Rozdział dziewiąty. Mojżesz, Mikołaj, Rigobert

Mojżesz

Dawno, dawno temu na ziemi egipskiej żył sobie wędrowny złodziej tak silny, wielki, zawzięty i niegodziwy, że nikt na świecie nie miałby ochoty stanąć z nim do walki. Trzeba by przynajmniej dziesięciu strażników, aby go poskromić, jeśli w ogóle dałoby się znaleźć dziesięciu takich śmiałków, którzy by się tego podjęli. Nazywał się Mojżesz Czarny i już samo jego imię przyprawiało ludzi o dreszcze.

Można by sądzić, że życie Mojżesza było krótkie i burzliwe, a gdyby żył dłużej, trafiłby do więzienia (zresztą i tak tam się znalazł). On jednak został jednym z Ojców Pustyni, mnichów, którzy żyli na pustyni jako eremici i zakładali pierwsze chrześcijańskie klasztory. I do- żył siedemdziesięciu pięciu lat.

Na początku Mojżesz był niewolnikiem i pracował w domu egipskiego urzędnika. Kradł wszystko, co tylko wpadło mu w ręce. Potem kłamał i zrzucał winę na innych, którzy bali się go bardziej niż swego pana. Wreszcie pan nie mógł już dłużej znieść takiego zachowania. Ofiarował Mojżeszowi wolność i wyrzucił go z domu.

– Lepiej nie mieć niewolnika w ogóle niż trzymać u siebie złego – rzekł.

Mojżesz został pełnoetatowym bandytą, ponieważ nie musiał już tracić czasu na pracę dla kogokolwiek. Zebrał wokół siebie grupę innych złodziei i włóczyli się razem po ulicach, siejąc postrach w mieście.

Pewnej nocy po obrabowaniu piekarni, zakładu szewskiego i sklepu z klejnotami wybrali się na wieś, żeby schwytać kilka kurczaków i owiec. Pies pasterski zaczął szczekać i obudził sąsiadów. Przybyli strażnicy i przepędzili awanturującą się gromadę chuliganów. Mojżesz wpadł w furię i przyrzekł, że wytropi pasterza, który był właścicielem psa, i go zabije.

Kiedy więc go zobaczył, trzęsącego się ze strachu na przeciwległym brzegu Nilu, rzucił się jak szalony do wody z nożem w zębach i popłynął w tamtą stronę. Przerażony wieśniak wykopał głęboki dół i schował się w piasku, gdzie leżał zupełnie bez ruchu. Mojżesz przemierzył cały brzeg rzeki w poszukiwaniu hodowcy owiec, a gdy nie udało mu się go znaleźć, wyładował swój gniew, zabijając cztery należące do niego barany. Związał je razem i przeciągnął przez rzekę. Potem zaś upiekł i zjadł na kolację, skóry sprzedał za wino i wrócił do miasta, przemierzając pięćdziesiąt mil, aby opowiedzieć o wszystkim swoim towarzyszom.

Taki właśnie był Mojżesz. Wtedy jednak coś się wydarzyło. Kropelka Bożej łaski wniknęła do jego duszy i rozeszła się po ciele (a może to były dwie krople). Mojżesz opuścił swoją bandę rozbójników i udał się na pustynię. Dlaczego? Nie wiadomo. Może uciekał przed prawem i poprosił pustelników o schronienie. Wiemy tylko, że zamieszkał w klasztorze Petra i został mnichem.

Bardzo starał się zmienić, ale nie było to łatwe. Pewnego razu, gdy modlił się w swojej celi, napadli na niego czterej bandyci. Pokonał ich z łatwością, związał, zarzucił sobie na plecy, zaniósł do kościoła i cisnął na posadzkę.

– Skoro nie wolno mi nikogo krzywdzić – rzekł do zaskoczonych zakonników – co mam z nimi zrobić?

(Wszystkim bandytom, których bardzo rozbolały głowy, powiedziano, by zmienili swoje postępowanie, i oni także zostali mnichami.)

Mojżesz często tracił wiarę w to, że kiedykolwiek uda mu się poskromić swoje porywcze usposobienie i stać się spokojnym i łagodnym. Opatowi, świętemu Izydorowi, zrobiło się żal Mojżesza i pewnego razu o świcie zaprowadził go na dach klasztoru.

– Zobacz, mój synu – rzekł, wskazując niebo. – Światło stopniowo rozprasza ciemności. To samo dotyczy naszej duszy.

Mojżesz zrozumiał. Ale nadal myślał: „Szkoda, że tak trudno być dobrym”.

Stopniowo, dzień po dniu, modląc się o wytrwałość i składając ofiary, stawał się świętym człowiekiem, jakim pragnął być, a arcybiskup Aleksandrii wyświęcił go na kapłana.

Mojżesz Potwór stał się Mojżeszem Wspaniałym. Nigdy już więcej nie skrzywdził i nie zabił nikogo, ani z nikim nie walczył. Kiedy dzikie plemiona berberyjskie napad ły na klasztor, Mojżesz kazał swoim mnichom uciekać i nie walczyć, ponieważ „kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”. Tak więc wszyscy uciekli oprócz siedmiu zakonników, którzy z nim pozostali. I wszyscy prócz jednego zginęli.

Kiedy czytasz gazetę lub widzisz w telewizji, że ktoś uczynił coś złego, to zanim powiesz „Och, jaki okropny człowiek!”, wezwij Mojżesza, aby odmienił niegodziwe serca i napełnił je dobrocią. I wcale nie musi w tym celu walić kogoś po głowie – ale teraz już o tym wie.

Mikołaj Postgate

Dawno, dawno temu żył sobie kapłan Mikołaj Postgate, który przynosił ludziom naukę Chrystusa, wieszając swoje pranie. No, może niezupełnie wieszając, ponieważ nie było wtedy sznurów do bielizny, lecz raczej rozkładając na żywopłotach lub krzakach. Po pięćdziesięciu latach tych praktyk aresztowano go, wtrącono do więzienia i powieszono, a teraz uznano za męczennika.

I wszystko to za rozwieszanie prania przed domem? To nieco dłuższa historia… Mikołaj żył w czasach, gdy w Anglii wyznawanie katolicyzmu uznawano za przestępstwo. Król Henryk VIII, a potem królowa Elżbieta I ustanowili własną religię i nazwali ją kościołem anglikańskim. Wszyscy musieli do niego należeć, czy chcieli, czy nie. Gdy się sprzeciwiali, często skazywano ich na śmierć.

Wielu katolików wyznawało jednak swą wiarę w tajemnicy. Duchowni ukrywali się i chyłkiem przemykali do domów wiernych, by odprawiać Msze święte. Nigdy nie pozostawali w jednym miejscu i zawsze byli o krok przed tymi, którzy ich ścigali. Kiedy ich złapano, zabijano w okrutny sposób wraz z ukrywającymi ich rodzinami, gdyż nie chcieli wyprzeć się swojej wiary.

Mikołaj zdał sobie sprawę ze wszystkich tych zagrożeń, kiedy dorastał w małej wiosce w Yorkshire, ale wiedział, że zostanie duchownym bez względu na sytuację. Obojętnie, czy jego życie miało być krótkie czy długie, chciał służyć Bogu i bliźnim. Wybrał się więc do Douai we Francji i wstąpił do seminarium, aby zostać duchownym. Wielu ludzi z jego okolicy przybyło tam w podobnym celu. Chcieli powrócić potem do Anglii i głosić jej mieszkańcom naukę Chrystusa.

Po otrzymaniu święceń Mikołaj powrócił do Yorkshire i zamieszkał w małym domku przy Ugthorpe na wrzosowiskach. Spędził tam pięćdziesiąt lat. Był spokojnym, pogodnym człowiekiem, życzliwym dla wszystkich. Pielęgnował swój różany ogród, uprawiał kapustę, zapraszał przechodniów na herbatę, odwiedzał starców i słuchał długich opowieści z czasów ich młodości, a także przynosił ubogim kostki torfu na opał. Wszyscy uważali go za dobrego sąsiada.

Czasami tylko się zastanawiali, dlaczego Mikołaj tak często robi pranie – kilka razy w tygodniu – i rozwiesza je za każdym razem na innych krzakach. Był jednak kawalerem i sądzono, że tacy jak on mają różne dziwactwa. Katolicy jednak wiedzieli lepiej.

W ten sposób bowiem Mikołaj dawał im znak, w którym domu będzie odprawia ł Mszę świętą, i powiadamiał, że Chrystus oczekuje na nich w Eucharystii. Przypominało to zwyczaj zatykania flagi na maszcie zamku na znak, że rodzina królewska jest na miejscu. Ludzie gromadzili się po cichu, a sąsiedzi nie nabierali podejrzeń.

W czasie, kiedy Mikołaj nie karmił akurat swoich parafian ciałem Chrystusa, wędrował po wrzosowiskach i przyczyniał się do tego, by stały się ucztą dla oczu i dusz wiernych. Chodził na długie spacery, przemierzając dalekie równiny, i sadził nieznane dotąd w Anglii kwiaty – pod drzewami, na brzegach rzek, łąkach i we wszystkich innych dogodnych miejscach. Kwiaty te stały się tak popularne, że teraz można je spotkać wszędzie: w wiejskich ogrodach, na klombach w mieście, w kwiaciarniach i na ołtarzach. To żonkile, które są niczym złote trąby oznajmiające nadejście wiosny i zmartwychwstanie.

Trudno wyobrazić sobie Anglię bez żonkili. Poeci tego kraju sprawili, że kwiaty te stały się tak sławne jak tutejsze jeziora i wzgórza, na których pasą się owce. Zanim jednak pojawił się Mikołaj, nie rósł tutaj nawet jeden żonkil.

Nie wiadomo, skąd Mikołaj wziął cebulki. Być może, kiedy był we Francji, znalazł te kwiaty rosnące dziko w lasach i przywiózł ze sobą do domu. Może zasadził je przy swojej pustelni, gdzie rozrosły się tak bardzo, że postanowił podzielić się z innymi. W każdym razie tak właśnie czynił – przez pięćdziesiąt lat!

Kiedy miał osiemdziesiąt dwa lata, w końcu go ujęto. Trafił do więzienia z kieszeniami wypchanymi cebulkami żonkili, został skazany na śmierć i powieszony.

Kiedy następnym razem będziesz pomagać mamie rozwieszać pranie na sznurze lub sadzić żonkile w ponurym miejscu, które trzeba trochę rozweselić, pomyśl o Mikołaju Postgate (1) – a właściwie Mikołaju Cebulce Żonkili – który przez całe swoje proste życie, wiedzione w ukryciu, chwalił piękno i głosił prawdę o Bogu.

Nawet gdyby nie został męczennikiem, trafiłby do nieba choćby tylko za to!

Rigobert

Dawno, dawno temu żył sobie we Francji stary biskup imieniem Rigobert. Był dobrym, spokojnym i pobożnym człowiekiem, który nie prowadził szczególnie ekscytującego życia. Należał do tych cichych ludzi, których nigdy się nie zauważa, chyba że ich zabraknie, kiedy trzeba się czymś zająć.

Bóg nie kazał mu mieszkać w dziupli ani na pustyni czy też w koszu na słupie. Chciał tylko, aby był pogodnym, cierpliwym kapłanem, bez względu na to, co Bóg mu zsyła. Rigobert tak często przeprowadzał się z jednego kościoła do drugiego, że ledwie miał czas rozpakować kufer lub przywyknąć do nierówności materaca, gdyż zaraz wysyłano go w inne miejsce. A wszystko to zależało od tego, czy zasłużył sobie akurat na przychylność króla, czy też nie.

Był niegdyś biskupem miasta Reims, lecz pewnego dnia król Karol wpadł w zły nastrój z powodu czyraka w uchu i stwierdził, że to z winy biskupa. Tak więc wysłał go do biednej wioski w Gaskonii. Ludzie tam byli ubodzy duchem i niezamożni. Nie chcieli dzielić się niczym z innymi, a co gorsza, nawet o tym nie myśleli. Uważali, że to inni powinni się tym zajmować. Gdy ktoś poprosił ich o cebulę, pęczek rabarbaru lub odrobinę masła, mrużyli oczy i odwracali wzrok, udając, że nie rozumieją, co się do nich mówi.

– To, co mamy, jest nasze – powiadali. – Gdy podzielimy się tym z innymi, nie wystarczy dla nas. Tak to już bywa!

Rigobert nie ganił ich za samolubstwo. Rozumiał, że po prostu żyją w strachu i nie wierzą wystarczająco mocno w Boga, który może zaspokoić ich potrzeby. Nigdy nie przyszło im do głowy, że ich biskup jest zbyt biedny, by kupić sobie choć połowę bochenka czerstwego chleba i często jada stare, poszarzałe kalafiory wyrzucane dla świń. Rigobert nigdy nie rozmawiał z nimi o swoich kłopotach.

Pewnego dnia zamieszkał z nim mały chłopiec o imieniu Piotr. Malec wciąż był głodny i ciągle o tym mówił. Gdy tylko w domu pojawiało się coś do jedzenia, Rigobert dawał pierwszeństwo Piotrowi, aby w ten sposób nauczyć go dobrych manier.

– Możesz jeść w czyjejś obecności tylko wtedy, gdy jesteś skłonny się z kimś podzielić, mój synu – powiadał chłopcu. – Zobaczysz, ile dobrego z tego wyniknie. Przypomnij sobie Jezusa, bochenki chleba i ryby…

I Piotr, przyswajając sobie dobrze te lekcje, dzielił się z Rigobertem tym, co od niego dostawał, i zawsze obaj mieli co jeść.

Pewnego dnia Rigobert wybrał się do Reims, by zapłacić podatki, i zabrał Piotra ze sobą, chcąc pokazać mu pałac. Zarządca, człowiek życzliwy, lubił Rigoberta. Poruszył go widok wątłego staruszka i małego chłopca, któremu oczy zaświeciły się na widok owoców, kawałków sera i ciastek z cynamonem, leżących na stole.

Usłyszał także burczenie w ich brzuchach, które brzmiało jak chrapanie dwóch wielkich lwów.

– Proszę, zostańcie i jedzcie, moi przyjaciele – zaprosił ich do stołu. – Nabierzecie sił na powrotną drogę do Gaskonii.

Piotrowi omal oczy nie wyszły z głowy. Czuł, że zaraz zemdleje, jeśli dalej będzie wąchał te smakowitości. Rigobert jednak podziękował zarządcy i powiedział, że nie mogą zostać, gdyż muszą szybko wrócić do domu, by odprawić Mszę świętą. Tak naprawdę jednak nie chciał, aby ktokolwiek się dowiedział, że jego ludzie nie dbają o swego biskupa. To nie byłoby wobec nich w porządku.

Gdy zbierali się do wyjścia, przyszedł służący z wielką białą gęsią, która trzepotała skrzydłami, próbując się uwolnić. Był to dar od jednego z podatników. Zarządca od razu dał gęś Rigobertowi, prosząc, by ją przyjął. Grzeczne wymówki biskupa nie zdołały zamydlić mu oczu.

Biskup i chłopiec z gęsią w rękach niemal tańczyli na drodze, ciesząc się ze swojego skarbu. Piotr już czuł smak pysznej pieczonej gęsi z chrupiącą skórką. Nagle potknął się o korzeń, gęś wyrwała się na wolność i odleciała w stronę nieba, aż stała się jedynie białą niewyraźną plamą na błękitnym tle.

Załamany Piotr zaczął płakać.

– To moja wina! Przeze mnie przepadł nasz obiad!

Łzy spływały mu po policzkach i spadały na ziemię. Nos mu poczerwieniał, głowa rozbolała, a brzuch skręcał się z głodu.

Rigobert objął go ramieniem.

– Tak nie można, Piotrusiu – rzekł łagodnie. – Pomyśl, co by było, gdybyś to ty był gęsią. Czy chciałbyś, aby cię upieczono? Nafaszerowano kasztanami? Jak możesz winić tę gęś, że uciekła? No, rozchmurz się. Zobaczysz, Bóg ześle nam coś innego do jedzenia. Może grzyby. Patrz tylko uważnie!

Piotr przestał płakać i ujął biskupa za rękę. Szli obok siebie, śpiewając, by zagłuszyć burczenie w brzuchach. Wielka biała gęś przyleciała do nich z powrotem tak nagle, jak uciekła, i zaczęła podążać za nimi, kołysząc się z boku na bok i gęgając w rytm piosenki.

Zatrzymali się i ona przystanęła. Podskoczyli i ona uczyniła to samo.

– Pewnie w ten sposób chce nam powiedzieć, że jest naszą przyjaciółką – rzekł Rigobert. – A ja nie mam ochoty zjadać swoich przyjaciół. Co ty na to, Piotrze? Czy możemy zabrać ją do domu, żeby zamieszkała razem z nami?

Chłopiec tylko lekko westchnął i szybko skinął głową.

Rigobert wyciągnął rękę do gęsi, która podeszła bliżej, by przyjrzeć się dłoni.

– Droga przyjaciółko – powiedział biskup – nikt nie wyskubie twoich piór i nie upiecze cię na obiad. Nie zamkniemy cię też do klatki i będziesz mogła fruwać lub chodzić za nami, gdzie tylko zechcesz.

I tak podążali we trójkę do Gaskonii, śpiewając na głosy raz lepiej, raz gorzej.

Mieszkańcy wioski szybko dowiedzieli się o gęsi, która powróciła do biskupa z własnej woli i teraz nie odstępowała go ani na chwilę. Bardzo się dziwili i zaczęli uświadamiać sobie zalety swojego biskupa. Skoro gęś dostrzegła w nim dobroć, dlaczego i oni nie mieliby docenić zacności Rigoberta?

Tego wieczora zebrali się razem i każdy przyniósł coś do jedzenia – świeże jaja, kapustę, trochę wieprzowych kiełbasek, bułki z rodzynkami, placek agrestowy – i włożyli to wszystko do koszyka. Kiedy napełnił się po brzegi, zanieśli go biskupowi i obiecali, że już nigdy on ani Piotr nie będą głodować.

Tak więc Rigobert, Piotr i gęś mieli w końcu wspaniałą kolację. Chłopiec jadł i jadł, aż lew w jego brzuchu przestał warczeć i poszedł spać. Owej nocy biskup spał z gęsią w nogach łóżka, a następnego ranka i przez wszystkie kolejne dni gęś chodziła za nim wszędzie.

Zanosiła chorym w dziobie bukieciki niezapominajek, a staruszkom świeżo złapane flądry na zupę rybną. Wyjadała chwasty wokół krzewów porzeczkowych i dała Rigobertowi jedno ze swoich piór na zakładkę do książek, które czytał wieczorami przed snem.

Przez resztę swoich dni Rigobert nie mógł się nadziwić gęsi, która przyszła na obiad i odmieniła jego życie i dziękował Panu Bogu za ten cudowny dar.

Ethel Pochocki

(1) Porównuje się go czasem do legendarnego bohatera amerykańskiego o imieniu Johnny Appleseed (naprawdę nazywał się John Chapman), który żył na początku XIX wieku i przez całe życie sadził w różnych miejscach jabłonie, zawsze nosił przy sobie Biblię i chodził boso.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.