Rozdział siedemnasty. Zmiany w Ars

W ciągu dwóch tygodni urzeczywistniły się moje najgorsze obawy. Biskup mówił poważnie o przeniesieniu „Pod Opatrznością” na grunt, który uważał za bezpieczny.

Jego zdaniem, dopóki nauczycielki są osobami świeckimi, nie ma gwarancji, że przedsięwzięcie będzie trwałe. A co, jeżeli na przykład po raz drugi przyjdzie mi do głowy uciec, żeby zostać pustelnikiem albo mnichem? Co stałoby się wtedy ze szkołą „Pod Opatrznością”?

Nagle uświadomiłem sobie, że wraz z upływem lat pozwoliłem sobie niebezpiecznie przywiązać się do mojej pracy z najmłodszymi. Oczywiście, było to dobre dzieło, cudowna praca, ale czy była ważniejsza niż wola Boża? Och, nie! I dobrze wiedziałem, że wola Boża zawsze będzie się dla mnie objawiała poprzez wolę mojego biskupa. W żadnym razie nie miałem prawa podważać oficjalnych decyzji, które wyda.

Ale choć o tym wszystkim wiedziałem, nie było łatwo zaakceptować ten nowy stan rzeczy. Całym sercem byłem z Katarzyną, Marią i Janiną, które pracowały ze mną tak lojalnie! Wszystkie trzy były jeszcze stosunkowo młode – miały czterdzieści jeden, trzydzieści dziewięć i czterdzieści osiem lat. „Co się z nimi teraz stanie?”, zapytywałem sam siebie. Nie miały własnych pieniędzy, ponieważ nigdy nie brały ani grosza za swoją pracę z dziećmi, i prócz „Pod Opatrznością” naprawdę nie miały innego domu.

„Może uda się zorganizować to tak, żeby mogły nadal mieszkać tam, gdzie teraz”, pomyślałem. „Biskup na pewno na to zezwoli!”

Biskup zezwolił i 5 listopada 1847 roku zawarto umowę, dotyczącą przekazania „Pod Opatrznością” spod mojego zarządu w ręce Zgromadzenia Sióstr Świętego Józefa. W umowie wyraźnie zapisano, że po przybyciu sióstr, Katarzyna, Maria i Janina będą miały prawo mieszkać w szkole do końca swoich dni.

5 listopada 1848 roku przyjechały siostry. Katarzyna i inne, chociaż miały cały rok, by przygotować się na to ważne wydarzenie, i tak z trudem zrzekły się swoich pozycji. Wszyscy to rozumieli, zwłaszcza siostry, i wkrótce uzgodniono, że wszystkie trzy jednak nie będą mieszkać „Pod Opatrznością”. Katarzyna i Maria zajęły pokoje na plebanii i zajmowały się szatami, kościelnymi obrusami i dekorowaniem ołtarzy. Janina przeniosła się, żeby zamieszkać we wsi u jednej ze swoich sióstr.

10 marca 1849 roku w Ars pojawiła się kolejna wspólnota zakonna. Byli to Bracia Rodziny Chrześcijańskiej. Przybyli, żeby przejąć obowiązki od Jana Pertinanda, który od jedenastu lat nauczał miejscowych chłopców.

– Ojcze, twoja mała wioska staje się naprawdę ważna – stwierdzali z podziwem różni moi przyjaciele. – Tylko pomyśl! Wkrótce będziesz tu miał dwie znakomite szkoły. Czyż nie jesteś zadowolony?

Moje oczy zajaśniały szczęściem.

– Och, tak! Bóg był dla mnie cudownie dobry, odkąd tutaj przybyłem…

Jednak w miarę upływu czasu, raz po raz nachodziły mnie wątpliwości co do sposobu, w jaki odpłacałem Bogu za Jego dobroć. Życie! Dlaczego jest nam dane? – wciąż zadawałem sobie to pytanie. Dlaczego mamy możliwość widzieć, słyszeć, mówić, przemieszczać się z jednego miejsca w inne, jeżeli nie po to, żeby chwalić Boga i pomagać innym czynić to samo?

„Nie wykorzystuję wszystkich moich mocy”, uznałem. „Czuję, że mógłbym zrobić znacznie więcej dla ludzi, zwłaszcza dla tych, którzy nie mogą przybyć do Ars, gdybym naprawdę się postarał.”

Ale co ja mogłem zrobić, uwiązany do konfesjonału od rana do nocy?

W końcu to biskup Devie poddał mi pomysł. Zasugerował, że teraz, kiedy nie jestem już potrzebny, by wspierać dzieło „Pod Opatrznością”, mógłbym zaangażować się w pracę w misjach diecezji. Kilka lat temu biskup pomógł zainaugurować projekt, zgodnie z którym co dziesięć lat miała się odbywać misja w pewnych wsiach w jego diecezji. Od tamtej pory pomysł znakomicie się sprawdzał i przyniósł wiele dobrego.

– Oczywiście, potrzeba sporo pieniędzy na utrzymanie i szkolenie misjonarzy, ojcze – powiedział mi biskup. – Ach, jak wspaniale byłoby, gdybyś mógł mi pomóc w zbieraniu funduszy…

Poprosiłem o trochę czasu na modlitwę i przemyślenie tej propozycji. Biskup chętnie się zgodził, zacząłem więc prosić Matkę Najświętszą i świętą Filomenę o oświecenie. Czy powinienem zaangażować się w misje diecezji? Czy powinienem prosić moich przyjaciół o finansowe wsparcie funduszu biskupa?

W ciągu kilku dni umocniło się we mnie przekonanie, że to właśnie powinienem zrobić. Wziąłem więc sześć tysięcy franków, które podarowali mi różni miłosierni ludzie, i posłałem je biskupowi Deviemu. To nie była oszałamiająca kwota, ale dochód z niej miał pokrywać wydatki misji prowadzonej co dziesięć lat w dwóch różnych parafiach.

„Dobro, jakie sprawią te pieniądze, będzie trwało jeszcze długo po mojej śmierci”, powiedziałem sobie z radością. „Och, muszę postarać się zebrać jeszcze więcej! Wtedy inne wioski też będą miały regularne misje”.

Od tamtej pory (a był to rok 1849) całym sercem oddawałem się nowemu dziełu. Prosiłem zamożnych przyjaciół o datki na misje. Biednych prosiłem o modlitwy. A kiedy zdarzało się, że te fundusze nie napływały tak prędko, jak sobie życzyłem, odrywałem się od pracy, żeby chodzić po wsi i sprzedawać różne przedmioty z plebanii. Na przykład krzesło. Albo dywan. Albo książki. Nawet ubrania, które dali mi ludzie, ale których tak naprawdę nie potrzebowałem.

– Ojciec Vianney zamienia się w skąpca – zauważył żartem pewien przyjaciel. – Ani się obejrzymy, jak sprzeda sam siebie na swoje misje.

Kiedy takie uwagi dotarły do moich uszu, przyjąłem je z lekkim sercem.

– Tak – przyznałem. – Staję się skąpcem… dla Boga. I jeżeli mógłbym ustanowić nową misję, sprzedając samego siebie, z ochotą bym tak uczynił. Żałuję tylko, że inspiracja do tej pięknej pracy przyszła tak późno.

W końcu udało mi się założyć dziesiątki misji. Biskup Devie był zadowolony i często przysyłał mi swoje błogosławieństwo na znak aprobaty. Potem, 25 lipca 1852 roku, Bóg wezwał tego dobrego człowieka do siebie. To nie był dla mnie wstrząs, gdyż biskup miał osiemdziesiąt sześć lat. I nie opłakiwałem go nadmiernie, bo za takie długie i świątobliwe życie z pewnością czekała go wspaniała nagroda w Niebie.

25 października tego samego roku miałem jednak powód do smutku. A także do wielkiego zakłopotania. Tego dnia biskup Chalandon, następca biskupa Deviego, niespodziewanie przybył do Ars i podczas imponującej ceremonii uczynił mnie kanonikiem swojej katedry w Belley. Jak powiedział, była to nagroda za wszystkie moje działania dla dobra dusz.

– Kanoniku Vianney, od dziś jesteś jednym z moich zaufanych doradców – powiedział, kiedy wyszedłem mu na spotkanie przy frontowych drzwiach kościoła. Potem, gdy zgromadziły się wokół nas rzesze pielgrzymów, nałożył na moje ramiona mozettę, czyli pelerynę z czarnego jedwabiu z czerwonym obszyciem z gronostajami, której noszenie na komży jest przywilejem kanoników. – Ach, gdybym tylko mógł opowiedzieć całemu światu o wszystkich cudownych rzeczach, jakich dokonałeś tu w Ars!

Zaskoczony znienacka (właśnie spowiadałem, kiedy ksiądz Raymond przyszedł, żeby powiedzieć mi o przybyciu biskupa), byłem strasznie zmieszany i zakłopotany.

– Ale wasza wielebność, ja nic nie zrobiłem… – wyjąkałem. – Bóg… Jego łaska… modlitwy i ofiary moich przyjaciół…

Biskup uśmiechnął się i skinął głową.

– Tak, tak. Oczywiście. Ale miały tu miejsce cuda, czyż nie, kanoniku? I niezliczone zadziwiające rzeczy?

Spuściłem wzrok.

– Święta Filomena, wasza wielebność… Matka Najświętsza…

I wtedy biskup uspokajającym gestem ujął moją dłoń.

– Cóż, wyjaśnienia nie są teraz ważne, kanoniku. Dzisiaj jest twój wielki dzień. Chodź, zamierzam wygłosić kilka słów do twoich dobrych parafian.

Prawie nie wiedząc, co się dzieje, poszedłem z biskupem i jego orszakiem wzdłuż głównej nawy do prezbiterium. Ale jeszcze kiedy tak powoli szliśmy przez kościół, przeczuwałem najgorsze. Biskup zamierzał mówić o mnie z ambony! Zamierzał popełnić okropną pomyłkę, przypisując moim modlitwom te liczne uzdrowienia i inne łaski, które miały miejsce w Ars na przestrzeni lat!

W tej właśnie chwili coś sobie postanowiłem. Przy pierwszej okazji zdejmę piękną, nową mozettę i nie założę jej nigdy więcej. Sprzedam ją jakiemuś przyjacielowi, a pieniądze mogą iść na fundusz misyjny. W ten sposób nie powinienem być narażony na pychę.

Nim zapadła noc, udało mi się sprzedać mozettę i to za znakomitą cenę pięćdziesięciu franków. Potem, najlepiej jak zdołałem, usunąłem z myśli to, co wydarzyło się tego dnia. Kanonik Vianney, też coś! Jakiego bardziej emocjonującego tytułu mógłby pragnąć każdy ksiądz aniżeli tego, którym wszyscy obdarzają go w naturalny sposób – „ojciec”? Od dnia mojego wyświęcenia to piękne imię brzmiało w moich uszach jak muzyka, zwłaszcza wypowiadane przez małe dzieci.

„W tym słowie jest miłość i zaufanie, i poważanie”, powiedziałem sobie. „Nie chcę, by kiedykolwiek nazywano mnie inaczej.”

Mijały miesiące, a ja nadal byłem zapracowany przy zbieraniu pieniędzy na „dziesięcioletni fundusz misyjny”, a także spowiadaniu. Ale latem 1853 roku straszne wątpliwości, od których byłem wolny już od jakiegoś czasu, raz jeszcze zaczęły mnie nachodzić. Miałem tak mało czasu, by poświęcić go Bogu w osobistej modlitwie! Poza Mszą świętą i Oficjum, cały mój dzień upływał na spowiadaniu, pocieszaniu, doradzaniu i inspirowaniu setek dusz, przybywających do Ars, żeby się ze mną spotkać.

W końcu poczułem się niemal zrozpaczony. Miałem teraz sześćdziesiąt siedem lat i z pewnością mój czas na ziemi dobiegał końca. Ale gdzie szansa, żeby zadumać się nad własnymi grzechami, zapłakać nad nimi, przygotować się na Niebo?

„Gdybym tylko mógł odejść w jakieś spokojne miejsce”, myślałem tęsknie. „Gdybym tylko mógł być pustelnikiem albo mnichem i mieć szansę, by modlić się… i rozmyślać…”

Pewnego sierpniowego dnia nadarzyła się sposobność, na którą czekałem. Nadszedł list od ojców marianistów z wiadomością, że mogę zamieszkać w ich domu rekolekcyjnym w La Neyliere. Ponieważ przestrzega się tam nieustannego milczenia, nie będzie tłumów odwiedzających. Będę wolny od tych duszpasterskich obowiązków, które tak mi ciążyły przez ponad trzydzieści pięć lat. W rzeczy

samej, wkroczę w życie prawie takie jak mnicha trapisty.

Ledwie mogłem opanować radość. Nigdy wcześniej nie widziałem domu marianistów w La Neyliere, ale wiele o nim słyszałem. Znajdował się na wsi, około pięćdziesięciu kilometrów od Lyonu, a otaczały go piękne wzgórza i lasy. Oczywiście, nie był to zbyt duży dom, gdyż otworzył podwoje rok wcześniej, i jak na razie ulokowało się tam tylko dwunastu księży i braci. Ale wedle wszystkich relacji ci ludzie byli święci. Pozwolenie na mieszkanie wśród nich było prawdziwym przywilejem.

Przez pewien czas trzymałem tę dobrą nowinę tylko dla siebie. A potem, w czwartek, pierwszego dnia września, kiedy Katarzyna przyniosła mi obiad do pokoju, postanowiłem podzielić się z nią moją tajemnicą.

– Dziecko, zamierzam w przyszłym tygodniu dołączyć do marianistów w La Neyliere – powiedziałem po prostu. – Czy pomodlisz się, żebym dobrze służył tam Bogu?

Osłupiała Katarzyna przez chwilę spoglądała na mnie w milczeniu. Potem jej twarz pobladła, a ona sama omal nie zemdlała.

– Ojcze, nie mówisz poważnie – zaczęła lamentować. – Nie zamierzasz znowu próbować nas opuścić!

Radośnie skinąłem głową.

– Zamierzam. Wszystko ustalone. Dobrzy ojcowie obiecali, że dadzą mi własny pokój. Będzie tam nieustanne wystawienie Najświętszego Sakramentu, całkowite milczenie, regularne godziny modłów i medytacji…

– Ale ojcze! Czy nie pamiętasz, co się stało dziesięć lat temu, kiedy próbowałeś uciec? Pielgrzymi podążyli za tobą do Dardilly! Dali się we znaki twojemu biednemu bratu i jego rodzinie…

– Ach, ale to było dziesięć lat temu, Katarzyno. Teraz jestem starym człowiekiem i pielgrzymi mają mnie dość. Nie spróbują podążyć za mną tym razem.

– Ależ zrobią to, ojcze! Wiesz, że zrobią! No i jest biskup Chalandon…

– On pozwoli mi odejść. Dzisiaj do niego napiszę.

Raptem Katarzyna wyciągnęła błagalnie ręce.

– Och, ojcze, proszę, nie rób tego! Proszę, nawet o tym nie myśl!

Zawahałem się, po czym stanowczo pokręciłem głową. Po co tu więcej słów? Już podjąłem decyzję. To był czwartek. W poniedziałek, bardzo wczesnym rankiem, udam się do Lyonu, gdzie mieszkają moja siostra Gothon i jej mąż. Po krótkich odwiedzinach wyruszę do La Neyliere… do spokoju.

– Dziecko, to wola Boża, żebym odszedł – odezwałem się łagodnie. – No już, obiecaj mi, że nikomu nie piśniesz słowem o tym, co ci powiedziałem? Przez długą chwilę Katarzyna spoglądała na mnie; jej twarz była napięta, a w oczach błyszczały łzy. Potem, tłumiąc szloch, powoli skinęła głową.

– Obiecuję, ojcze. Ale och, jaki okropny błąd popełniasz!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.