Rozdział dziesiąty. Nauka i wiara

Ostatnio pozbyłem się napadu przygnębienia – przygnębienia, które, jak zaczynam to widzieć, nawraca tak regularnie, jak każdy inny kryzys fizyczny u tych, którzy są obdarzeni „artystycznym temperamentem”. Trudno jest ubrać w słowa jego cechy, ale sądzę, że jeśli spróbuję, będzie to dla mnie użyteczne, a jednocześnie zapiszę rozważania, które pomogły mi rozproszyć jego ciemności.

Było tak – wydawało mi się, że w sumie religia jest czymś bardzo niesatysfakcjonującym. Jesteśmy tutaj, umieszczeni w świecie niewątpliwej materii – świecie, który pomimo istnienia filozofów jest rzeczą dość zrozumiałą – to jest zrozumiałą na tyle, na ile dotyczy to działania. Jeśli tylko będziesz rozsądny, powiedziałem sobie, i będziesz wiódł zwykłe życie, robił rzeczy, które ci sprawiają przyjemność, łagodził cierpienie innych, jak tylko owo cierpienie stanie się nieprzyjemne dla ciebie samego, przestrzegał zwykłych praw społecznych, troszczył się o siebie i oddawał wet za wet – krótko mówiąc, jeśli będziesz żył dokładnie tak, jak żyje dziewięciu na dziesięciu ludzi – życie stanie się rzeczą bardzo sensowną i przyjemną. Ponieważ, poza wszystkim, czy religia nie jest jeszcze jedną boleścią, a nie przyjemnością? Ciągle ogranicza moje naturalne instynkty i wprawia mnie w zakłopotanie dodatkowymi problemami dotyczącymi niej samej, a także stawia żądania, dla których najwyraźniej nie daje adekwatnej rekompensaty. Co więcej, nie jest tak, jakby religia była niewątpliwie i niezbicie prawdziwa. Oczywiście, gdybym wiedział na pewno, że Bóg jest Bogiem, a Kościół katolicki Jego przedstawicielem, byłbym po prostu głupcem, gdybym nie prowadził religijnego życia. Ale nie wiem. Zaprzeczają temu miliony ludzi daleko mądrzejszych ode mnie, wysuwając z drugiej strony teorie poparte, jak się wydaje, przez naukę, które z pewnością zdają się wyjaśniać wszystko, oczywiście z wyjątkiem głównej, pierwotnej tajemnicy, czyli – dlaczego w ogóle cokolwiek istnieje. Są rozległe kraje, na których chrześcijaństwo nie uczyniło żadnego wrażenia, są inne kraje i to wysoce cywilizowane, gdzie chrześcijaństwo blaknie. A poza wszystkim, czyż katolicyzm nie jest wyjątkowo nieprawdopodobny? Oparty jest na wierzeniu, że Bóg stał się człowiekiem – samo w sobie wysoce nieprawdopodobne – i z tego faktu wypływa – muszę przyznać – z nieodpartą logiką, wiele doktryn i teorii, które, kiedy jestem w takim nastroju, wydają mi się reductio ad absurdum Wcielenia. Weźcie na przykład tę jedną doktrynę o transsubstancjacji – przyjrzyjcie się kultowi tabernakulum… Tam, w tym żelaznym sejfie, mówi pobożny człowiek, w srebrnym kielichu wykonanym przez panów Jonesa i Willisa, znajduje się Wiekuisty Niezrozumiały Bóg wraz z Duszą, Ciałem i Krwią Tego, który umarł dziewiętnaście stuleci temu w mało znanej wschodniej prowincji. Czy to jest prawdopodobne?… Z pewnością, mówi prawdziwy agnostyk, to może być prawdopodobne, a druga strona księżyca może być zrobiona z zielonego sera, ale niezbyt rozsądnie jest prosić nas, abyśmy poświęcili niewątpliwe, prawdziwe przyjemności i odrzucili te zmysły, dzięki którym pozostajemy w relacji do świata zmysłowego i abyśmy zepsuli nasze życie, poświęcając wiele godzin dzienne na modlitwę, zgodnie z założeniem, że ta nieprawdopodobna rzecz być może jest faktem.

Ach, jak przekonująco to wszystko brzmi, kiedy jest się w nastroju agnostycznym i jak niewiarygodnie małostkowo, kiedy się nie jest!

Nie potrafię wyjaśnić tajemnych poruszeń duszy, które wydobyły mnie z tego napadu depresji. Wszystko, co mogę zrobić, to zanotować szkicowo kilka rozważań, które znajdowały się na powierzchni owych poruszeń.

Ich zasadą była myśl o transcendencji Boga.

Jest dość pewne, że jeśli w ogóle Bóg istnieje, istnieje w zupełnie inny sposób niż ten, w jaki my istniejemy. Nasze pierwsze koncepcje, dotyczące Jego osoby, rozważane od strony filozoficznej, muszą mieć porządek negatywny. On nie jest taki jak my. Nie ma umysłu takiego, jak nasz. Nie zajmuje przestrzeni. Zatem nie porusza się, ani nie zmienia. Nie posuwa się do przodu w czasie. Wczoraj, dziś i jutro są oczywiście wszystkie w Nim. W rzeczywistości o Bogu, takim, jakim musi być sam w sobie, poza zaprzeczeniami możemy powiedzieć bardzo niewiele. On nie jest tutaj i tam, wtedy i teraz. On po prostu jest. Z drugiej strony jednak, ponieważ my robimy te rozmaite rzeczy i jesteśmy nimi, to – intelektualnie – nie możemy naprawdę wyobrazić sobie istnienia w żaden inny sposób, niż nasz, ani też spierać się o to. Kiedy sądzimy, że wyobraziliśmy sobie ducha, tak naprawdę pomyśleliśmy jedynie o swego rodzaju rozrzedzonym ciele… Dlatego przepaść między nami a Bogiem wydaje się nie do przebycia. Jego myśli nie są tylko wyższe – one są faktycznie inne niż nasze, z samej swej natury.

Zatem agnostyk, a także wielu innych ludzi, którzy odrzuciliby takie miano, mniej lub bardziej się tym zadowala. Wzruszają ramionami – „Tak. Jeśli istnieje Bóg, On jest właśnie taki. Zatem jaki sens ma kłopotanie się o to? Skąd u licha możemy wiedzieć o Nim cokolwiek? Tymczasem tutaj jest praktyczna robota do wykonania, baranina do zjedzenia, kobieta do kochania, książki do przeczytania i napisania oraz zwykłe, cywilizowane życie, które trzeba prowadzić, albo, jeśli chcecie czegoś więcej, tutaj jest cierpienie, któremu lepiej by było ulżyć, czy reformy społeczne, które także można byłoby rozpocząć – wszystkie te rzeczy spoczywają na zrozumiałym fundamencie. Po co zatem przejmować się transcendentnym?”.

Jednak wydaje mi się, że opuszczają oni pewien zasadniczy punkt. Przyjmując to wszystko, musimy jeszcze pamiętać, iż zgodnie z naszym założeniem, że istnieje transcendentny Bóg, świat jaki znamy został przez Niego stworzony i dlatego przepaść jest nie do przebycia jedynie na poziomie intelektualnym. Duch właściwie wyraził się w materii, a co za tym idzie, nie ma nic bardziej rozsądnego, niż wierzyć, że On powinien nadal porozumiewać się z nami w tych samych kategoriach. Cóż zatem z tego wynika, jeśli nie to, że „religia”, chociaż związana „z” i prowadząca „do” transcendencji, musi się znajdować – przez wzgląd na wszystkie cele praktyczne – w tej samej płaszczyźnie istnienia co my, a nie co Bóg?

Rozważmy teraz ponownie kwestię tabernakulum, czy też Wcielenia, ponieważ są tym samym – czy są takie niedorzeczne? To prawda, panowie Jones i Willis wykonali cyborium, a pobożne zakonnice – chleb, ale co to tak naprawdę ma do rzeczy? Jeśli transcendentny Bóg komunikuje się z człowiekiem – a jest naprawdę nie do pomyślenia, że tego nie czyni – jest zmuszony, nie przez swoje ograniczenia, ale przez nasze, aby komunikować się z nami za pośrednictwem środków, które są tak samo materialne jak my.

Widzimy zatem – albo przynajmniej ja widzę – że religia musi, z naszej natury, być nieadekwatna do Boskiej istoty, po prostu dlatego, że my funkcjonujemy w jednym sposobie istnienia, a On – w innym. Jednak to wcale nie oznacza, że jest zupełnie nieprawdziwa albo nieadekwatna do naszych potrzeb. Nie jesteśmy w stanie zmaterializować wszystkiego, przedstawić ducha pod postacią cielesną, wyobrazić sobie Boga jako starego, ogromnego człowieka, i tak dalej. Dlatego nawet religia objawiona musi być tego samego rodzaju. Innymi słowy, Bóg jest zmuszony używać obrazów i rzeczy, które są w naszym zasięgu. Powiedzieć, że kult tabernakulum to ograniczanie ducha, to sugerować, że stwarzanie materii jest niegodne Boga, jeśli jej używanie nie jest Go godne.

Zatem prawda nie leży w żadnej z dwóch skrajności: spirytualizmu i materializmu – ani u Mary B. Eddy, ani u profesora Huxleya, ani też w owej niejednoznacznej, pozbawionej kręgosłupa religii (tak drogiej umysłowi Brytyjczyka), zawsze oscylującej pomiędzy tymi dwoma ekstremami i żadnemu nie wiernej, ale w szczerej i pełnej koncepcji łączącej je oba. Jest oczywiście tendencją religijnego umysłu, aby być jedynym – mieszkać albo w transcendencji Boga i szydzić z rzeczywistości sakramentów, Wyznań wiary oraz indywidualnych modlitw bezmyślnych, pobożnych ludzi, albo tkwić po materialnej stronie religii i uważać, że nasze koniecznie antropomorficzne obrazy Bóstwa są adekwatne do Jego natury i bytu. Jednak prawda z pewnością leży w obu rzeczywistościach. Bóg jest transcendentny, dlatego żaden dogmat nie jest adekwatny. Bóg komunikuje się z człowiekiem, dlatego system religii, który pochodzi od Niego – jakikolwiek by nie był – jest absolutnie prawdziwy, tak daleko, jak daleko sięga. Wydaje mi się zatem, że rozsądnego katolika charakteryzują wszystkie zalety obu stron. Posiada cały agnostycyzm agnostyka w stosunku do Boga, takiego, jakim jest sam w sobie. Dysponuje całą żarliwą wiarą bretońskiego wieśniaka w lokalne objawienia Najwyższego oraz werbalnymi definicjami Niewysłowionego.

Kolejny punkt wypływa z tego w sposób naturalny.

Rozum po prostu jest niewystarczający dla wierzenia religijnego, ale jest też niewystarczający dla każdej innej dziedziny wiedzy poza naukami ścisłymi. Musimy pamiętać, że nauki ścisłe w ogóle nie mają, mówiąc poprawnie, rzeczywistej egzystencji, poza tą w umyśle człowieka. Są abstrakcyjne, niekonkretne. Nie ma na przykład na świecie takiej rzeczy jak „dwa”, jak gdzieś powiedział Illingworth: „Dwa” jest zawsze zjednoczone (poza owym „dwa” w umyśle, a być może nawet tam także) z jabłkami, albo końmi, albo osobami. Nie ma takiej rzeczy jak linia, punkt, czy okrąg. Te nauki zatem są absolutnie jedynymi, w których rozum jest kompetentny. W historii, geologii, sztuce, chemii, i całej reszcie dochodzi tysiąc innych zdolności. Człowiek musi mieć predyspozycje, teorie, obserwacje, entuzjazm, wiarę w słowa innych, jeśli ma dokonać jakiegoś postępu w tych innych dziedzinach wiedzy. A jednak, co może się wydawać niewiarygodne, najwyraźniej rozsądne osoby domagają się, aby w sferze religii używać wyłącznie intelektu – w tej sferze, która jest nieskończenie bardziej skomplikowana, dogłębna i globalna, niż jakakolwiek inna, ponieważ obejmuje nie tylko całe życie człowieka, ale nawet kontakty z transcendentnym Bogiem i – do pewnego stopnia – Jego byt. Jeśli rozum nie zostanie przyjęty jako nadrzędny, ludzie ci nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Entuzjazm jest oślepiający, mówią (podczas gdy naprawdę jest oświecający). Predyspozycje są stronnicze (podczas gdy postęp bez nich jest niemożliwy). Wiara w słowa innych to łatwowierność (tak naprawdę jest to ćwiczenie zdolności moralnych). I tak dalej.

Z pewnością jest zatem oczywiste, aby rozważyć jeszcze jeden przykład, że religii nie można „dowieść”. Jedynie nauki ścisłe mogą być „dowiedzione”, w takim sensie, w jakim słowo to jest powszechnie używane. Nie można zademonstrować poprzez analizę chemiczną piękna obrazu, ani przez odniesienie się do rejestrów – atmosfery czternastowiecznej cywilizacji. Takie metody mogą służyć jedynie do obrabiania grubszych materiałów. Jednak ostateczną opinię musi przedstawić nie ta, czy inna zdolność, ale cały człowiek, jego współczucie, jego intuicja, jego emocje, jego samowiedza, jego doświadczenie – żadnego nie może całkowicie brakować. Sam rozum jest bezsilny, musi współpracować z tym wszystkim co rozumiemy pod pojęciem charakter, a charakter, jak wiemy, jest wynikiem życia.

Powróćmy zatem do religii.

Oto dziedzina, która twierdzi, że dotyczy całego człowieka, a nawet czegoś więcej. Dotyczy przede wszystkim człowieka takiego, jakim jest sam w sobie, jego uczuć, jego moralności, jego rozumienia, jego myśli, słów i czynów, jego relacji społecznych, jego indywidualnej odpowiedzialności, jego aspiracji, jego wątpliwości, jego nadziei. Następnie, twierdzi ona, że dotyczy tego wszystkiego, co Bóg uczynił dla człowieka, jego stworzenia, jego odkupienia, jego prowadzenia w określonych momentach i jego oświecenia. Jeśli zatem w pojedynczej dziedzinie działalności człowieka – w sztuce czy nauczaniu historii – idealne działanie zależy od całego człowieka, jeśli na przykład zakochanie daje mu nową pasję do komponowania muzyki, albo rozczarowanie wyjątkową intuicję w kwestii życia Napoleona na wyspie św. Heleny – czyż o wiele bardziej każda zdolność jego istoty, w skrócie – jego charakter, tak, jak dany człowiek go ukształtował ze swej pierwotnej natury, poprzez kolejne wysiłki i okoliczności – czyż o wiele bardziej nie wskazuje on na to, co leży w najwyższym interesie człowieka? Dlatego profesor akademicki zajmujący się matematyką, jest wystawiony na niebezpieczeństwo jednostronności. Tak samo historyk, artysta, sensualista, filozof, każdy w swojej dziedzinie pielęgnuje swe zdolności do końca niegodny najpełniejszego posługiwania się nimi. Ten jest najbardziej kompetentny, aby ocenić religię, kto poświęcił swoje siły jej pojedynczej przyczynie, kto próbował żyć nie wyłącznie dla siebie, ani dla jakiejkolwiek dziedziny życia, ale dla badania woli Boga i sposobu, w jaki można Mu służyć.

„Zakryłeś te rzeczy – wołał Jezus Chrystus – przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom…” (1) „Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej – powiedział znowu – będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę…” (2)

O mój Boże! Jakie to teraz proste! Wydaje mi się, jakbym wydostał się z małego, dusznego pokoju na dach domu. Tkwiłem tam w zeszłym tygodniu, grzebiąc pośród skamielin i skrzydełek ciem, kurzu i chaosu. Moja intuicja była jak zardzewiałe narzędzie. Moje uczucia odpłynęły, a przede wszystkim błogo przyglądałem się samemu sobie. Dlatego chrześcijaństwo wydawało mi się całkiem niemożliwe. Niepokoił mnie Wyższy Krytycyzm i odkrycia geologiczne kogoś, kogo nazwiska w tej chwili nie pamiętam. A teraz wyszedłem i niebo Boga jest nade mną, a wietrzyk na mojej twarzy…

Nie jest tak, że mój rozum – taki jaki jest – przestał pracować. Przeciwnie, działa lepiej, niż kiedykolwiek przedtem. Widzę wszystko to, co widziałem w zeszłym tygodniu. Pamiętam wszystko, z wyjątkiem nazwiska tego profesora geologii. W tej chwili jestem zdolny dostarczyć krótką rozprawę o pismach Izajasza, ale, dzięki Bogu, inne ułomności także się przebudziły. Cały mój charakter – biedaczysko, ale to wszystko, co mam – jest znowu żywy, a ja mógłbym prędzej zwątpić we własne istnienie niż w Sakrament Ołtarza czy w owoconośne Wcielenie Syna Bożego…

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Łk 10, 21.

(2) J 8, 31–32.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.