Rozdział jedenasty. Kardynał Newman. Cel naszego życia, pokój, modlitwa

Cel naszego życia

Jaki jest cel naszego życia?

Święty Paweł przy jakiejś okazji porównuje świat ze sceną w teatrze. Rozważmy, co poprzez to należy rozumieć. Jak wiecie, aktorzy występujący na estradzie są w rzeczywistości równi sobie, lecz raz po raz przybierają różne maski; jedni grają ludzi wysoko postawionych, inni prostaczków, niektórzy są pełni radości, inni pełni smutku. Czy zatem nie byłoby czystym absurdem, gdyby jakiś aktor chełpił się koroną z tektury i pozłoty, lub swoją tępą imitacją miecza, zamiast uważać je za rekwizyty? I cóż by zyskał, gdyby tak uczynił, wpatrując się tylko w siebie samego i swoje przebranie? A jeśliby ukrył te rzeczy, lub obrócił na swój własny użytek, czy znaczyłoby to, że było w nich coś wartościowego? Czyż nie jest więc jego zadaniem dobrze grać swoją rolę i nic ponadto? Tak przynajmniej podpowiada nam zdrowy rozsądek. A teraz uznajmy, że na tym świecie wszyscy jesteśmy aktorami; wszyscy, razem i z osobna, jesteśmy równi sobie, na równi zostaniemy osądzeni tuż po tym, jak skończy się nasze życie; lecz mimo tego, że jesteśmy równi i sobie podobni, to każdy zajmuje obecnie swoje własne, specjalne miejsce, każdy ma swoją pracę i swoją misję, lecz wszystko to nie w tym celu, by oddawać się namiętnościom, by parać się groszoróbstwem, by rozsławić swe imię w świecie, nie po to, by oszczędzić sobie wszelkich kłopotów, nie po to, by zginać się pod własnym jarzmem, nie dla własnego samolubstwa i samowoli, lecz po to, by sprostać temu, co Bóg nakłada na człowieka.

„Wolą Boga – kres życia”, Mowy skierowane do Połączonych Kongregacji, s. 112.

Co jest jasnym obrazem celu naszego życia?

Ach, gdybyśmy tylko mogli uchwycić ten jasny obraz rzeczy, przeczuwając, że on jeden spośród wszystkiego, co nam towarzyszy miły jest Bogu! Jaka korzyść leży w przypodobaniu się światu, w upodobaniu wielkości, a choćby i nawet w przypodobaniu się tym, których kochamy, gdy to porównać z łaską w oczach Boga. Jaka korzyść z oklasków, podziwu, umizgów i rzeszy wielbicieli, jeśli porówna się ją z tym jedynym celem, z posłuszeństwem wobec obrazu niebios? Cóż takiego może dać świat, co dałoby się porównać z oglądem spraw duchowych, żywą wiarą, niebiańskim pokojem, ogromem świętości, wiecznotrwałą prawością, nadzieją chwały, która jest udziałem ludzi szczerze kochających, idących za naszym Panem, Jezusem Chrystusem?

Dzień po dniu błagajmy i módlmy się do Niego, by objawiał się naszym duszom coraz pełniej; by przynaglał nasze zmysły; by dał nam wzrok i słuch, smak i czucie świata, który nadejdzie; by działał pośród nas, tak by każdy mógł z przekonaniem powiedzieć: „prowadzisz mnie według swojej rady i przyjmujesz mię na koniec do chwały. Kogo prócz Ciebie mam w niebie? Gdy jestem z Tobą, nie cieszy mnie ziemia. Niszczeje moje ciało i serce, Bóg jest opoką mego serca i mym udziałem na wieki” (Ps 73, 24–26).

„Boże wezwanie”, Kazania parafialne, s. 1574.

Pokój

Dlaczego prawdziwy chrześcijanin zachowuje pokój ducha w każdym czasie?

Czy patrzyliście kiedyś na pomarszczoną taflę wody? Czy myślicie, że to drżenie na powierzchni przenika jej głębię? W żadnym razie! Widzieliście lub słyszeliście o straszliwych burzach na morzu? Te sceny grozy i rozpaczy pod żadnym względem nie przypominają łez apostoła i jego bojaźni o stado. Te gwałtowne niepokoje nie sięgają głębin. Toń oceanu, rozległe królestwa wody opływające ziemię są równie spokojne i ciche zarówno, gdy sztorm nadchodzi i gdy ustaje. Podobnie jest z duszami ludzi świętych. Mają w sobie dość bijącego z nich niezgłębionego pokoju; i choć codzienność może sprawiać, że wydają się poruszeni, lecz mimo to w swych sercach zachowują ciszę. Nawet aniołowie radują się z powodu nawracających się grzeszników i, jak możemy dzięki temu przypuszczać, smucą się nad zatwardziałymi grzesznikami, lecz kto mógłby powiedzieć, że nie mają w sobie doskonałego pokoju? Nawet sam Wszechmogący Bóg raczy łaskawie mówić o swoim smutku i gniewie, i radości – a czyż nie jest Niezmienny? I w podobny sposób, porównując to, co ludzkie i Boskie, święty Paweł miał doskonały pokój, gdyż jego dusza osadzona była w Bogu, choć mogły go poruszać życiowe utrapienia.

Z tego powodu, jak powiedziałem, chrześcijanin ma w sobie głębię, ciszę, ukryty pokój, którego świat nie widzi – niby jakieś dobro ukryte w oddalonym i niewidocznym dla oka miejscu, trudnym do zdobycia. Tego człowieka nic nie rozprasza – pokój jest jakby najlepszą częścią jego życia, ze wszystkim, co ono przynosi, a gdy jest sam, jest jego rzeczywistym stanem. To, kim jest, gdy opuści siebie dla Boga, jest jego prawdziwym życiem. Może udźwignąć własne istnienie, może (jak to bywa) radować się sobą, gdyż jest to łaska Boża, którą Pan weń wlewa, jest to znak obecności Wiekuistego Pocieszyciela, w którym chrześcijanin się raduje. Potrafi udźwignąć (i znajduje w tym radość) siebie samego w każdym czasie – „nigdy mniej samotny, niż wówczas, gdy jest sam”. Może spoczywać nocą z głową na poduszce, wpatrzony tylko w Boga, z sercem przepełnionym uczuciem, że nie trzeba mu niczego – że „jest pełen i obdarzony wszelką obfitością” – że Bóg jest dla niego wszystkim i gdyby On zechciał ofiarować mu w darze nicość, to jeszcze byłoby to dlań zbyt wiele. Trzeba mu w istocie tylko większej wdzięczności wobec Boga, więcej świętości, więcej nieba, lecz myśl o tym, że trzeba mu więcej nie jest dlań kłopotem, lecz powodem do radości. Nie zakłóca jego pokoju świadomość, że może być jeszcze bliżej Boga. Taki jest właśnie pokój chrześcijanina, gdy ogołoconym i niepodzielnym sercem, ze wzrokiem utkwionym w Krzyżu, oddaje się i zwraca ku Temu, dzięki któremu noc staje się tak jasna jak dzień. Święty Paweł mówi, że „pokój Boży będzie strzegł waszych serc i myśli” (por. Ef 4, 7). Strzegł, czyli pełnił straż, osłaniał, kładł się warownym obozem dla obrony naszych serc, jakby chciał trzymać z dala wszelkich wrogów. Apostoł mówi o naszych „sercach i myślach”, by przeciwstawić im to, co sądzi na nasz temat świat. Wiele ciężkich zarzutów można postawić chrześcijaninowi i wiele złego można mu uczynić, lecz dana mu jest mistyczna rękojmia i tarcza.

„Spokojność”, Kazania parafialne, s. 994–995.

Jak mogę osiągnąć pokój duszy?

Może być tak, że pokój duszy jest tym, o czym myślał apostoł, gdy mówił o świadectwie Ducha Świętego. Być może mówił o tym poczuciu spełnienia i odpocznieniu, których doświadcza dusza proporcjonalnie do tego, na ile zdolna jest bez reszty oddać się Bogu i nie żywić żadnych pragnień, nie żądać innych celów poza rozkoszowaniem się Bogiem. Gdy się budzimy, jesteśmy tego świadomi, odchodzą od nas mary senne, w których byliśmy pogrążeni podczas snu. Gdy szukamy rozwiązania jakiegoś trudnego problemu naukowego, towarzyszy nam przekonanie dotyczące tej kwestii, różne od tego, które dotyczy jakimś dziwacznym odkryciom lub nieuprawnionym przypuszczeniom. Gdy uświadamiamy sobie prawdę mamy uczucie, jakie nie towarzyszy tamtym fantazjom, które biorą słowa za dobrą monetę, myląc je z rzeczywistością. Zatem, w podobny sposób, jeśli zamierzamy odnaleźć ten rzeczywisty i najświętszy Cel, na którym mogą skupić się nasze serca, towarzyszyć nam będzie pełnia pokoju, której nic prócz Niego dać nie może. W tej mierze, jeśli odstępujemy od miłości świata i jesteśmy umarli dla stworzenia i, z drugiej strony, zrodzeni jesteśmy w Duchu Świętym do miłości naszego Stwórcy i Pana, ta miłość przyniesie ze sobą swoje własne dowody, z Królestwa, z którego pochodzi. Dlatego też apostoł mówi: „sam Duch wspiera swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi” (Rz 8, 16). I ponownie, mówi o Tym, który „wycisnął na nas pieczęć i zostawił zadatek Ducha w sercach naszych” (por. 2 Kor 1, 22).

„Myśl o Bogu oparciem duszy”, Kazania parafialne, s. 1152.

Modlitwa

W jaki sposób możemy stanąć wprost w obecności Boga?

Gdy ludzie rozpoczynają swoje prace z myślą o Bogu, działają ze względu na Niego i dla wypełnienia Jego woli, gdy proszą Go, by pobłogosławił im, ich życiu, modlą się do Niego o dobra, których pragną i widzą Boga w każdym przypadku, niezależnie czy jest to zgodne z ich modlitwą czy też nie, wtedy znajdą wszystko, co się przydarza, zgodnym z prawdami dotyczącymi Boga, który żyje w ich umyśle, z prawdami tak różnymi i nieziemskimi jak tylko one mogą być. Wtedy staną w obecności Boga, jako Żyjącej i Żywej Osoby, zdolni podtrzymać rozmowę z Nim, z całą bezpośredniością i prostotą, w zawierzeniu i bliskości, mutatis mutandis, których używamy zwracając się do naszych ziemskich przełożonych; budzi wątpliwość, czy uświadamiamy sobie towarzystwo naszych towarzyszy w podróży z większą jasnością, niźli te obdarzone łaską umysły zdolne są kontemplować i adorować Niewidzialnego Stwórcę, którego wytłumaczyć i zrozumieć niepodobna.

Logika wiary, s. 106–107.

W jaki sposób winniśmy zwracać się do Boga w modlitwie?

Ujrzymy to jaśniej, jeśli rozważymy, że co innego odczuwamy zwracając się do naszych przyjaciół, lub mówiąc o nich, gdy są obecni, a co innego, gdy ich nie ma. Ich obecności jest dla nas punktem odniesienia; działa jak zewnętrzne prawo, które ukazuje nam, co czynić a czego nie, czego nie powinniśmy robić i co powinniśmy zrobić inaczej, lub co powinniśmy uczynić wyłącznie w takiej i nie innej mierze. Oto, czego brakuje obecnie większości ludzi w ich życiu religijnym – takiego oto zewnętrznego ograniczenia, wynikającego ze świadomości Bożej obecności. Rozważmy, powiadam, w jak różny sposób mówimy o przyjacielu, jakkolwiek bliskim, w sytuacji, gdy jest obecny lub nieobecny; rozważmy, co byśmy czuli, gdyby się tak zdarzyło, że zaczęlibyśmy mówić o nim jakby był nieobecny i gdybyśmy nagle uświadomili sobie, że jest odwrotnie. Jakbyśmy się wówczas czuli, choćbyśmy nawet nie myśleli o niczym innym poza przyjacielską miłością i oddaniem? Ale jest taki ton głosu i sposób mówienia o osobach nieobecnych, który należy uznać za lekceważący, a w ostateczności za bezczelny, gdyby go użyć w ich obecności. Gdy zdarzy się coś takiego, zastanawiamy się w większym lub mniejszym stopniu, choćby w sposób nie do końca uświadomiony, jak by przyjęły nasze słowa osoby nieobecne, jakie wrażenie by to na nich wywarło i – z drugiej strony – co by nam powiedziały i co by sobie o nas pomyślały. Gdy ktoś jest nieobecny, kusi nas być może, by po cichu powiedzieć, co sądzimy o jego poglądach – lecz w jego obecności uważamy na swoje słowa, wolimy pominąć niewygodne kwestie, czy to z tej racji, że zdajemy sobie jasno sprawę, iż możemy się mylić, i że ta osoba może wdać się w polemikę. Jesteśmy bardzo ostrożni w mówieniu o tym, co sądzimy o jej przekonaniach w danej sprawie lub o tym, jak ona się do nas odnosi; we wszystkich tych sprawach dostrzegamy swoje poważanie i subtelność w zachowaniu wobec tej osoby. Zatem, jeśli czujemy tego typu respekt wobec naszych znajomych i przyjaciół, co powinniśmy odczuwać w obecności Wszechwiedzącego, przenikającego wszystko Sędziego ludzi? Szacunek i roztropność, jakie zachowujemy wobec ludzi stają się bojaźnią Bożą w stosunku do Wszechmogącego; a ci, którzy nie czują tej bojaźni, mówiąc krótko, nie wierzą, że On ich widzi i słyszy. Gdyby było inaczej, przestaliby z zadufaniem chełpić się Jego przychylnością dla nich, przestaliby opowiadać w jak zażyłej są relacji z Bogiem, przestaliby rozwodzić się nad Jego tajemnicami, przestaliby lekko traktować Boże Imię i przestaliby zwracać się do Niego z niestosowną poufałością.

„Cześć i szacunek, owoce wiary w Bożą Obecność wśród nas”, Kazania parafialne, s. 965–966.

Czym jest medytacja nad misterium Chrystusa?

Taka medytacja jest w istocie nieustającym, ciągłym myśleniem o Jezusie Chrystusie, o Jego czynach i mękach. Oznacza trwanie przed Nim z naszymi myślami, jako przed Jedynym, którego możemy kontemplować, uwielbiać i ku któremu możemy się zwracać, gdy wstajemy, kładziemy się, jemy i pijemy, gdy jesteśmy w domu i poza nim, gdy pracujemy, chodzimy, a ostatecznie – gdy jesteśmy sami, lub znów pośród ludzi; tym jest medytacja. I tylko w ten sposób, żaden inny, będziemy mogli wypełnić nasze serca w stosowny sposób. Jesteśmy ludźmi o kamiennych sercach, sercach tak twardych jak uliczny bruk, życie Chrystusa nie zostawia na nich ani śladu. A zatem, jeśli pragniemy zostać zbawieni, nasze serca muszą być czułe, wrażliwe, ożywione; nasz serca muszą zostać skruszone, przeorane jak ziemia, przekopane, nawodnione, doglądane, uprawiane, dotąd aż staną się niby ogród, ogród Edenu, godne uznania naszego Boga, ogrody, po których Pan Bóg będzie mógł chodzić, w których będzie mógł mieszkać; ogrody wypełnione nie dzikimi krzewami i cierniami, lecz wonnym i pożytecznymi sadzonkami niebiańskich drzew i kwiatów. Pustynie i jałowe nieużytki muszą zostać nawodnione przez strumienie żywej wody. Taka zmiana musi dokonać się w naszych sercach, jeśli pragniemy zostać zbawieni; to co mamy w świecie, nie może żadną miarą pochodzić ze świata, z natury, a tym jest wiara i miłość. Lecz jak można to osiągnąć, wedle Bożej łaski, jeśli nie jedynie przez daną od Niego, praktyczną medytację, w każdy czas?

Święty Piotr opisuje to, o czym myślę, gdy powiada, mówiąc o Chrystusie: „wy, choć nie widzieliście, miłujecie Go; wy w Niego teraz, choć nie widzicie, przecież wierzycie, a ucieszycie się radością niewymowną i pełną chwały” (1 P 1, 8).

Chrystus odszedł, nie widać Go; nigdy Go nie widzieliśmy, a jedynie czytamy i słyszymy o Nim. Jest takie stare powiedzenie: „co z oczu, to i z serca”. Bądźcie pewni: tak musi być i tak będzie z nami, z naszą relacją do błogosławionego Zbawiciela, jeśli nie podejmiemy ciągłych wysiłków by przez cały dzień myśleć o Nim, Jego miłości, Jego nakazach, Jego darach i obietnicach. Musimy przywoływać nieustannie w myślach to, co czytaliśmy o Nim w Ewangeliach i pobożnych książkach; musimy wracać do tego, co słyszeliśmy w kościele; musimy modlić się do Boga, by uzdolnił nas do tego, by nam w tym błogosławił, by uczynił zdolnymi modlić się tak w prostocie umysłu, szczerze, z przepełnionym czcią duchem. Jedynym słowem, musimy medytować, wszystko to jest medytacją i nawet najmniej uczona osoba może ją praktykować i będzie to czynić, jeśli znajdzie w sobie wolę po temu.

A teraz dwie kwestie dotyczące tej medytacji, modlitewnego zamyślenia nad czynami i męką Chrystusa. Pierwsza z nich może wydać się zbyt oczywista, by o niej wspominać, ale gdybym ją przeoczył, mogłoby się wydawać, że o niej zapomniałem, gdy w rzeczywistości biorę ją pod uwagę. Oto ona: taka medytacja nie jest bynajmniej łatwa na początku. Wiem o tym; ludzie uznają ją na początku za irytującą, a ich myśli będą bardzo chętnie uciekać ku innym przedmiotom. To prawda, lecz zgódźmy się, jeśli Chrystus uznał twoje zbawienie za godne wielkiej ofiary dobrowolnych cierpień za ciebie, czy nie powinieneś uznać (co jest zresztą twoim osobistym zadaniem) swego własnego zbawienia za warte tak niewielkiej ofiary, jaką jest nauka medytacji nad Jego cierpieniami? Czy można od ciebie mniej wymagać, skoro to On dokonuje dzieła, a ty powinieneś tylko uwierzyć w nie i je przyjąć?

Moja druga uwaga jest taka: ta medytacja tylko przez powolne stopniowanie zdolna jest zmiękczyć nasze twarde serca, a wtedy dzieje Chrystusowych utrapień i smutków rzeczywiście nas poruszą. Jedno czy dwa rozważania o Chrystusie nie uczynią tego. Przemiana serca dokonuje się w ciszy i miarowo, rośnie wraz z Jego obrazem przed oczyma naszej duszy, tak byśmy krok po kroku nabierali w serca odrobinę ciepła, światła, życia i miłości. Nie powinniśmy przeglądać się w lustrze, by szukać nagłej zmiany. To będzie jak rozkwitające na wiosnę liście. Nie widzisz jak rosną; nie możesz tego wykryć przez krótkotrwałą obserwację. Lecz każdego dnia, który mija, coś się z nimi dzieje; być może jesteś w stanie powiedzieć każdego ranka, że coraz pełniej rozkwitły. I tak jest z naszymi duszami; oczywiście nie każdego poranka, lecz gdy minie pewien czas, możemy dostrzec, że więcej w nas życia i jesteśmy bardziej religijni niż wcześniej, choć w międzyczasie nie byliśmy świadomi, iż rozwijamy się duchowo.

„Uniżenia Chrystusa – medytacja dla chrześcijan”, Kazania parafialne, s. 1202–1204.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Kardynał Newman. 101 pytań i odpowiedzi.