Rozdział dwunasty. Eugenika. Prawdziwa historia eugenika

Nie mieszka w ciemnej, samotnej wieży u brzegu morza, z której dochodzą krzyki krojonych żywcem mężczyzn i kobiet. Przeciwnie, mieszka w Mayfair. Nie nosi wielkich, przerażających okularów, przez które jego oczy wyglądają jak księżyce, a inni ludzie jak chrząszcze. Jeśli jest bardziej dostojny, nosi monokl; jeśli jest bardziej inteligentny, mruga okiem. Nie cierpi na brak zainteresowania dziedzicznością i eugeniczną biologią, ale jego studia i eksperymenty w tej dziedzinie są bardzo wyspecjalizowane i dotyczą prawie wyłącznie gatunku equus celer, czyli konia wyścigowego. Nie jest lekarzem, ale zatrudnia lekarzy, by promowali eugenikę oraz po to, by naprawiali błędy jego diety. Nie jest prawnikiem, choć niestety często sędzią pokoju. Nie jest pisarzem ani dziennikarzem, ale nierzadko właścicielem gazety. Nie jest żołnierzem, choć może być oficerem ochotniczej kawalerii. Nie jest też zazwyczaj dżentelmenem, choć często arystokratą. Swoje bogactwo zawdzięcza licznemu gronu pracowników, którzy przemykają korytarzami wielkich budynków, podczas gdy on gra w golfa. Ale początki jego fortuny były często bardzo ciekawe i poetyckie i nigdy nie udało mi się w pełni ich zrozumieć. Wszystko polegało na tym, że szedł ulicą, bez kapelusza, podchodził do innego pana i mówił: „Załóżmy, że mam dwieście wielorybów z Morza Północnego”, na co ten drugi odpowiadał: „A wyobraźmy sobie, że ja mam dwa tysiące słoniowych ciosów”. Potem następowała wymiana i pierwszy mężczyzna podchodził do trzeciego, mówiąc: „Załóżmy, że mam w posiadaniu dwa tysiące słoniowych ciosów itd.”. Jeśli ktoś opanuje dobrze tę grę, stanie się bardzo bogaty; jeśli nie, będzie musiał się zabić albo spróbować szczęścia jako adwokat. Człowiek, o którym mówię, musiał grać dobrze, a przynajmniej z powodzeniem.

Urodził się około roku 1860, a około 1890 został parlamentarzystą. Przez pierwszą połowę życia był liberałem, potem stał się konserwatystą. Jednak przez cały czas jego polityka pozostała w dużej mierze niezmienna i spójna. Wygląda to tak: zajmuje on miejsce w sali na dolnym piętrze w parlamencie i wyjmuje z kieszeni wspaniałą cygarnicę, z której z kolei wyjmuje wspaniałe cygaro. Zapala je i rozmawia z innymi właścicielami podobnych cygar na temat equus celer albo na inne ciekawe tematy. Dwa lub trzy razy w ciągu popołudnia słyszy dźwięk dzwonka. Wtedy bardzo ostrożnie umieszcza cygaro w popielniczce, uważając, by nie strącić popiołu i udaje się do sali na górze, gdzie po obu stronach znajdują się dwa przejścia. Następnie wybiera jedno z nich, wskazane przez młodego człowieka z wyższych sfer trzymającego kartkę papieru. Wychodząc, zostaje policzony przez młodego człowieka i udaje się z powrotem na dół, gdzie znowu bierze cygaro, uważając, by nie strącić popiołu. Ten proces, znany jako rządy przedstawicielskie, nigdy nie czynił jego życia bardzo urozmaiconym. Jednak choć jego polityka parlamentarna pozostaje niezmienna, to przejście z jednej strony Izby na drugą wiązało się z pewną zmianą w jego ogólnej polityce dotyczącej handlu i życia towarzyskiego. Zmiana przynależności partyjnej jest dzisiaj błahostką, ale w jego przypadku chodziło o zmianę filozofii, a przynajmniej o zmianę planów, chociaż stał się nie tyle torysem, co raczej niewłaściwym rodzajem socjalisty. Jest człowiekiem z historią. To smutna historia, bo z pewnością jest teraz gorszym człowiekiem niż na początku. Dlatego tak naprawdę jest właśnie tym, który stoi za eugeniką. Ponieważ się zdegenerował, zaczął mówić o degeneracji.

Jako radykał (1) był o wiele lepszym człowiekiem, bo znacznie mniej oświeconym. Jego początkowy zagorzały manchesterski indywidualizm (2) łagodziły dwie dosyć ludzkie cechy. Pierwsza to znacznie bardziej męska duma; druga to znacznie bardziej szczery optymizm. Współczesny kapitalista jest jedynie zainteresowany produkcją, ale tamten człowiek był również zainteresowany pracą. Był dumny z ciężkiej pracy, co więcej, był nawet dumny z niewykwalifikowanej pracy – jeśli mógł o niej mówić w czasie przeszłym, a nie teraźniejszym. Tak naprawdę stworzył nowy rodzaj wiktoriańskiego snobizmu – odwrócony snobizm. O ile snoby Thackeraya zamieniały nazwisko Muggins na De Mogyns, a snoby Dickensa przedstawiały się w listach jako córki oficerów „przywykłe do wszelkich luksusów – z wyjątkiem ortografii”, to indywidualista ukrywał przez całe życie swoich zamożnych rodziców. Na początku był raczej jak amerykański plutokrata, ale później utracił amerykańską prostotę. Francuz pracuje tylko tyle, ile musi. Amerykanin pracuje więcej niż musi, a potem dziękuje diabłu – swojemu panu – za to, że jak osioł umiera w kieracie. Ale Anglik pracuje obecnie dotąd, aż może zacząć udawać, że nigdy nie pracował. Na ile to możliwe, staje się inną osobą – wiejskim dżentelmenem, który nigdy nie słyszał o swoich interesach, którego lewa ręka dzierżąca strzelbę nie wie, co czyni prawa trzymająca księgę rachunkową. Używa tytułu para jako pseudonimu, a wielkiego majątku jako swoistego alibi. Surowy szkocki pastor powiedział raz z wielką powagą o grze w golfa: „Człowiek, który gra w golfa, zaniedbuje pracę, opuszcza żonę i zapomina o Bogu”. Chyba nie przyszło mu na myśl, że celem życia wielu kapitalistów jest właśnie zapomnienie o wszystkich trzech.

Odrzucenie chłopięcej dumy z pracy i zastąpienie jej starczą dumą z gnuśności to pierwszy upadek bogatego Anglika. Był bardziej mężczyzną jako majster niż jako właściciel. Drugim powodem, dla którego kiedyś był lepszy niż obecnie jest to, że wtedy w jakiś mglisty sposób wierzył, że swoją pracą wzbogaca nie tylko siebie, ale i innych. Optymizm wczesnych wiktoriańskich indywidualistów nie był do końca hipokryzją. Niektórzy z najbardziej trzeźwo myślących i podłych – tacy jak Malthus – widzieli, dokąd wszystko zmierza i śmiało oparli swój Manchester na pesymizmie, a nie optymizmie. Ale nie zawsze tak było; większość przyzwoitych bogaczy pokroju Brighta i Cobdena posiadało jakieś mgliste przekonanie, że konflikt ekonomiczny będzie na dłuższą metę korzystny dla wszystkich. Uważali, że problemy ubogich nie mogą być rozwiązane przez państwo (podobnie jak wszystkie inne problemy), ale nie przyjmowali z zimną krwią perspektywy nasilenia się tych problemów. Za sprawą jednej z owych sztuczek czy iluzji, na które mózgi bogatych są podatne we wszystkich wiekach, czasami zdawało im się, że w ich osobach symbolicznie zatriumfowało całe społeczeństwo. Bluźnierczo przypisywali swoim złotym tronom to, co można jedynie powiedzieć o krzyżu – że kiedy zostaną wywyższone pociągną wszystkich ku sobie. Tak się przejęli opowieścią o tym, że każdy może zostać burmistrzem (3), że aż w nią uwierzyli. Zdawało im się, że w ratuszu miejskim jest miejsce dla setki Dicków Whittingtonów i ich kotów. To wszystko było niedorzecznością, ale (jeszcze wówczas) nie było całkowitą blagą.

Jednak krok po kroku, z coraz większą i przerażającą jasnością, człowiek ten zrozumiał, co czyni. Zazwyczaj jest to jedno z najgorszych odkryć, jakie można dokonać. Mówiąc, że każdy włóczęga tak jak Dick Whittington nosi ze sobą magicznego kota, brytyjski plutokrata był na początku prawdopodobnie równie uczciwy jak francuski patriota mówiący, że każdy francuski żołnierz nosi w plecaku buławę marszałkowską. Ale dokładnie tutaj pojawia się różnica i niebezpieczeństwo. Nie da się porównać dobrze zarządzanej francuskiej armii i nie dającej się zarządzać współczesnej rywalizacji. Niewątpliwie z logicznego punktu widzenia było niemożliwością, by wszyscy żołnierze nosili buławę marszałkowską; nie mogli być wszyscy marszałkami, tak jak nie mogli być wszyscy burmistrzami. Ale chociaż francuski żołnierz nie zawsze miał buławę w plecaku, to zawsze miał plecak. Ale kiedy ów zwolennik zaradności o zachwycającym imieniu Smiles (4) powiedział angielskiemu włóczędze, że ma on w swoim tobołku koronę, angielski włóczęga musiał odpowiedzieć mu na to, że nie ma żadnego tobołka. Sprawujący władzę nie dali mu plecaka, przyszłości, ani nawet teraźniejszości. Pozbawiony środków do życia Anglik nie tylko nie mógł mieć nadziei, że będzie kiedyś czymś nadzwyczajnym, ale nigdy nie mógł mieć nadziei, że będzie choćby czymkolwiek. Ambicja francuskiego żołnierza mogła być w praktyce nie tylko krótką, ale nawet skróconą drabiną, której odpiłowano górne szczeble. Anglikowi odpiłowano jednak dolne szczeble, tak że nie mógł nawet zacząć po niej wchodzić. Wcześniej czy później, wprost proporcjonalnie do swojej inteligencji, angielski plutokrata zaczął rozumieć nie tylko, że biedni są bezradni, ale że ich bezradność stała się jego jedyną potęgą. Chodziło nie tylko o to, że jego bogactwa ich zubożyły, ale i o to, że tylko ich ubóstwo mogło go wzbogacić. Ten paradoks, jak się przekonamy, odróżnia go od każdego innego rodzaju złodzieja.

Myślę, że oddamy mu jedynie sprawiedliwość, stwierdzając, iż wiedza ta pojawiła się w jego umyśle powoli i w sposób raczej mglisty i niejako wizjonerski, to znaczy na podstawie tego, co widział. Dawny pracodawca pokroju Cobdena miał słuszność, utrzymując, że ziemia nie jest niebem, że najkorzystniejszy osiągalny stan rzeczy może być daleki od ideału i że Liverpool albo Belfast mogą się bogacić jako całość, mimo że mają w nich miejsce rzeczy godne pożałowania. Ale nie chce mi się po prostu wierzyć, że patrząc na Liverpool i Belfast, mógł dalej tak myśleć. Dlatego właśnie został niby wiejskim dżentelmenem. Ziemia nie jest niebem, ale najbliższy niebu stan, jaki możemy osiągnąć, nie powinien przypominać piekła, a Liverpool i Belfast przypominają piekło, bez względu na to, czy nim są, czy nie. Można by było powiedzieć o tych miastach, że się bogacą, gdyby tylko nieliczni mieszkańcy coraz bardziej biednieli. Było jednak coraz bardziej oczywiste, że miasta te nie bogaciły się jako całość, ale że jedynie nieliczna grupa obywateli bogaciła się dzięki rosnącej biedzie pozostałych. Nie można powiedzieć, że kraj w którym z każdym dniem jest coraz więcej Murzynów, staje się krajem białych. Nie można powiedzieć, że społeczeństwo staje się coraz bardziej męskie, jeśli rodzi się w nim coraz więcej kobiet. Tak samo nie można powiedzieć, że miasto się bogaci, jeśli coraz więcej mieszkańców staje się bardzo biednymi ludźmi. Może się też zdarzyć tak, że w gruncie rzeczy normalna społeczność zacznie być w ten sposób fałszywie postrzegana na podstawie odosobnionych ludzkich tragedii. Wystarczy jednak przejechać się dorożką po Liverpoolu, by w pełni przekonać się, że nie są to odosobnione ludzkie tragedie. Mówi się o celtyckim smutku, ale w Irlandii niewiele jest tak smutnych rzeczy jak Irlandczycy w Liverpoolu. Żałość Tary (5) jest niczym w porównaniu z żałością Belfastu. Zachęcam pana Yeatsa (6) i jego zasmuconych przyjaciół, by zainteresowali się tragizmem Belfastu. Sądzę, że gdyby zawiesili harfę w fabryce lorda Furnessa (7), być może pękłaby kolejna struna (8).

Ogólnie rzecz biorąc, miasta takie jak Leeds w porównaniu z miastami takimi jak Rouen, Florencja, Chartres albo Kolonia rzeczywiście wyglądają tak, jakby chodzili po nich żebracy przemieszani z mieszczanami. To nieodparte i nieprzyjemne wrażenie obala tezę, że mieszańcy tych miast stają się bogatsi, dlatego że kilku pasożytów tak się bogaci, że mogą sobie pozwolić na mieszkanie gdzie indziej. Można to ująć inaczej: chodzi nie tyle o to, że te nowoczesne miasta mają taki czy inny monopol na dobro lub zło, ale że wszelkie dobro jest tam trzeciorzędne, a wszelkie zło w najgorszej postaci. Na przykład, ów interesujący tygodnik „The Nation” uprzejmie zganił pana Belloca i mnie za sugestię, że zabawa i napoje alkoholowe są bardziej charakterystyczne dla społeczności kontynentalnych i katolickich niż tych związanych z religią i cywilizacją Belfastu. Autor napisał, że gdybyśmy tylko przekroczyli szkocką granicę, sami przekonalibyśmy się o własnym błędzie. Tak się jednak składa, że nie tylko byłem za szkocką granicą, ale i w szkockim mieście podczas jakiegoś święta, gdzie z trudem udało mi się przejść na drugą stronę ulicy. Ludzie dosłownie leżeli w rynsztokach jak sterty trupów, a z rozbitych butelek wylewała się whisky. Nie jestem więc skłonny przypisywać całkowitej abstynencji całej uprzemysłowionej Szkocji. Ale nigdy nie mówiłem, że picie cechuje bardziej kraje katolickie. Powiedziałem tylko, że cechuje je umiarkowane picie. Innymi słowy nie twierdzę, że przeciętny obywatel Europy kontynentalnej jest jedyną osobą, która pije, ale że jest jedyną osobą, która wie, jak pić. Niewątpliwie dżin jest tak samo typowy w Hoxton, jak piwo w Monachium. Który jednak koneser woli dżin z Hoxton od piwa z Monachium? Niewątpliwie protestanccy Szkoci proszą o szkocką, tak jak Burgundczycy o burgunda. Czy jednak idąc przez burgundzką wieś widzimy mieszkańców leżących stertami po obu stronach drogi? Czy francuski wieśniak pozwoliłby na to, by burgund spływał do rynsztoka? Ta jedna kwestia, co do której przyjmuję wyzwanie „The Nation”, ma swój odpowiednik niemal w każdej kwestii, którą mierzymy cywilizacje. Nie ma znaczenia to czy jesteśmy za alkoholem, czy przeciwko niemu. W obydwu przypadkach Glasgow można zarzucić więcej niż Rouen. Francuski abstynent robi mniej zamieszania; Francuz pijący alkohol jest mniej obraźliwy. Tak samo jest z własnością, wojną i wszystkim innym. Potrafię zrozumieć abstynenta, który zgodnie ze swoimi zasadami gorszy się pijącymi wino Włochami. Nie mogę jednak uwierzyć, że gorszy się nimi bardziej niż pijącymi dżin mieszańcami Hoxton. Potrafię zrozumieć skrupuły pacyfisty, który nie lubi militaryzmu Belfort. Zdecydowanie nie zgadzam się jednak z tym, że może nie lubić go bardziej niż militaryzmu Berlina. Potrafię zrozumieć dobrego socjalistę, który nie cierpi drobnych zmartwień małorolnych chłopów. Nie zgadzam się jednak z tym, że może ich nie cierpieć bardziej niż wielkich zmartwień Rockefellera. To jest właśnie dzisiaj szczególną tragedią plutokratycznego państwa – nie może się ono pochwalić żadnymi sukcesami, które przeciwstawiłoby rzekomym błędom krajów katolickich i innych. Kto chce (i znajduje się w bezpiecznej odległości), może nazwać irlandzkiego wieśniaka zepsutym i przesądnym. Niech jednak porówna go sobie z obywatelskim i oświeconym wieśniakiem angielskim.

Dzisiaj bogacz wie w swym sercu, że jest rakiem niszczącym państwo, a nie jego organem. Różni się od wszystkich innych złodziei i pasożytów tym, że zbójca, który zabiera siłą, chce, by jego ofiary były bogate. Ale on, który bogaci się na jednostronnej umowie, chce, by jego ofiary były biedne. Siedząc w jaskini i słysząc zbliżających się podróżnych, Rob Roy miał nadzieję, że są obładowani złotem lub towarami (albo nawet modlił się o to, jeśli był w pobożnym nastroju). Ale siedzący w swojej fabryce pan Rockefeller wie, że jeśli przechodzący drogą będą obładowani towarami, to pójdą dalej. Dlatego (jeśli będzie w pobożnym nastroju) pomodli się, żeby przyszli jako nędzarze i byli zmuszeni pracować w jego fabryce za głodową płacę. Podobno Blücher (jest to, jak sądzę, sporne), przejeżdżając przez bogatsze dzielnice Londynu wykrzyknął: „Co za miasto do złupienia!”. Ale Blücher był żołnierzem, nawet jeśli był bandytą. Prawdziwy wyzyskiwacz myśli zupełnie inaczej. Dla niego pieniądze leżą na ulicy w najuboższych dzielnicach Londynu, gdzie żyją jego uniżeni słudzy, a kiedy je widzi, podnosi go to na duchu i wie, że jest bezpieczny. To nie retoryka, ale ekonomia. Powtarzam, że przez pewien czas spekulant był niewinny, ponieważ był nieświadomy. Skusił go łatwy i korzystny obrót spraw. Był niewinny jak nowy tan Glamis albo nowy tan Kawdor; ale król… (9) Współczesny fabrykant, tak jak Makbet, postanowił iść dalej, nie zważając na cichą groźbę niebios. Wiedział, że pieniądze złupione biednym znajdują się w jego domach, ale po dokładnym przemyśleniu sprawy doszedł do wniosku, że i tak w żaden sposób ich stamtąd nie wyciągną, bo zostaną aresztowani za włamanie. Patrzył w przyszłość z kamienną twarzą – pyszny i zatwardziały. Mniej więcej również wtedy dawny i autentyczny angielski protestantyzm zaczął chylić się ku upadkowi, a przeciętny przedsiębiorca stawał się agnostykiem – nie dlatego, że nie wiedział, gdzie jest, ale dlatego, że chciał zapomnieć. Wielu bogatych sięgało po sceptycyzm, dokładnie tak jak biedni sięgali po butelkę – dlatego, że była to ucieczka. W każdym razie człowiek, który popełnił błąd nie tylko nie chciał go naprawić, ale postanowił dalej go popełniać. Ale w ten sposób popełnił jeszcze jeden niezwykle zabawny błąd, który był początkiem całej eugeniki.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Radykałami nazywano w XIX wieku skrajne skrzydło Partii Liberalnej.

(2) Chodzi o Szkołę Manchesterską – zwolenników zniesienia ustaw zbożowych, na których czele stali John Bright i Richard Cobden.

(3) Chodzi o podanie ludowe o Dicku Whittingtonie – biedaku, który zdobywa fortunę i zostaje burmistrzem Londynu dzięki swojemu kotu.

(4) Samuel Smiles (1812–1904) – autor książki Self-help (Zaradność) głoszącej pracowitość, oszczędność, samodoskonalenie się i atakującej nadmierną interwencję państwa. Dzieło to stało się symbolem etyki i aspiracji indywidualistycznego dziewiętnastowiecznego mieszczaństwa angielskiego.

(5) Wzgórze w irlandzkim hrabstwie Meath, miejsce dawnej siedziby królów.

(6) William Butler Yeats (1865–1939) – irlandzki poeta i dramaturg. Przyczynił się do odrodzenia irlandzkiej kultury i literatury.

(7) Marmaduke Furness (1883–1940) – przemysłowiec z branży hutniczej.

(8) Aluzja do wiersza The Harp That Once Through Tara’s Hall irlandzkiego poety Thomasa Moore’a (1779–1852). Tytułowa harfa odzywa się, gdy pęka czyjeś przepełnione oburzeniem serce.

(9) Por. William Szekspir, Makbet, akt 1, scena 3.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Eugenika i inne zło.