siebie oddalone, że wydają się trząść ze strachu, i las, który zdaje się was osaczać ze wszystkich stron… Na Boga, ja się czuję zniechęcony do was wszystkich, ja, który już tu nie mieszkam, i pytam się sam siebie, jak to jest, że wszyscy tutejsi ludzie już dawno się stąd nie wyprowadzili do miejsc o łagodniejszym klimacie, gdzie znajdzie się wszystko do prowadzenia dobrego życia, gdzie można wyjść w zimie na spacer, bez strachu, że się już nie wróci…

Bez strachu, że się już nie wróci! Maria zadrżała i pomyślała o ponurych sekretach, jakie kryją się w zielonym i białym lesie. To prawda, co mówił Wawrzyniec Surprenant; był to bezlitosny kraj, bez żadnej taryfy ulgowej. Groźby czyhające na zewnątrz, mróz, głęboki śnieg, samotność… zdawało się, że weszły nagle do domu, usadowiły się koło pieca niczym rój złych wróżek, zanoszących się szyderczym śmiechem, przepowiadających nieszczęście lub też trwających w jeszcze bardziej złowróżbnej ciszy.

„Pamiętasz tych pięknych, kochanych chłopców, których uśmierciłyśmy i skryłyśmy w lesie, siostro? Ich dusze może i nam uciekły, ale ich ciała, ich ciała, ich ciała… nikt ich nam już nie odbierze…”

Szum wiatru w kątach domu przypomina ponury śmiech, a Marii wydaje się, że wszyscy zebrani w tych ścianach uginają karki i mówią cicho, jak ludzie, których życie jest zagrożone i napiętnowane strachem.

Reszta wieczoru była już naznaczona smutkiem, przynajmniej dla niej. Racicot opowiadał historie z polowań, o niedźwiedziach uwięzionych w pułapkach, które potrafiły szarpać się i tak strasznie ryczeć na widok trapera, że ten ostatni ze strachu tracił rezon, a które potem nagle poddawały się na widok większej grupy myśliwych z wymierzonymi w nie śmiercionośnymi strzelbami; poddawały się, kryjąc łby między łapami i zawodząc w prawie ludzki sposób, rozdzierającymi i budzącymi litość jękami i płaczem.

Po relacjach z polowań nadeszła pora na opowieści o duchach i objawieniach. Historie o mrożących krew w żyłach ukazujących się postaciach lub niezwykłych ostrzeżeniach, jakie spotkały ludzi, którzy bluźnili lub źle wyrażali się o księżach. Później, jako że nikt nie chciał śpiewać, grano w karty. Rozmowa zeszła na mniej poruszające tematy i jedyne wspomnienie o tym, co mówiono, jakie Maria wyniosła z tego wieczoru, gdy sanie wiozły ją i jej rodziców do domu przez ciemne lasy, było to o Wawrzyńcu Surprenancie, mówiącym o Stanach Zjednoczonych i przepychu wielkich miast, o przyjemnym, bezpiecznym życiu, i niekończącym się cudownym spektaklu prostych, oświetlonych wieczorami dróg.

Przed wyjściem Wawrzyniec powiedział do niej półgłosem, prawie poufnie:

– Jutro jest niedziela… Przyjadę do was po południu.

Minęło kilka krótkich nocnych godzin, po nich słoneczny, zaśnieżony poranek, i oto znów był koło niej, podejmując swe niezwykłe opowieści, niczym przerwaną mowę obrończą.

Nie ulegało wątpliwości, że to dla niej o tym wczoraj mówił – dobrze to pojęła. Wielka pogarda, jaką okazał dla życia na wsi, opisy wspaniałego życia w mieście – to było zaledwie nęcenie w porównaniu z tym, co jej dzisiaj odmalowywał, jakby pokazywał jej książkę z obrazkami.

– Och! Mario, nie może sobie tego pani wyobrazić. Sklepy w Roberval, Suma w kościele, poruszające przedstawienie w szkole przyklasztornej – to najpiękniejsze rzeczy, jakie pani do tej pory widziała. A tymczasem one by jedynie rozśmieszyły mieszkańców miasta. Nie może sobie pani tego wyobrazić… Nic, tylko przechadzać się po chodnikach wielkich ulic, wieczorem, gdy dzień pracy jest skończony – żadnych chodniczków z desek, jak w Roberval, ale piękne, asfaltowe, płaskie jak stół trotuary – nic, tylko się przechadzać, w pełnym świetle, podziwiać wciąż przejeżdżające elektryczne auta, sklepy, ludzi… miałaby się pani czym dziwić przez długie tygodnie. I te wszystkie rozrywki, którymi można się cieszyć: teatr, cyrk, ilustrowane gazety, a na każdej ulicy są miejsca, gdzie można wstąpić za miedziaka – pięć centów – i zaśmiewać się przez następne dwie godziny. Och, Mario! I pomyśleć, że pani nawet nie wie, co to są ruchome obrazy!

Zamilkł na kilka chwil, przywołując w swej pamięci niezwykły spektakl z kinematografu i zastanawiał się, czy mógłby jej wyjaśnić i opowiedzieć zwykłe przygody: wzruszającą historię małych dziewczynek, opuszczonych lub zgubionych, których życie na ekranie jest dwunastominutowym skrótem potwornej biedy i trzyminutową rekompensatą w otoczeniu niewiarygodnego luksusu. Szalone galopady kowbojów ścigających złych Indian; niesamowita strzelanina; ostateczne uwolnienie jeńców (w ostatniej sekundzie) przez dzielnych żołnierzy przybywających jak trąba powietrzna i wymachujących zwycięsko gwieździstą flagą.

Po chwili wahania, pokręcił głową, zdając sobie sprawę, że nie umiałby opisać wszystkich tych rzeczy słowami.

Szli razem po śniegu, z rakietami przyczepionymi do butów, po pogorzeliskach, jakie pokrywają wysoki brzeg rzeki Péribonka nad wodospadem. Wawrzyniec Surprenant nie uciekł się do żadnego pretekstu, by Maria z nim wyszła; zwyczajnie się ją o to spytał przy wszystkich, a teraz mówił o miłości z taką samą bezpośredniością i praktyczną prostotą.

– Pierwszego dnia, gdy panią ujrzałem, Mario, pierwszego dnia… to prawda! Długo nie przyjeżdżałem do kraju, i powtarzałem sobie, że to nieszczęsne miejsce do życia, że tutejsi ludzie to tylko banda prostaków, co świata nie widzieli, a że dziewczyny na pewno nie są tak ładne i mądre jak te ze Stanów… A potem jak tylko na panią spojrzałem, nagle sobie powiedziałem, że sam jestem prostakiem, gdyż ani w Lowell, ani w Bostonie nie spotkałem takiej dziewczyny jak pani. Później, gdy wróciłem do siebie, dziesięć razy dziennie myślałem, że pewnie jakiś przybłęda ze wsi przyjdzie, znajdzie panią i zabierze. Za każdym razem, na samą myśl o tym przebiegał mi dreszcz po plecach. To dla pani wróciłem, Mario, spod Bostonu aż tutaj: trzy dni podróży! Interesy, jakie tu miałem, mogłem załatwić listownie. To dla pani wróciłem, żeby powiedzieć, co miałem do powiedzenia, i usłyszeć, co pani mi odpowie.

Za każdym razem, gdy ziemia była przed nimi czysta na kilka stóp, bez pni i korzeni, gdy mógł podnieść na nią wzrok, bez obawy, że runie w kopiasty śnieg, spoglądał na nią, ale jedyne co mógł dostrzec, to jej pochylony profil, spokojny i cierpliwy wyraz twarzy, wyłaniającej się spomiędzy wełnianej czapeczki i takiejż długiej kamizeli, opływającej jej wspaniałe kształty; każde spojrzenie przypominało mu powód jego miłości, nie dawało jednak żadnej odpowiedzi.

– To nie jest miejsce dla pani, Mario. To zbyt okrutna kraina, praca jest ciężka: człowiek zaharowuje się na śmierć, żeby zarobić na chleb. A tam, w fabrykach, z racji tego, że jest pani sprytna i silna, szybko zarabiałaby pani prawie tyle co ja. Ale gdyby zostałaby pani moją żoną, nie musiałaby pani pracować. Zarabiam dość na dwie osoby, żylibyśmy sobie przyjemnie: piękne ubrania, ładne mieszkanie w murowanym domu, z gazem, ciepłą wodą, z wszystkimi rzeczami, o których nie ma pani pojęcia, a które w każdej chwili ułatwiają życie. I proszę nie myśleć, że tam są sami Anglicy. Znam dużo kanadyjskich rodzin, pracujących jak ja, lub też mających sklepy. Jest tam też piękny kościół, z kanadyjskim księdzem, proboszczem Tremblay, z Saint-Hyacinthe. Nie nudziłaby się pani…

Wahał się jeszcze, obejmując spojrzeniem ją i białą ziemię usianą brązowymi pniakami, na surowej równinie, która kawałek dalej nagle opadała do skutej lodem rzeki, jakby szukał decydujących argumentów.

– Nie wiem, co jeszcze pani powiedzieć… Mieszka tu pani od zawsze i trudno jest sobie pani wyobrazić, jak jest gdzie indziej, a ja mogę to pani odmalować tylko słowami. Ale ja panią kocham, Mario, dobrze zarabiam i nie piję ani kropli. Jeśli zgodzi się pani wyjść za mnie, zabiorę panią w te miejsca, które ją zadziwią: prawdziwie piękne miejsca, nie to, co tutaj, gdzie można żyć jak ludzie i być szczęśliwym.

Maria milczała, jednak każde zdanie Wawrzyńca Surprenanta uderzało w jej serce jak morskie fale o brzeg. Nie wzruszały jej miłosne wyznania, nawet jeśli były szczere i uczciwe, ale opisy, jakimi starał się ją skusić. Mówił tylko o zwykłych przyjemnościach, małostkowych zaletach życia w komforcie lub próżności – ale należy pamiętać, że tylko te Maria mogła dokładnie zrozumieć, zaś cała reszta – tajemnicza magia miast, pociąg do innego życia, w samym centrum ludzkiego świata, a nie na najbardziej oddalonym jego krańcu, pozostawały czymś nienamacalnym i ogólnym, przypominającym majaczące w oddali światło.

Lecz wszystko, co jest cudowne i oszałamiające w widoku tłumu i kontakcie z nim, kipiące bogactwo odczuć i pojęć, dla których mieszkaniec miasta zamienił cierpką dumę ziemi, Maria odczuwała jak przez mgłę, jak nowe życie w nowym świecie, pełne chwały ponowne narodziny, o których marzyła. Przede wszystkim jednak miała ochotę się wyrwać i uciec.

Wiatr wiał ze wschodu i przywiewał całą armię szarych, smutnych, pełnych śniegu chmur. Przemieszczały się groźnie nad białą ziemią i ciemnymi lasami. Ziemia zdawała się wyczekiwać kolejnej fałdy na swym całunie, a sosny, świerki i cyprysy, ściśnięte, trwały nieruchomo, wyrażając wielką rezygnację, jaką mają drzewa o prostych pniach. Pniaki wystawały ze śniegu jak rozbitkowie. Nic w tym krajobrazie nie zwiastowało wiosny, ani żadnej pory roku, ciepłej i rodzącej nowe życie. Okolica przypominała raczej powierzchnię opuszczonej planety gdzie królowała jedynie zimna śmierć.

To zimno, ten śnieg, tę pogrążoną we śnie wieś i surowość ciemnych drzew – Maria Chapdelaine znała to wszystko od urodzenia. A teraz, pierwszy raz w życiu, myślała o tym z nienawiścią i strachem. Jakimż rajem musiały być te krainy na południu, gdzie zima kończyła się w marcu, a od kwietnia drzewa puszczały pączki? A w środku zimy można było chodzić drogami, bez rakiet, futer, z dala od dzikich lasów. A w miastach, te ulice…

Pytania zadrżały jej na wargach. Chciałaby wiedzieć, czy są tam wysokie domy i sklepy po obu stronach ulic, bez żadnych przerw, jak jej mówiono, czy auta elektryczne jeździły cały rok, czy życie było drogie… A odpowiedzi na te wszystkie pytania zadowoliłyby jedynie cząstkę jej nieśmiałej ciekawości i pozwoliły trwać cudownemu mirażowi.

Wciąż milczała, bojąc się powiedzieć cokolwiek, co przypominałoby zaczątek obietnicy. Wawrzyniec patrzył na nią, cały czas idąc po śniegu u jej boku, i nie domyślał się niczego, co działo się w jej sercu.

– Mario, nie chce pani? Nie czuje pani do mnie przyjaźni, czy też nie może się pani teraz zdecydować?

Ponieważ wciąż nie odpowiadała, ze strachu przed definitywną odmową, uchwycił się tej ostatniej możliwości.

– Oczywiście nie musi pani od razu odpowiadać! Przecież tak krótko się znamy… Proszę tylko pomyśleć o tym, co powiedziałem. I gdy się pani zastanowi, to zrozumie pani, że nie ma tu chłopaka, z którym stworzyłaby pani szczęśliwsze małżeństwo niż ze mną, ponieważ, jeśli pani za mnie wyjdzie, będziemy żyć jak ludzie, a nie zapracowywać się na śmierć dbając o zwierzęta i dłubiąc w kawałku ziemi na odludziu…

Wrócili do domu. Wawrzyniec mówił przez chwilę o podróży, jaka go czekała, o Stanach, do których zawitała już wiosna, o wspaniałej, dobrze płatnej pracy, o czym świadczyły jego eleganckie ubrania i pewna siebie mina. Potem wyszedł, a Maria, która cały czas odwracała od niego oczy, jak tylko na nią spojrzał, usiadła przy oknie i spoglądała w noc na padający śnieg, myśląc o swoim wielkim cierpieniu.

cdn.

Louis Hemon

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.