Rozdział dziewiąty. Młody profesor

Kilka dni później Dominik i jego nowi znajomi byli już w drodze, poruszając się stale na południe przez Niemcy i Szwajcarię. Do Włoch dotarli pod koniec grudnia. Zatrzymywali się w Mediolanie, Wenecji i Bolonii. Wreszcie, w styczniu 1218 roku grupa podróżnych dotarła do Rzymu. Papież Honoriusz przywitał ich serdecznie i bez zwłoki ofiarował Dominikowi niezwykle cenny dar – kościół Świętego Sykstusa.

– Jest w pewnej odległości od miasta, lecz powinien być idealnym miejscem na klasztor – rzekł, po czym dodał z wahaniem: – Zamierzasz przecież ustanowić siedzibę zakonu i tutaj?

– O, tak, wasza świątobliwość – odparł Dominik. – Po to przyszedłem. Lecz nigdy nie marzyłem…

Papież odpowiedział mu z uśmiechem:

– Jeśli wyświadczyłem ci przysługę to oczekuję wzajemności. Czy zgadniesz, o co mi chodzi?

Dominik nie potrafił domyśleć się, jaką przysługę on, wędrowny kaznodzieja, mógł wyświadczyć Namiestnikowi Chrystusa na ziemi. Lecz wszystko prędko się wyjaśniło.

Papież Honoriusz pragnął zjednoczyć rozmaite zgromadzenia zakonne kobiet istniejące w Rzymie w jedno wspólne zgromadzenie – wedle reguły podobnej do tej przestrzeganej przez siostry z Prouille.

– Nie będzie łatwo połączyć różne zakony – ostrzegł. – Wiele sióstr będzie temu przeciwnych, tak samo ich rodziny i znajomi. Czy jednak spróbujesz?

Dominik odparł bez wahania:

– Oczywiście, że tak, wasza świątobliwość. Kiedy mam rozpocząć pracę?

Papież zastanowił się.

– Na razie będziesz miał wiele pracy przy zakładaniu swojego zakonu kaznodziejów – rzekł. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli zaczekamy aż praca u Świętego Sykstusa posunie się dość daleko, a wtedy zajmiemy się zakonnicami.

– Czy mam wasze pozwolenie na głoszenie kazań w mieście jak poprzednio, wasza świątobliwość?

– Oczywiście. I niech Bóg błogosławi twoje dzieło na wszelkie sposoby.

Dominik nie zwlekał z odnawianiem dawnych rzymskich znajomości. Każdy dzień zastawał go w innym kościele, gdzie przemawiał, zmuszając swych słuchaczy do większego zainteresowania ich zbawieniem. Cóż znaczyły rzeczy, które do tej pory zaprzątały ich uwagę – pieniądze, zdrowie, przyjaciele, pozycja społeczna? Za kilka krótkich lat śmierć to wszystko zabierze i postawi ich twarzą w twarz z samym Bogiem. Co się z nimi wówczas stanie, jeśli nie będą pielęgnować miłości do Niego poprzez łaski, jakie otrzymali w życiu? Czym będą wtedy? Głupcami o pustych rękach, skazanymi na najgorszą możliwą nędzę – na wieczną utratę nieba!

– Co za tragedia! – zapłakał. – O, bądźcie mądrzy póki jest na to czas! Proście Pana w Niebie o łaskę, byście Go poznali, umiłowali i służyli Mu dobrze w ziemskim życiu! Proście Matkę Bożą, by była przy was w każdej chwili! Jej serce przepełnia matczyna czułość, Ona da wam siłę, by zwyciężyć grzech, jeśli codziennie będziecie prosić Ją o pomoc!

Gorliwość Dominika w głoszeniu dziecięcego zaufania do Najświętszej Panny, zwłaszcza do modlitwy tak bliskiej Jej sercu jak psałterz, zwany Różańcem, czyli codzienne odmawianie stu pięćdziesięciu Zdrowaś Maryjo, była tak wielka, że wkrótce przyniosła efekty w całym Rzymie. Dusze pozbawione żaru uświadomiły sobie swe duchowe lenistwo jak nigdy wcześniej i pragnęły zadośćuczynić. Zatwardziali grzesznicy klękali niezdarnie w kapliczkach poświęconych Matce Boskiej, gdzie otrzymywali łaskę spowiedzi i naprawy swego życia. Pobożni mężczyźni i kobiety spieszyli dołączyć do bractwa założonego przez Dominika, dając publiczne świadectwo, że zrobią, co w ich mocy by codziennie do końca życia odmawiać sto pięćdziesiąt Zdrowaś Maryjo ku czci Najświętszej Panny.

A w nowym klasztorze Świętego Sykstusa w pobliżu Rzymu działo się jeszcze więcej cudów. W ciągu miesiąca od przybycia Dominika do miasta, zgłosiło się tu nie mniej niż czterdziestu młodych mężczyzn z prośbą o przyjęcie ich w poczet zakonników. Wkrótce rozniosło się po mieście, że młodzieńcy, którzy kiedykolwiek choćby ujrzeli ojca Dominika są straceni dla przyjaciół i rodziny. Przez jakiś czas zachowywali się tak jak przedtem, udawali, że interesują ich te czy inne rozrywki, lecz na koniec nie wytrzymywali napięcia i wyruszali do Świętego Sykstusa błagać o białą wełnianą tunikę, lnianą komżę i czarny płaszcz Zakonu Kaznodziejów.

Ojciec Dominik ma w sobie jakąś świętą magię – mawiano. – Młodzież, a szczególnie chłopcy, wprost lgną do niego.

Dominik wiedział jednak, że to nie żadna magia. Tajemnica jego sukcesu tkwiła w tym, że już jako małe dziecko ofiarował się Bogu, by pracować nad zbawieniem dusz. Teraz jego modlitwy zostały wysłuchane. On, nędzna istota ludzka, był narzędziem w rękach Opatrzności Bożej. Jak długo? Któż mógł wiedzieć. Miał czterdzieści osiem lat. Możliwe, że Niebiosa będą się nim posługiwać jeszcze przez długie lata. A z drugiej strony, może miał być przydatny tylko na krótko? Cóż to miało za znaczenie, jeśli tylko wola Boża miała być spełniona?

– Ojcze Niebieski, pozwól mi tylko być użytecznym narzędziem! – błagał. – Spraw by moi pomocnicy byli równie przydatni!

Nagle na drodze Dominika stanął szczególnie uzdolniony pomocnik. Był to mistrz Reginald z Orleanu, młody profesor uniwersytetu paryskiego, który zatrzymał się w Rzymie na kilka dni podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej. Był to zamożny, wykształcony, czarujący człowiek, który miał liczne grono przyjaciół w Paryżu. Pomimo świetnie zapowiadającej się kariery uniwersyteckiej, nigdy nie zaznał prawdziwego szczęścia.

– Naturalnie, podziwiam wasze tutejsze życie – przyznał, gdy Dominik zaprosił go do Świętego Sykstusa i oprowadził po nowym klasztorze. – Studiować, nauczać, chodzić między ludźmi jak ty i twoi pomocnicy, to musi być wspaniałe, ojcze!

– Może miałbyś ochotę do nas dołączyć?

Reginald zaśmiał się lekko:

– Ja? Nie, ja nie mógłbym tego robić!

– Dlaczego nie?

– Nie potrafiłbym wyrzec się wszystkiego, co dobre w życiu!

Dominik uważnie przyjrzał się gościowi. Mistrz Reginald miał około trzydziestu lat, był przystojnym, dobrze ubranym, błyskotliwym człowiekiem o beztroskim uśmiechu, który sprawiał, że wyglądał tak jak mówił – jak człowiek obyty w świecie. Jednak poza jego ogładą, czarem i błyskotliwością, której zawdzięczał popularność wśród studentów, Dominik przeczuwał głęboko poważny umysł. W tej chwili był to umysł zatroskany.

– Mój synu, może mógłbyś opowiedzieć mi swą historię? – zaproponował. – Może potrafię ci pomóc.

Reginald uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową.

– Nie mam żadnej historii, ojcze. Jestem tylko pielgrzymem zdążającym do Ziemi Świętej. Za kilka miesięcy muszę wracać do pracy, do Paryża. To wszystko.

– Ach, ale dlaczego wędrujesz do Ziemi Świętej?

Oczy młodego uczonego zaszły mgłą.

– Cóż, mam niewielki problem – wyznał. – Mam nadzieję, że zostanie rozwiązany, gdy uklęknę przy Grobie Pańskim.

– Tego się spodziewałem. A ten problem dotyczy twojej przyszłości, prawda?

– T-tak.

– Czy mam ci o nim opowiedzieć?

– Och, ale skąd ojciec może wiedzieć…

– W skrócie, chodzi o to, że Pan Nasz dał ci bystry umysł, dobre zdrowie, pieniądze, przyjaciół, sukcesy. Przez parę lat pracowałeś pilnie ze studentami na uniwersytecie, ale tak naprawdę nie dało ci to ukojenia. Chcesz czegoś więcej. A twój bystry umysł mówi ci, że jedynym sposobem byś znalazł to „coś więcej” jest oddanie siebie i swych darów w służbę Bogu. I to natychmiast!

Słowa Dominika wywarły niezwykłe wrażenie na młodym uczonym. Nagle zrzucił maskę światowca i ze łzami w oczach przyznał mu rację. Od lat walczył o odwagę potrzebną do opuszczenia świata i oddania się na służbę Bogu. Jednak sama myśl o wstąpieniu do klasztoru, o przywiązaniu do jednego miejsca, o odrzuceniu własnej woli i posłuszeństwie wobec przełożonych, napełniała go sprzeciwem. Do tego dochodziła odpowiedzialność wiążąca się ze stanem duchownym. Jak mógł – on, który tak kochał przyjemności doczesne – wytrwać w świętym powołaniu?

– Teraz jest inaczej! – wykrzyknął. – Ojcze, myślę, że z Bożą pomocą potrafię tego dokonać! Czy pozwolisz mi przyjść do Świętego Sykstusa? Czy nauczysz mnie jak poświęcić się Jemu jako jeden z twych kaznodziejów?

Blask bił z oczu Dominika.

– Oczywiście, synu. Bogu niech będą dzięki za łaskę, którą ci dziś zesłał!

Jednak walka Reginalda z siłami ciemności była daleka od zakończenia. Ledwie opuścił Dominika, gdy natychmiast opadły go na nowo wątpliwości. Praca w Paryżu, przyjaciele, wygodne życie, jak mógł, choćby w marzeniach, wyrzec się tego wszystkiego? Może byłoby inaczej gdyby był młodszy, lecz teraz miał trzydzieści lat, dawno przestał być chłopcem. Miał swoje przyzwyczajenia, byłoby mu trudno je zmienić na inne. Poza tym, czy to w ogóle konieczne? W Paryżu wiódł dobre życie, dużo lepsze niż wielu innych na uniwersytecie. Przecież nie musiał wstępować do zakonu by zbawić swoją duszę?

Gdy Dominik zobaczył, jaki obrót przybrały sprawy, podwoił modlitwy i ofiary w intencji Reginalda, i to samo zalecił zgromadzeniu. Łaska mogła zdziałać wiele cudownych rzeczy gdyby zamieszkała w duszach za sprawą tego młodego Francuza, gdyby tylko przystąpił do nich! Z jego wykształceniem, bystrością, z mocą czynienia dobra pośród młodzieży…

– Nie możemy pozwolić, by jego dusza nam się wymknęła – nalegał. – Za wszelką cenę!

Pewnego dnia u Świętego Sykstusa zapanowało przerażenie. Mistrz Reginald zapadł na febrę i był ciężko chory!

– Tego człowieka coś trapi – wyjaśnił doktor Dominikowi. – Jego umysł raz jest jasny, to znowu majaczy. Ciągle powtarza coś o łasce, której nie jest godzien, o popadaniu w grzech i utracie duszy.

– Ale wyzdrowieje?

Doktor zawahał się.

– Tego nie wiem. Cokolwiek go martwi, zabiera mu wszystkie siły. A to niedobrze, o nie, to bardzo źle.

Stan Reginalda stale się pogarszał, a z nim stan ducha mnichów ze Świętego Sykstusa. Okropnie byłoby stracić tak cennego towarzysza, zwłaszcza teraz, nim zdążył złożyć śluby zakonne!

Dominik skrzętnie ukrywał swoje uczucia podczas wizyt u łoża Reginalda.

– Nie wolno ci się martwić – zachęcał go wciąż na nowo. – Matka Boska dopilnuje by wszystko poszło jak najlepiej. Jeśli chcesz, możesz do nas przystąpić już w tej chwili. Wystarczy, że powtórzysz za mną te słowa… Lecz Reginald potrząsnął głową.

– Nie jestem godzien – wymamrotał. – Nie mogę przyjąć zaszczytu i umrzeć jako zakonnik… skoro niczym na to nie zasłużyłem…

Dominik nie tracił otuchy. Wiedział doskonale, że modlitwa i cierpienie mają niezwykłą moc dla uzyskania łaski dla innych, zatem wciąż błagał, żeby ten tak drogi mu syn został oszczędzony. Jego wiara została nagrodzona, bo pewnego ranka, gdy zjawił się u Reginalda, zastał go siedzącego w łóżku z rumieńcem na policzkach.

– Ojcze, zostałem uzdrowiony! – oznajmił młody profesor. – Była tutaj Najświętsza Panna i uzdrowiła mnie!

Dominik przyjrzał się uważnie młodemu człowiekowi, w którego intencji ofiarował tyle modłów i wyrzeczeń, po czym klasnął w dłonie.

– Opowiedz mi o wszystkim! – wykrzyknął. – Kiedy to się zdarzyło, jak to się stało?

– Było to jakąś godzinę temu, ojcze. Paliła mnie tak straszliwa gorączka, że czułem, że wkrótce nadejdzie koniec. Zdawało mi się, że nie przeżyję już ani chwili cierpienia.

– Tak, tak! Mów dalej!

– Nagle ujrzałem Matkę Bożą. Była piękna i młoda, Jej uśmiech tak wdzięczny – och, nie potrafię tego opisać!

– Czy przemówiła do ciebie?

– Tak. Poprosiła, bym Jej powiedział, czego pragnę najbardziej na świecie, by mogła mi to dać.

– I poprosiłeś o wyzdrowienie!

– Nie, ojcze. Nie mogłem się zdecydować, o co poprosić. Lecz były przy Niej dwie piękne dziewice, a jedna z nich zaproponowała, bym oddał się w ręce Królowej Niebios, a Ona zdecyduje, co będzie dla mnie najlepsze.

– Zgodziłeś się?

– Tak. Maryja wydawała się tym ucieszona. Podeszła do mnie, namaściła mnie jakimś olejem, pomodliła się przez chwilę nade mną, a potem kazała mi odrzucić troski. Bóg chciał, bym został kaznodzieją w zakonie u Świętego Sykstusa. Z Jej pomocą będę zdolny wytrwać w tym powołaniu.

– A potem?

– O, potem zdarzyło się coś dziwnego, ojcze!

– Coś dziwnego?

– Tak. Matka Boska pokazała mi szkaplerz z białej wełny. „Oto habit twojego zakonu” powiedziała. A później, gdy patrzyłem na szkaplerz, zniknęła, wraz z obiema towarzyszkami. Kiedy wróciłem do przytomności, nie miałem gorączki i wiedziałem, że zostałem uleczony.

Dominik patrzył z radością na swego młodego towarzysza. Nie miał wątpliwości, że tak było. Reginald naprawdę został uzdrowiony. Najświętsza Panna w cudowny sposób przywróciła mu zdrowie. Lecz co mógł znaczyć drugi cud, który sprawiła, co oznaczała wizja szkaplerza z białej wełny? I Jej słowa: „Oto habit twego zakonu…”.

Wiedziony impulsem pochylił się do przodu.

– Podziękujmy Błogosławionej Matce za to, co dziś zrobiła. Poprośmy Ją też o wyjaśnienie, co oznacza ten biały wełniany szkaplerz.

Oczy Reginalda zabłysły.

– O, tak, ojcze!

Zatem we dwóch odmówili piękną modlitwę, którą w ostatnich czasach ukochał cały Rzym: „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami…”.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.