Rozdział dwunasty. Wielbłądy świętego Fronto

Ta historia wydarzyła się w Egipcie. Pośrodku wielkiego morza żółtych piasków znajdowała się malutka, zielona oaza. W każdym innym miejscu słońce paliło piasek, skały i niskie, pozbawione roślinności wzgórza leżące na zachodzie. Ale tutaj wytryskiwało źródło czystej, zimnej wody, a palmy dawały cień. Mogłoby się wydawać, że to bardzo przyjemne miejsce, ale mężczyźni, którzy tu mieszkali, wcale nie byli szczęśliwi. Narzekali, byli niezadowoleni i mieli ponure, zachmurzone miny. Ci mężczyźni chcieli zostać świętymi pustelnikami, żyć w piękny sposób i pozbyć się egoizmu, ale ciężko być dobrym, gdy się głoduje.

Było ich siedemdziesięciu w tej samotnej, pustynnej oazie – siedemdziesięciu głodnych mnichów, którzy przez wiele dni mieli do jedzenia tylko kilka oliwek. Za całe swoje cierpienie winili jednego człowieka. To Fronto namówił ich, aby opuścili wygodny klasztor w Nitrii, w którym pozostali bracia zakonni prowadzili spokojny żywot i niczego im nie brakowało. To Fronto wyprowadził ich na tę niegościnną pustynię, aby samotnie służyli Bogu, jak to mieli w zwyczaju święci mężowie w czasach wczesnego chrześcijaństwa.

Fronto był świętym człowiekiem, pełnym wiary i odwagi. Obiecał im, że będą mieli co jeść i że nie będą musieli sami o siebie dbać, a oni mu uwierzyli. Tak więc mnisi poszli za Fronto na pustynię, a każdy z nich zabrał ze sobą jedynie kilka oliwek oraz dwuzębną motykę, aby przekopać ziemię i zasadzić na niej kukurydzę.

Po wielu dniach uciążliwego marszu daleko na wschodzie znaleźli miejsce, w którym karawany nie zakłócałyby im spokoju, ponieważ leżało z dala od szlaków wędrownych. Wkrótce jednak przekonali się, zapasy się skończyły, a nowe nie nadchodziły. Co mieli począć? Pytali o to Fronto, lecz on tylko powtarzał im, aby byli cierpliwi. Jednak kiedy przez kilka dni trapiły ich skurcze głodowe, zaczęli narzekać i mówić o powrocie do domu. Jednak Fronto był oburzony.

– Pan nas nakarmi, wy ludzie małej wiary! – powiedział.

I nakazał im powrócić do pracy i zapomnieć o głodzie. Mnisi wiązali ciaśniej sznury, którymi byli przepasani. Jeszcze nigdy tak nie pościli! Z dnia na dzień stawali się coraz bledsi i mizerniejsi, a ich długie szaty powiewały wokół ich chudych kończyn. Tych kilka daktyli, które rosły na palmach w oazie, dawno już zostało zjedzonych i biedni mnisi zaczęli żuć węzły na końcach swoich sznurkowych pasków, udając, że to chleb. Och, jakże tęsknili za choćby jednym kęsem twardego, czarnego chleba, którym żywili się w czasie wielkiego postu w klasztorze za wzgórzami!

Mieli coraz bardziej zapadnięte policzki i byli coraz bardziej zrozpaczeni. W końcu pewnego wieczora poszli całą grupą do Fronto, słabi i bladzi.

– Zabierz nas z powrotem do Nitrii, inaczej umrzemy z głodu! – wołali. – Już dłużej tego nie zniesiemy!

Fronto stał jeszcze bledszy i bardziej wyczerpany niż oni, ale w jego oczach błyszczało światło zaufania.

– Poczekajcie jeszcze odrobinę dłużej, bracia – błagał. – Nie powinniśmy myśleć o tym, co jutro zjemy czy wypijemy.

– Ale my myślimy o dniu dzisiejszym, a nie jutrzejszym! – przerwali mu mnisi. – Gdybyśmy mogli zjeść coś dzisiaj, naprawdę nie musielibyśmy myśleć o jutrze. Umieramy z głodu!

– Cierpliwości, bracia – mówił Święty dalej ze znużeniem. – Jeśli teraz wrócimy, pokażemy, że nie ufamy obietnicy Boga. Poczekajmy do jutra. Jeśli pomoc nie nadejdzie, pozwolę wam odejść, ale beze mnie. Ja nie wrócę.

Mnisi wycofali się, wciąż narzekając na swój nieszczęsny los. Ale słowa Świętego wywarły na nich wrażenie i zgodzili się poczekać do rana. Każdy z mnichów położył się na macie z koźlej skóry w swojej maleńkiej celi, jaką sobie wykopał w piachu. Jęcząc z głodu, jednocześnie modlili się. Próbowali zasnąć i nie myśleć o tym, jak dawno temu jedli swoje ostatnie śniadanie.

Ale Fronto nie mógł spać. Był smutny i rozczarowany, ponieważ jego bracia utracili wiarę i czuł się opuszczony na tej pustyni przez przyjaciół, którzy przecież powinni mu pomagać swoim współczuciem i zaufaniem. Przez całą noc klęczał na macie z koźlej skóry, modląc się do Boga, aby teraz spełnił swoją obietnicę i udowodnił wątpiącym mnichom, jakim błędem był ich brak wiary. Pozostali mnisi śnili o wspaniałych smakołykach. Co i rusz któryś wołał przez sen: „Poproszę o jeszcze jedną dokładkę puddingu”, „Bracie, podasz mi grzankę?” albo „Dziękuję, zjem jeszcze jedno jajko, bracie”. Fronto płakał, kiedy słyszał, jak słabe były ich głosy.

W końcu zaczęło świtać i policzki nieba zaczęły się różowić i czerwienić, jakby je ktoś uszczypnął.

Nagle Fronto, który klęczał tyłem do drzwi swojej celi, drgnął. A cóż to za dźwięk przyniósł świeży powiew poranka? To chyba dzwoneczki! Święty poderwał się z maty i podszedł szybko do drzwi. Na jego bladych ustach pojawił się uśmiech nadziei, a zapadnięte policzki zaróżowiły się. Wiedział, że jego modlitwy zostały wysłuchane. I oto w oddali, na północnym zachodzie, spostrzegł szereg ciemnych sylwetek, które jak gąsienica z wolna poruszały się w kierunku oazy. Były coraz bliżej i bliżej, teraz Fronto mógł już dokładnie zobaczyć, co to było – karawana kołyszących się majestatycznie wielbłądów. Małe dzwoneczki przyczepione do ich uprzęży dawały znać, że pomoc nadchodzi.

Ten dźwięk obudził pozostałych mnichów. Z okrzykiem radości wybiegli ze swych cel i pobiegli naprzeciw wielbłądom, które były już blisko oazy. Och, jak biedni mnisi biegli, potykając się ze zmęczenia i podniecenia o swe długie szaty i przewracając jak dłudzy na piach! Przypominali ludzi na tonącym statku, którzy właśnie spostrzegli nadpływającą pomoc. Niektórzy z nich z radości podskakiwali i klaskali w ręce jak dzieci. Prawie wszyscy mieli ze wzruszenia łzy w oczach.

Wielbłądów było siedemdziesiąt, miały łagodne oczy, a ich szerokie racice pozwalały im sunąć po miękkim piasku jak na rakietach śnieżnych. Były objuczone pakunkami, które z pewnością zawierały wiele smakołyków, i podeszły wprost do drzwi celi Fronto, gdzie się zatrzymały. A jakie dostały serdeczne powitanie! Gdy uklękły na piasku, mnisi zarzucili im ramiona na szyje i całowali ich miękkie nosy, jakby witali dawno niewidzianych braci. Byli tak szczęśliwi, widząc wielbłądy, że prawie wcale się nie zastanawiali, skąd przybyły i co przyniosły. Ale Fronto rozglądał się za człowiekiem, który tu przywiódł wielbłądy. Jednak nie mógł nikogo takiego znaleźć. Przemierzyły pustynię bez przewodnika, całkiem same. Twarz Fronto rozjaśniła się z radości.

– To Pan nam je przysłał! – powiedział. A pozostali mnisi spuścili głowy, zawstydzeni, że zwątpili.

Chociaż mnisi byli bardzo głodni, najpierw oporządzili zmęczone zwierzęta, które przybyły z tak daleka, aby ich uratować. Zdjęli ciężary z ich grzbietów, z czułością umyli ich rozgrzane, zmęczone nogi i napoili je wodą ze źródła. Część wygłodzonych mnichów pobiegła, aby nazbierać trawy dla wielbłądów, inni odwiązali wiązki siana, które przyniosły ze sobą niektóre ze zwierząt, i przygotowali im legowiska. Potem wszyscy zabrali się do pracy i w cieniu palm zbudowali zagrodę dla siedemdziesięciu wielbłądów. Pozostawili tam cierpliwe zwierzęta, aby w spokoju odpoczęły i posiliły się, a one wydały z siebie westchnienie ulgi, że ta długa podróż przez gorącą pustynię dobiegła wreszcie końca.

Następnie mnisi pospieszyli z powrotem do Fronto, zastanawiając się, czy nie nadeszła już pora śniadania. Kiedy nadeszli, czytał właśnie list, jaki był przytroczony do uprzęży wielbłąda, który szedł na czele karawany. List napisano w Aleksandrii a zawierał wyjaśnienie, jak to się stało, że wielbłądy zostały wysłane na pomoc.

Cztery noce wcześniej Glaukus, bogaty kupiec, odpoczywał na sofie w swoim letnim domu. Właśnie skończył jeść wyśmienity obiad, który składał się ze wszystkich jego ulubionych ryb, mięs, owoców i słodyczy, i był w znakomitym nastroju. Nagle pomyślał o siedemdziesięciu mnichach, którzy wiele dni temu wyruszyli z Nitrii na pustynię, aby tam żyć z pomocą, którą powinien zesłać im Bóg. Serce mu się ścisnęło. Być może głodowali, gdy on ucztował. Pomyślał, że chciałby, aby oni też mogli zjeść tak pyszny obiad. I wpadł na pewien pomysł. Dlaczego nie miałby wysłać im obiadu – albo wielu obiadów? Tak należałoby zrobić. Następnego ranka objuczył więc zapasami siedemdziesiąt wielbłądów, z których pięć miało ponieść wiązki siana dla samych wielbłądów. Zaprowadził je na skraj pustyni i wysłał te majestatyczne statki pustyni bez żadnego poganiacza czy przewodnika w podróż przez morze piasku, aby same znalazły sobie właściwy port. Miał wewnętrzne przekonanie, że Pan doprowadzi je bezpiecznie do mnichów. Na tym kończył się list Glaukusa.

Och, jak smakowało śniadanie wygłodniałym mnichom! Jedli różne rodzaje owoców – świeże figi, oliwki i daktyle, cytrony, soczyste winogrona i żółte granaty. Jedli chleb z oliwą, co uwielbiali, a także orzechy i plastry przepysznego, złocistego miodu – takiego, na myśl o którym ślinka cieknie. Glaukus przysłał im śniadanie godne króla. Wszyscy siedzieli w kręgu, rozkoszując się najwspanialszym piknikiem, jaki kiedykolwiek urządzono na pustyni.

Kiedy zjedli, poszli odwiedzić wielbłądy, które uratowały im życie, i podziękować im miłymi słowami. Wydawało się, że wielbłądy zrozumiały – popatrzyły na mnichów swoimi łagodnymi oczyma i żuły dalej swoje pożywienie, jakby mówiły: „Widzicie, Pan czuwał nad wami przez cały czas. Jesteśmy tylko niemymi stworzeniami, ale przyszliśmy wprost do was przez pustynię, nie obawiając się, że zgubimy drogę, ponieważ ufaliśmy Panu. Dlaczego wy straciliście zaufanie?”

Mnisi znów poczuli wstyd i poszli z powrotem do Fronto, aby błagać go o wybaczenie, obiecując, że już nigdy nie upadną na duchu i nie stracą wiary.

Następnego ranka przygotowali wielbłądy do podróży powrotnej do Aleksandrii. Wiedzieli, że Glaukus będzie chciał jak najszybciej dowiedzieć się, jak jego statki pustyni wypełniły swoją misję. Połowę zapasów mnisi postanowili zwrócić – uznali, że przy skromnych posiłkach, jakie zazwyczaj jadali, to, co sobie zostawili, wystarczy im na rok. Potem ze łzami w oczach pożegnali wielbłądy i znów wysłali je na pustynię, pewni, że skoro trafiły w tę stronę, to dotrą także z powrotem do Aleksandrii, całe i zdrowe. Stojąc w drzwiach swojej celi, każdy z mnichów odprowadzał je wzrokiem, gdy powoli szły przez wydmy żółtego piachu, aż w końcu zniknęły za wzgórzami, które wznosiły się jak wielkie fale między nimi a miastami świata.

Minęło osiem dni, odkąd Glaukus wysłał wielbłądy i kupiec zaczął się już niepokoić. Siedemdziesiąt wielbłądów jest wartych wiele i nawet człowiek bogaty nie może sobie pozwolić na ich stratę. Glaukus obawiał się, że postąpił nierozważnie – przecież pustynia pełna była rabusiów, a nikt nie chronił karawany. Czy Pan zajmie się sprawami, które pozostawiono całkowicie jego opiece?

Glaukus siedział ze swoją rodziną w ogrodzie, milczący i ponury. Domownicy uważali, że zachował się nierozważnie i nie omieszkali mu tego powiedzieć, co jeszcze bardziej zepsuło mu humor. Wielbłąd, który szedł na czele karawany, był ulubieńcem córki Glaukusa, Emilii. Dziewczynka płakała w kącie ogrodu, myśląc o swoim ukochanym Humpo, którego nie spodziewała się już nigdy zobaczyć. Nagle, tak jak przedtem Fronto, usłyszała dobiegający z oddali dźwięk dzwoneczków. Zerwała się na nogi i wybiegła na drogę.

– O co chodzi, Emilio, moje dziecko? – zawołał ojciec, zaskoczony jej nagłym wybiegnięciem.

– Och, ojcze, ojcze! – zawołała. – Chyba słyszę dźwięk dzwoneczków wielbłądów w górach!

I rzeczywiście, kiedy wszyscy podbiegli do bramy ogrodu, usłyszeli dźwięk dzwoneczków, który zdawał się coraz bardziej przybliżać. W końcu w zasięgu wzroku pojawiła się karawana siedemdziesięciu wielbłądów z Humpo na czele, a połowa z nich niosła na grzbietach zapasy, które zwrócili mnisi. Wkrótce Emilia ściskała za szyję swojego drogiego Humpo, szepcząc czułe słowa do uszu wielbłąda, który ukląkł przed nią, a jego duże, brązowe oczy patrzyły na nią z miłością.

W ten sposób Glaukus, dobry bogacz, dowiedział się, że Pan był zadowolony z jego dobroci i pomógł mu wypełnić jego obowiązek. Od tamtej pory Glaukus co roku wysyłał siedemdziesiąt wielbłądów na pustynię, aby bez przewodnika zaniosły zapasy do odległej oazy. Zwierzęta stały się więc przyjaciółmi św. Fronto i jego mnichów, którzy wyczekiwali ich z taką niecierpliwością, z jaką dzieci czekają na św. Mikołaja w czasie Bożego Narodzenia.

Abbie Farwell Brown

Powyższy tekst jest fragmentem książki Abbie Farwell Brown Święci przyjaciele zwierząt. Fascynujące opowieści o świętych.