Rozdział dziewiąty. Pąsowy liść klonu, cz. 1

Mijały pory roku. Przeszła zima, przeszła wiosna i lato. Nadciągnęła jesień i przebarwiła liście w sadach, okolicznych zagajnikach i lasach. Pyszna purpura mieszała się z żółcią, złotem, brązem, rozmaitymi odcieniami czerwieni.

Dnie, chociaż krótkie, piękne były, bo słoneczne. Ranki wstawały lekko zamglone, ale mgła niknęła w jasnych promieniach i świat cały weselał.

Blisko rok minął od owego dnia, w którym losy Jaśka i Haliny złączyły się w jeden los. Rok szczęśliwy, rok dobry, pachnący miodem i schnącym na pokosach sianem. Smakujący jak morele z sadu ojca Eliasza. Przyprawiający o zawrót głowy niczym stare węgierskie wino, które księżna kazała sprowadzać dla dworu ze swej południowej ojczyzny.

Ale nadszedł dzień, w którym Jasiek znowu musiał ruszyć w pole, aby bronić granicy na wschodzie. Halina została sama w Sandomierzu.

Pani Kinga wyjechała do Sącza, książę do Krakowa. Na zamku zrobiło się cicho i smutno. Zresztą Halina rzadko tam zaglądała. Za to co dnia wychodziła na wzgórze górujące ponad gościńcem wiodącym ku Lublinowi i wpatrywała się w dal, mając nadzieję, iż ujrzy powracającego z wyprawy, wraz z rycerską drużyną, męża.

Gdy zapadał zmierzch, długo nie kładła się spać. Siedziała zapatrzona w ogień tańczący po grubych dębowych polanach ułożonych w kominku wymurowanym z polnych kamieni.

Szkarłatny poblask kładł się chybotliwymi refleksami na bielonych wapnem ścianach izby. Halina wsparłszy głowę na pięściach, wsłuchiwała się w odgłosy dobiegające z dworu.

Najpierw był to gwar licznych głosów, później kroki spóźnionych przechodniów, wreszcie tylko poszczekiwanie psów i ciche skrzypienie okiennic kołysanych podmuchami chłodnego wiatru.

Tak mijał dzień za dniem. Tak mijała noc za nocą. Tęsknota Haliny rosła, a o Jaśku wciąż nie było żadnej wieści. Namawiali ją krewni, by na czas jakiś opuściła Sandomierz, by udała się do któregoś z nich w gościnę. Księżna Kinga przez posłańca zapraszała ją do siebie, do Sącza. Ale Halina nie chciała. Pragnęła bowiem, aby Jasiek zastał ją po powrocie w domu.

***

Noc była ciemna. Chociaż na aksamitnym granacie nieba iskrzyły się roje gwiazd, to jednak księżyc nie był widoczny i swoim blaskiem srebrzystosinym nie oświetlał pogrążonej we śnie ziemi.

W mieście panowała cisza, z rzadka tylko przerywana poszczekiwaniem psów lub odgłosem kroków ludzkich, które rozlegały się nieprzyzwoicie głośno, zwielokrotnione echem odbitym od murów domostw.

Naraz dał się słyszeć jeszcze jeden odgłos – skrzypienie nienaoliwionych zawias u drzwi. Trudno było odgadnąć, z którego to domu wybiera się ktoś na przechadzkę, czy może raczej wyszedł przymuszony koniecznością, o tak późnej porze, bowiem strona uliczki, z której dźwięk ów dobiegał, spowita była głębokim mrokiem. Lecz gdyby dobrze natężyć przywykły już do ciemności wzrok, można by dostrzec sylwetkę kobiety, dźwigającej na rękach jakiś pakunek i przemykającej chyłkiem jak najbliżej murów zabudowań. Zachowanie tej tajemniczej istoty pozwalało przypuszczać, iż za wszelką cenę stara się ukryć przed ludzkim wzrokiem.

Po przejściu kilkudziesięciu kroków, najwyraźniej zmęczona dźwiganiem swego ciężkiego brzemienia, kobieta zatrzymała się i wsparła plecami o narożnik domu. Lecz nie odpoczywała długo. Po kilku chwilach ruszyła w dalszą drogę. Wszystko wskazywało na to, iż chce jak najszybciej opuścić miasto. I tak też się stało.

Mimo iż coraz częściej przystawała, a przerwy w marszu były coraz dłuższe, uparcie szła przed siebie. Dopiero gdy sylwetka miasta odcinająca się głęboką czernią na tle granatowego nieba całkowicie zniknęła jej z oczu, usiadła obok przydrożnego drzewa i oparła się o chropawy pień. Tobół zaś złożyła na kolanach, przyciskając ramionami do piersi, niczym jakiś drogocenny skarb i odetchnęła głęboko z ogromnym uczuciem ulgi.

I owo uczucie ulgi, jakiego doznała wędrowczyni, było zrozumiałe. Miasto bowiem, a właściwie miasteczko, które opuściła nocą, sprawiające wrażenie otulonego ciemną opończą snu, w istocie było martwe. Domy wzniesione na poły z sosnowych bierwion, a na poły z wapiennego kamienia, ziały martwymi otworami powyłamywanych okien, porozbijanych drzwi.

Tatarzy, którzy rankiem poprzedniego dnia przemknęli niczym burza gradowa przez wąskie uliczki mieściny, mordując jednych mieszkańców, innych biorąc w jasyr, tylko dlatego nie puścili domostw z dymem, bo nie chcieli tracić na to czasu. Spieszyli po bogatsze łupy do większych osiedli.

Za głównym oddziałem ciągnęły jeszcze grupki maruderów złożone w mniejszości z Tatarów, w przeważającej mierze zaś z Rusinów i Jadźwingów, nie mniej jednak okrutnych i chciwych niż regularne wojsko. Oni to, przybywszy przed wieczorem do miasteczka, myszkowali po domach, łupiąc wszystko, co przedstawiało najmniejszą choćby wartość, a zostało przeoczone przez wojowników.

Gdy zupełna ciemność spowiła ziemię, maruderzy pijani piwem i miodem znalezionym w piwniczkach i składach, pokładli się spać w opustoszałych domostwach, nie bacząc nawet na sąsiedztwo nieboszczyków. Czasem tylko na wąskich uliczkach rozlegały się kroki jakiegoś zapóźnionego grabieżcy.

Jeśli można mówić, iż dla kogoś los był łaskawy, to chyba nocna wędrowczyni winna się uważać za jego ulubienicę. Gdy bowiem członkowie głównego oddziału wpadali po kolei do domów, rabując, mordując, biorąc w pęta, ona wraz z synkiem, którego niosła teraz niczym tobół, owiniętego w spory płat materii, ocalała. Strach schwytał jej serce w swoje szpony i tak potężnie je ścisnął, iż zemdlała, padając na ciało dziecka. Tatarzy przeszli, biorąc ją za martwą, a gdy odzyskała zmysły, w miasteczku nie było już nikogo prócz psów i umarłych.

Nie mniej szczęścia miała wieczorem, gdy maruderzy przeszukiwali sadyby. Drżała ze strachu schowana na ciasnym stryszku nad sienią domu, iż oto zbliża się już kres życia jej i dziecka. I tym razem udało się jej ocaleć.

Postanowiła wszakże nie ryzykować dłużej i skoro tylko zapadła noc, wymknęła się z miasteczka.

Teraz siedziała na skraju gościńca odpoczywając i zastanawiając się, co ma dalej uczynić, w którą udać się stronę w poszukiwaniu ratunku i pomocy. Oto z dnia na dzień ostała się sama na świecie. Sama z dzieckiem. Reszta rodziny zginęła od tatarskich mieczów.

Kobieta odpocząwszy nieco po długiej i wyczerpującej nocnej wędrówce, skierowała wzrok, w którym dało się zauważyć niepokój, w stronę skrytego za widnokręgiem miasteczka. Widać było, iż jest nieludzko zmęczona i że teraz najbardziej przydałby się jej odpoczynek w ciepłej i wygodnej pościeli. Poranny chłód, który mógł nieco zelżeć dopiero wówczas, gdy słońce wypłynie wysoko na firmament, również dawał się jej we znaki, bo drżała na całym ciele, otulając się dużą wełnianą chustą.

Chłopczyk najwyraźniej także zmarzł, bo wstrząsały nim dreszcze. Otworzył rozespane oczy, wykrzywił buzię w podkówkę i zaczął płakać.

– Cicho, mój malutki. Cicho – szeptała kobieta, przytulając dziecko mocniej do siebie.

Chłopiec, najwyraźniej już zupełnie rozbudzony, rozejrzał się ciekawie dokoła i zapytał:

– Gdzie ja jestem, mamo? A czemu nie ma z nami tatki?

Na te słowa kobieta poczęła płakać i rzekła:

– Nie masz już ojca, malutki. Nie masz go już, nie żyje.

– Ale ja nie chcę, żeby on nie żył! Ja chcę do tatki!

Kobieta widząc, że taka rozmowa do niczego nie prowadzi, podniosła się z ziemi, wzięła malca za rękę i ruszyła w dalszą drogę. Porzuciła wszakże ubity trakt i skierowawszy się ku zachodowi weszła w leśny gąszcz, gdzie zwarte poszycie utrudniało marsz. Giętkie witki krzewów chwytały za ubranie, biły po twarzy, a pędy jeżyn oplątywały nogi.

Przedzieranie się przez bezdroża, w dodatku z małym dzieckiem u boku, nie było rzeczą łatwą. Wkrótce na stopach wędrowczyni utworzyły się bolesne pęcherze, a na ramionach i twarzy liczne ranki i zadrapania.

Chłopczyk od czasu do czasu usiłował zatrzymać matkę, ale ta, nie przerywając marszu, bez słowa brała go na ręce i z uporem graniczącym z determinacją podążała ciągle naprzód i naprzód.

Za wszelką cenę chciała jak najdalej odejść od gościńca, obawiała się bowiem, że i tu mogliby wpaść w ręce tatarskich wojowników lub ciągnących za nimi maruderów.

Na szczęście dzień był wyjątkowo piękny i ciepły, jak na jesienną porę. Słońce przeświecało przez gałęzie drzew, przedzierało się pozłocistymi smugami przez rzadkie korony sosen i kładło jasnymi plamami na zrudziałym mchu i siwawym dywanie porostów.

W miarę, jak upływał czas, obydwojgu – dziecku i kobiecie, począł doskwierać głód. Zaspokoili go, posilając się czarnym chlebem, który ona rwała rękoma z wielkiego bochenka, jedynego prowiantu, jaki udało się jej znaleźć i zabrać na drogę.

Pragnienie zaspokoili pijąc wodę z płytkiego leśnego bajorka, pełnego zeschłych liści i patyków.

Około południa dotarli do dość szerokiej przesieki, która prowadziła dokładnie na zachód, a więc zgodnie z kierunkiem ich marszu. Kobieta była już nazbyt zmęczona, aby nie skorzystać z owej wygodniejszej drogi. Zresztą myślała, że na odgłos końskich kopyt zawsze zdąży umknąć w leśny gąszcz.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy wyszedłszy spoza zakrętu, ujrzała przerażający widok. Oto na ziemi piętrzyły się tułuby końskie i ciała pobitych polskich rycerzy.

Przezwyciężając w sobie lęk i odrazę, podeszła do pobojowiska, mając nadzieję, iż może któryś z leżących daje jeszcze oznaki życia. Nie dawał jednak żaden. Usiadła opodal i ukrywszy twarz w dłoniach, zapłakała cicho. Chłopczyk przykucnął obok niej i tuląc się do matczynych kolan, również cicho pochlipywał.

Ale oto naraz kobiecie zdało się, iż do jej uszu dobiegł jęk. Zamarła w oczekiwaniu i po pewnym czasie, tym razem całkiem wyraźnie zgoła usłyszała, jak jeden z leżących jęczy. Podeszła doń. Wyglądał na jakiegoś możnego pana. Ubrany był dostatnio, lecz odzież splamiona była krwią wypływającą z licznych ran.

Przyklęknąwszy obok, połą koszuli, którą oddarła jakiemuś spoczywającemu w pobliżu martwemu rycerzowi, jęła obcierać rany jęczącego. Ów otworzył z trudem oczy i wpatrując się w twarz pochylonej nad nim kobiety, wyrzekł urywanym szeptem:

– Ktoś… ty?…

– Zwą mnie Bożena, panie.

– Co tu… robisz?…

– Uciekam z synkiem przed Tatarami, panie.

– Niech cię Bóg… ma w swej… opiece… Ja… już nie… obronię…

Osłabł od wysiłku, jaki włożył w wypowiedzenie tych kilku słów, i zamilkł ciężko dysząc.

Bożena pochylała się nad leżącym pilnie nasłuchując, czy też nie powie czegoś jeszcze. Po jakimś czasie ranny ozwał się znowu:

– Jestem Jan Pilawa… sandomierski wojewoda… To moi… rycerze… Wszyscy… pobici… Jezu! Wszyscy. Ogarnęli nas Tatarzy… nie daliśmy rady…

– Powiedzcie, panie, czy mogę wam jakoś pomóc? – pytała Bożena.

– Już nie… Umieram… Ale wyświadcz mi przysługę…

– Jeśli będę mogła.

– Będziesz… jeśli uda ci się przeżyć. Idź do Sandomierza… do mojej żony, do Haliny… opowiedz jej, co nas tu spotkało…

Znów umilkł. Odpoczywał nabierając sił, by móc powiedzieć coś więcej.

– A gdy już staniesz w Sandomierzu… gdy zobaczysz Halinę, mów jej, jak ciężko mi… było… umierać z dala od niej… Jak ciężko…

Wojewoda patrzył na rozpostarte ponad nim korony drzew, które płonęły szkarłatem, purpurą i złotem, mieniąc się pysznością barw w promieniach zachodzącego słońca. Śród buków, dębów i brzóz wystrzelał w niebo wysmukłym pniem, u stóp którego spoczywał na ściółce z liści Jan Pilawa, potężny klon.

Ranny uśmiechnął się sam do siebie uśmiechem pełnym smutku. Ujął w palce jeden jego liść, a potem powiedział:

– Daj to Halinie… ode mnie… i powiedz, że bardzo ją kocham.

Były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział. Odszedł ze świata z uśmiechem na ustach, niosąc na drugą stronę życia skryty pod powiekami obraz żony.

Bożena siedziała przy zwłokach wojewody i płakała, obracając bezmyślnie w palcach podany jej przez umierającego pąsowy liść klonu.

– Mamo, zimno mi.

Jej mały synek, jej Leszek, drżąc od chłodu tulił się do matczynego ciała. Zmierzchało. Była najwyższa pora, aby poszukać w miarę bezpiecznego schronu na noc. Poczęła tedy bacznie rozglądać się za jakimś wykrotem, który wymoszczony liśćmi mógłby posłużyć im za legowisko.

Nie musieli jednak spać pod gołym niebem, oto bowiem zupełnie niespodzianie wyrosła przed nimi licha chatynka smolarza. Przez poszycie strzechy sączył się dym, a w maleńkim okienku widać było blask płonącego we wnętrzu ogniska. Dolatujący do niej wraz z dymem smakowity zapach krupniku sprawił, że głód silniej niż do tej pory jął szarpać jelita.

Podszedłszy do koślawych drzwi, załomotała w nie otwartymi dłońmi.

Przez czas jakowyś z wnętrza chatynki nie dobiegał żaden odgłos i dopiero, gdy upłynął spory jego kęs, dało się słyszeć szuranie nóg i spoza koślawych drzwi doleciał starczy, męski głos:

– A któż tam o tak późnej porze?

– Otwórzcie, otwórzcie, proszę! Uciekam z dzieckiem przed tatarską nawałnicą! – zawołała Bożena.

Ale starzec nie był widać nazbyt skory do wpuszczenia nieznajomych po zmroku. Może nie dowierzał temu, co słyszał, wietrząc jakiś podstęp, a może taką już miał naturę, że nie lubił obcych. Dopiero gdy kobieta jęła ponownie uderzać dłońmi w deski drzwi, uchylił je odrobinę i ostrożnie wyjrzał na dwór przez powstałą szparę.

Zlustrowawszy dokładnie stojących u progu i przekonawszy się naocznie, iż to rzeczywiście tylko kobieta z dzieckiem, otwarł drzwi na całą szerokość i gestem zaprosił wędrowców do środka.

Bożena znalazłszy się wewnątrz, z ciekawością rozejrzała się dookoła. Była tam tylko jedna, niewielka izdebka, na środku której płonęło małe ognisko otoczone wianuszkiem krągłych, polnych kamieni.

Dym z ogniska częściowo unosił się do góry i przesączał przez słomiane poszycie dachu. Rozpełzał się też po całej izbie, szczypiąc w oczy i drapiąc w gardle.

Okno, a właściwie liche okienko, stanowiła koślawa rama obciągnięta błonami ze świńskich pęcherzy, przez które za dnia wpadało pewnie nieco światła.

Ściany izdebki i klepisko podłogi wylepione były dokładnie wygładzoną warstwą tłustej, czerwonawej gliny zmieszanej z plewami i sieczką. W jednym z kątów widać było obszerne legowisko, grubo wymoszczone suszonym leśnym mchem, a z wierzchu nakryte miękko wyprawioną baranią skórą, która pewnie zastępowała starcowi pierzynę.

Bożena stała niezdecydowana wpodle drzwi. Staruch stał naprzeciw niej i przyglądał się bacznie, wwiercając w kobietę swoje małe, załzawione oczka, których powieki poczerwieniałe były i opuchnięte od dymu ustawicznie wypełniającego izbę.

Leszek począł szarpać matkę za rękę, domagając się wieczerzy. Gospodarz słysząc to, kazał im siadać przy stole sporządzonym z rozpołowionych pni drzewnych, wspartych na krzyżakach z nieokorowanych sosnowych żerdzi. Obok stołu znajdowała się równie toporna ława. Na niej to teraz usiadła Bożena z synkiem.

Staruch krzątał się koło ognia. Wpośród niego, na dość wysokim, płaskim kamieniu stał gliniany sagan, cały pokryty sadzą. Spod uchylonej pokrywki wydobywał się smakowity zapach tłustego krupniku.

Staruch wprawnymi rękoma, nie zważając na to, iż może się poparzyć, wyciągnął garnek z ognia i postawił go na skraju stołu. Później, nie wiedzieć skąd, wydobył głęboką michę ulepioną z czarnej glinki, o bokach zdobionych pięknym tłoczonym ornamentem. Nalał do niej, po same wręby, gęstego krupniku, a wyłowiwszy z gara spory kawał sarniego mięsa, położył je wprost na stole, obok naczynia z rzadką kaszą.

Bożena patrzyła na to najpierw z obrzydzeniem, ale głód dał się jej solidnie we znaki, toteż przełamawszy wstręt, sięgnęła po wystruganą z miękkiego lipowego drewna łyżkę, którą podawał gospodarz, i zanurzywszy ją w gęstej, dymiącej zupie, poczęła karmić Leszka.

Gdy ów się nasycił, posiliła się sama. Zjadłszy krupnik, nie bacząc już na brud i niechlujstwo gospodarza, wzięła sarninę i z lubością zatopiła zęby w smakowitym mięsiwie.

Staruch przez cały czas siedział naprzeciw niej i milczał. Skończywszy wieczerzę postanowiła dowiedzieć się o nim czegoś, toteż zapytała:

– Czy jesteście, ojcze, smolarzem?

– A co, wyglądam na takiego? – odpowiedział pytaniem.

– Zobaczyłam samotną chatynkę w lesie, pomyślałam, że pewnie smolarz w niej mieszka.

– Smolarze zwykle mieszkają gromadnie, w osadach.

– To cóż tu robicie? – zaciekawiła się Bożena.

– A czy ja ciebie pytam, czemu z dzieckiem łazisz nocą po puszczy?

– Przecie wam już mówiłam. Uciekliśmy przed Tatarami. A co do was, ojcze, to przecie dobrze wiedzieć, kto okazał nam życzliwość i serce. Ale skoro nie chcecie mi odpowiedzieć, cóż, wasza wola.

Staruch przez czas jakiś milczał, aby wreszcie się odezwać:

– Tak, wiem. Nie kłamiesz. Uciekacie przed Tatarami. Tu w pobliżu była bitwa. Narżnęli naszych rycerzy. Widziałem. Nikt z życiem nie uszedł. Trzeba będzie jutro ich pogrzebać. Nie godzi się, żeby leśny zwierz pozjadał trupy.

Znów zamilkł, ale tym razem na krócej. Pochyliwszy głowę nisko nad stołem, ciągnął dalej:

– Pytasz o mnie. Cóż, żadna to tajemnica. Skryłem się tutaj, w leśnej głuszy, bo życie między ludźmi mi zbrzydło. Nie lubili mnie, a ja ich. Są tacy na świecie, którym doskonale się wiedzie. Mają wszystko, o czymkolwiek zamarzą – kobiety, dostatki, dostojeństwa. A ja cóż, nieudaczny widać jestem. Ot co. Toteż gdym się przekonał, iż próżno wierzgam przeciw losowi, że moje życie musi być bolesne i smutne od początku aż po kres, postanowiłem ukryć się tutaj.

– I nie lękacie się samotnie przemieszkiwać w lesie?

– A niby czego? Mam tu wielu znajomych, więcej niż ich miałem – o ile w ogóle miałem – śród ludzi. Znają mnie jelenie, wilki, niedźwiedzie. Wiedzą, że po próżnicy na one nie zapoluję, a tylko wówczas, gdy będę musiał głód zaspokoić. Toteż żyjemy sobie obok, jedni drugim nie wadząc. Mnie wiele nie trzeba. W puszczy jadła dosyć. Mam mięso, miód, mam owoce, orzechy, grzybów w bród. A chleb i krupy dostaję w zamian za skóry od okolicznych wieśniaków.

– A cóż będzie, gdy starość i zgrzybiałość was zmogą tak, iż nie będziecie mogli sami zdobyć pożywienia? – pytała dalej Bożena.

– To i cóż? Umrę jak dziki zwierz umiera, gdy wzrok mu się zepsuje, pazury stępią, a kły wykruszą. Czym gorsza takowa śmierć od śmierci – jak to mówicie – godnej? Od śmierci w białej pościeli, na lnianym prześcieradle, w otoczeniu krewieństwa i przyjaciół?

– Przecie chyba łatwiej umierać, wiedząc iż są obok nas ci, którzy kochają, niż przekraczać granicę żywota w pustce i osamotnieniu?

– Może i masz rację. Ale ja nie mam nikogo i nigdy nikogo nie miałem. No, może kiedyś tam i miałem, ale mnie zdradzono…

Urwał w pół zdania, jakby bał się, iż powie nazbyt wiele.

Bożena widząc, że taka rozmowa sprawia staruszkowi przykrość, nie wypytywała go już więcej. Tymczasem Leszek, wsparłszy główkę na rękach spał, wpół leżąc na stole.

Gospodarz popatrzywszy na niego, ozwał się tymi słowy:

– Kładźcie się oboje na posłaniu. Może ono nie książęce, ale przecie miękkie, wygodne i ciepłe. A skóra lepiej ogrzeje niż puchowa pierzyna.

– A wy? Gdzie wy będziecie spali, ojcze? – zaniepokoiła się Bożena.

– At, nie trap się o to. Przez jedną noc mogę się lada jak przedrzemać. Zresztą winienem czuwać, bacząc czy Tatarzy nie pokażą się tu aby znowu.

Bożena zajęta jedzeniem, a później rozmową ze starcem zapomniała o Tatarach, o tym, iż może im jeszcze grozić niebezpieczeństwo ze strony owych bezlitosnych wojowników. Teraz zaniepokoiła się.

– A co będzie, jeśli wrócą?

– Nie lękaj się, moje dziecko. I Tatarzy mi nie straszni.

Wyrzekłszy te słowa starzec zbliżył się do posłania, rozgrzebał mech i odsłonił nieco deski maskującej wejście do podziemnego loszku:

– Jeśli zagrozi nam cokolwiek, możemy tędy uciec w głąb puszczy. Podziemny chodnik wiedzie na uroczysko śród bagien, gdzie nas nikt nie dopadnie, jeśli nie zna drogi pośród grzęzawiska.

Bożena z podziwem spoglądała na starca.

– Jakeście się, ojcze, przekopali przez mokradła?

– Przez mokradła nie było potrzeby. Wylot chodnika znajduje się na ich granicy. Dalej idzie się po powierzchni ziemi, ale bezpieczną ścieżkę znam tylko ja. Jak widzisz, możesz spać spokojnie. Jesteście tu bezpieczni. A teraz kładźcie się, kładźcie. Dziecko widać, bardzo umęczone. Jutro czeka nas ciężka praca.

– Jakaż to praca? – zdziwiła się kobieta.

– Przecie chyba mi pomożesz pogrześć tych pobitych? We dwójkę i szybciej, i lżej, i… raźniej.

– Pomogę. Pewnie, że pomogę.

Wzięła Leszka na ręce i rozebrawszy go do snu, ułożyła na miękkuchnym mchu posłania. Później zaś sama legła obok i przykryła się po samą szyję ciepłą skórą. Zamknęła oczy. Sen przyszedł natychmiast. Zdało się jej, iż spada z ogromną prędkością w jakąś czarną czeluść bez dna, i poczuła lęk. Próbowała tedy rozewrzeć powieki, ale nie mogła. A potem straciła świadomość i zasnęła. Zmęczenie sprawiło, iż przez całą noc nie nawiedził jej żaden majak, żadne przywidzenie.

***

Bożena poczuła, że ktoś ją delikatnie szarpie za ramię. Chciała nadal spać i była zła, iż jej nie pozwalają. Myślała, że leży we własnym łóżku, we własnym domu i że to mąż mówi:

– Wstawaj! No wstawaj przecie! Już dzień. Słońce dawno wzeszło! Czas brać się do roboty!

Wszakże brzmienie tego głosu było jakieś inne, obce. Nie przypominało mężowskiego. Z wysiłkiem uniosła ociężałe powieki i popatrzyła na tego, który mówił.

Ze zdziwieniem spostrzegła, iż znajduje się w obcym miejscu, a nad jej wezgłowiem pochyla się jakiś niechlujny staruch. Natychmiast opuścił ją sen. Usiadła gwałtownie na barłogu i przetarła pięściami oczy. Nareszcie przypomniała sobie wszystko, co ją spotkało w ciągu ostatnich dni i ostatniej nocy, i ogarnął ją niewymowny smutek.

Staruch widząc, iż się na dobre obudziła, odsunął się od posłania i usiadłszy przy stole ciągnął:

– Czas najwyższy się posilić, a potem pójdziemy pogrześć pobitych rycerzy.

Bożena wstała i obmywszy się w pełnym wody kuble z brzozowej kory, stojącym wpodle drzwi, chciała budzić dziecko.

– Niech jeszcze pośpi – powstrzymał ją staruch. – Wystarczy, gdy wstanie, kiedy my się już posilimy.

Na drewnianym talerzu podsunął Bożenie kawał zimnej pieczeni zajęczej i spory ułomek czarnego chleba.

Jedli w milczeniu, nie patrząc nawet na siebie. Skoro zaspokoili głód, a mięso i chleb zapili zimną wodą z pobliskiego źródełka, kobieta obudziła synka i ubrawszy go, nakarmiła.

W izbie panował półmrok, toteż Bożena myślała, iż jest o wiele wcześniej, niż mówi starzec. Ale gdy ów rozwarł na oścież drzwi i przez ostrokątny otwór rozlał się po glinianej podłodze pozłocisty blask słoneczny, pojęła, że przespała całe przedpołudnie.

Porwała się teraz co prędzej na nogi i ogarnąwszy nieco izbę, sprzątnąwszy ze stołu po śniadaniu, ozwała się:

– Trzeba było mnie budzić wcześniej. Bardzo już późno.

– Żal mi cię było, dziecko – powiedział starzec. – Tyle złego spotkało cię ostatnimi czasy i takaś przyszła umęczona, że chciałem, iżbyś dobrze wypoczęła.

Wyszedłszy z chatynki wędrowali tą samą drogą, którą Bożena wczorajszego wieczora już szła. Rychło dotarli do przesieki, kędy leżały zwłoki pobitych. Stanęli nad nimi w milczeniu, a później starzec dał znak, aby zabrać się do roboty.

Wyszukali głęboki wykrot i tam wlekli za nogi ciała rycerzy, zrzucając je do zagłębienia. Na ostatku, na samym wierzchu ułożyli wojewodę i jęli na ową mogiłę nagarniać piach i ściółkę leśną, usypując w końcu nad poległymi spory kopczyk, znacząc go krzyżem sporządzonym z dwu uschłych i obłamanych gałązek chojaków.

Gdy uporali się z pracą, na dworze jęło zmierzchać, toteż czym prędzej powrócili do chatki staruszka i posiliwszy się naprędce przygotowaną wieczerzą, poszli spać.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Pąsowy liść klonu.