Rozdział dwunasty. Ekonomia rodziny katolickiej

Każda rozmowa o ekonomii licznej rodziny katolickiej prędzej czy później schodzi na temat zapewnienia utrzymania dodatkowemu potomstwu i starzejącym się rodzicom. Współczesne przedmieścia często skłaniają do grzeszenia przeciwko temu obowiązkowi. Radykalna analiza problemu, jak zapewnić stabilność i żywotność rodziny katolickiej, wskazuje na rozwiązania stosowane w środowisku wiejskim.

Wczesną wiosną roku 1948 w Waszyngtonie odbyła się ogólnokrajowa konferencja poświęcona życiu rodzinnemu. Zróżnicowane pochodzenie oraz przekonania religijne i społeczne prelegentów spowodowały znaczną różnicę zdań w kwestii doboru metody umacniania rodziny jako kluczowej jednostki społeczeństwa. Z kolei niemal wszyscy zgodzili się co do faktu, iż amerykańska rodzina znajduje się w trudnej sytuacji. Wzbierająca fala przestępczości nieletnich dostarczyła dowodów, których prawdziwości trudno byłoby zaprzeczyć. Jednakże zarówno podczas konferencji, jak i później, wiele z zaproponowanych reform stało w sprzeczności z naszymi patriotycznymi tradycjami i nauką Kościoła traktującą o roli rodziny w społeczeństwie.

Najbardziej niebezpiecznym ze współczesnych trendów wydaje się być kładzenie nacisku na rozwiązania, które w rzeczywistości, a czasem i w teorii, przyspieszają rozpad rodziny. Socjologowie, psycholodzy i pracownicy opieki społecznej nie ukrywają braku zaufania do rodziców. W 1948 roku pod koniec roku szkolnego naczelny kurator Stanów Zjednoczonych zaproponował zniesienie wakacji letnich, tłumacząc, iż lepiej byłoby, aby dzieci przebywały pod nadzorem nauczycieli niż pod opieką własnych rodziców. Zorganizowana zabawa i zajęcia pozalekcyjne, zaplanowane w celu dostarczenia dzieciom odpowiedniego zajęcia, oddalają je od życia rodzinnego, aż w końcu dom staje się dla nich wyłącznie sypialnią i stołówką. Zajęcia i obowiązki domowe nie znajdują zainteresowania w oczach zawodowych twórców panaceum na problemy dzisiejszej młodzieży.

Nie chciałbym tu przytaczać po raz kolejny ogólnego stanowiska katolicyzmu wobec rodziny. Jako były wykładowca historii przyznaję, iż nie słyszałem dotąd o jakiejkolwiek cywilizacji, która wytrwałaby bez bujnego życia rodzinnego. Jedną z najwcześniejszych oznak zbliżającego się rozpadu cywilizacji jest rozkład życia rodzinnego, malejąca liczba zawieranych małżeństw, wzrost liczby rozwodów i uchylanie się od powoływania na świat potomstwa. Większość katolików wspiera przynajmniej słowem katolicki ideał rodziny, choć spadek liczby narodzin dzieci w rodzinach katolickich i wzrost ich statusu ekonomicznego nakazywałby podejrzewać, że w rzeczywistości katolicy nie są lepsi od bliźnich innych wyznań.

Nie podejmując próby obrony katolików ulegających oddziaływaniu współczesnego świata, chciałbym omówić tu dokładniej czynniki ekonomiczne wpływające na przestrzeganie przez nich nauk Kościoła dotyczących rodziny. Pragnę zachować klarowność wywodu, a zarazem nie dysponuję odpowiednią ilością miejsca, tak więc przedstawiany przeze mnie problem i proponowane rozwiązanie mogą ulec pewnym uproszczeniom. Czytelnik nie powinien jednak napotkać większych trudności w uzupełnieniu mojej prezentacji o niezbędne szczegóły.

Wszyscy znamy przyczyny, dla których chrześcijanie zawierają związek małżeński. Bywają one często tematem poruszanym w kazaniach i prasie katolickiej. Przyjrzyjmy się jednak typowemu przypadkowi młodej katolickiej pary małżeńskiej próbującej realizować naukę Kościoła w materialistycznym świecie rządzonym żelaznymi prawidłami ekonomii. Przed zawarciem małżeństwa Joe i Mary odbyli wiele rozmów dotyczących finansowych podstaw ich przyszłego związku. Joe jako stosunkowo młody mężczyzna nie zarabiał wówczas zbyt wiele pieniędzy. Mary mogła wtedy pracować jako stenotypistka, oboje zdecydowali więc, że będą pracować, dopóki nie przyjdzie na świat dziecko lub nie umeblują mieszkania lub niewielkiego domku. Tak jak wiele podobnych im par, nawet nie marzyli o kupnie własnego kąta.

Pierwszy rok małżeństwa był dość łatwy. Biorąc pod uwagę trudności ze znalezieniem odpowiedniego lokalu mieszkalnego, zadowolili się skromnym, jednopokojowym mieszkaniem. Prezenty weselne i obie pensje pozwoliły na jego gustowne umeblowanie. Pierwsze problemy finansowe pojawiły się wraz z narodzinami dziecka. Zarobki obydwojga nie wystarczyły na opłacenie pobytu w szpitalu i wizyt u lekarza. Przyznano im ubezpieczenie, ale dziecko przyszło na świat, zanim stało się możliwe opłacenie rachunku szpitalnego z kwoty ubezpieczenia. Pojawiły się wydatki, o których Joe nie pomyślał wcześniej: łóżeczko, pieluszki, gwałtowny wzrost należności za pranie, opłaty za comiesięczne badania kontrolne niemowlęcia, butelki, sterylizator, specjalna żywność, wózek, ubranka, itp. Rodzina zaczęła utrzymywać się z jednej pensji. Mieszkanie jednopokojowe okazało się za małe. Wynajmujący je właściciel rozwiązał umowę, ponieważ dzieci nie były mile widziane w tym budynku, i sąsiedzi zaczęli skarżyć się na płacz maleństwa. Nastąpiło nużące poszukiwanie większego mieszkania w domu, którego mieszkańcy nie mieliby nic przeciwko rodzinie z małym dzieckiem. Wydatki związane z utrzymaniem dziecka spowodowały konieczność wynajęcia większego mieszkania za niższą niż dotychczas cenę. Choć wydaje się to niewiarygodne, Joe i Mary znaleźli taki lokal, aczkolwiek w niezbyt zachęcającej dzielnicy. Nie mogli pozwolić sobie na dodatkowe meble, ale mieli już miejsce na ustawienie dziecięcego łóżeczka.

Koszty przyjścia na świat drugiego dziecka okazały się mniejsze. Ubezpieczenie pozwoliło niemal w całości pokryć opłaty za pobyt w szpitalu, chociaż trzeba było dołożyć do nich około trzydziestu dolarów. Wiele rzeczy zakupionych dla pierwszego malucha przydało się ponownie. Niezbędny okazał się zakup drugiego łóżeczka, wzrosły również koszty codziennego utrzymania. Joe i Mary sprzedali stary samochód Joego zakupiony jeszcze w czasach kawalerskich. Coraz trudniej przychodziło im znalezienie pieniędzy na zakup nowych ubrań. Wysokość rachunku za pralnię spowodowała, że Mary zaczęła własnoręcznie prać pieluszki.

W trzecim roku małżeństwa Joe otrzymał niewielką podwyżkę pensji, nie wyrównała ona jednak wzrastających kosztów utrzymania rodziny, ponieważ przy jej wyliczaniu nie uwzględniono rosnącej odpowiedzialności Joego wobec żony i dzieci. Nie będę tu szczegółowo opisywał dalszej historii życia tej pary. Nieubłaganie każde nowe dziecko przynosiło im kolejne obniżenie standardu życia i spychało do coraz wstrętniejszych ruder i zaułków. Dorastające dzieci potrzebowały nowych butów, urozmaiconego jedzenia, nowych, coraz droższych ubrań. Do długiego szeregu obciążeń finansowych dołączyła szkoła. A co najgorsze, zarówno Joe, jak i Mary uważali, iż dzieci wychowują się w niezdrowym sąsiedztwie ruchliwych ulic i parkingów, hałaśliwych aut, leniwych kolegów, niezdrowych pokus i otaczających je zewsząd fałszywych wartości. Gdyby nie niezbadane ścieżki Bożej Opatrzności utrzymującej na powierzchni życia takie rodziny, najprawdopodobniej trafiałaby one pod opiekę organizacji dobroczynnych i społecznych, gdy obciążające je zobowiązania finansowe stawałyby się niemożliwe do zaspokojenia.

Częściową odpowiedzią na poruszany tu problem jest wspierane przez Kościół przyznawanie zasiłków rodzinnych. Najhojniejszy z zasiłków przegłosowanych do tej pory przez jakikolwiek rząd nie wyrównał jednak faktycznych kosztów wychowania dziecka. Do zaistnienia wspomnianych powyżej czynników środowiskowych dochodzi nawet wówczas, gdy rodzina otrzymuje zasiłek. Niedawno przeprowadzone badanie ankietowe wskazało, iż wśród członków różnych kościołów w Stanach Zjednoczonych najbiedniejsi okazali się baptyści i katolicy. Powszechnie wiadomo, że największa koncentracja katolików występuje w wielkich miastach na wschodzie. Monsignore Ligutti, O. E. Baker i wielu innych bez wytchnienia przypominało nam o niewątpliwej niezdolności zamieszkujących je społeczności do odtwarzania populacji. Oznacza to, iż osadzonemu w metropoliach Ameryki Kościołowi katolickiemu grozi spadek liczby wyznawców, o ile malejącej liczbie przychodzących na świat dzieci nie przeciwstawi się na przykład rosnącej liczby osób nawróconych na wiarę katolicką. Biorąc pod uwagę owe czynniki, nie należy zakładać, że rodziny katolickie zamieszkujące miasta postąpią wbrew przeważającej tendencji. Dowodzi tego chociażby przypadek katolików z Quebecu przeprowadzających się do miast.

Co więc można uczynić w tej sytuacji? Jednym z pierwszych kroków może stać się próba zmiany otoczenia, w którym przebywa rodzina, na bardziej odpowiednie dla jej zdrowia i dobrego samopoczucia. Miasto docelowo oznacza śmierć rodziny. Każdy kolejny potomek jest równoznaczny z obniżeniem standardu życia rodziny i koniecznością poszukiwania coraz większych lokali mieszkalnych.

Zamiast zaczynać od mieszkania w dużym mieście, Mary i Joe mogli nabyć kilka akrów ziemi na wsi w odległości pozwalającej na wygodny dojazd do pracy. Zdobycie własnego domu można było rozpocząć od zamieszkania choćby w zaadaptowanym do tego celu warsztacie lub garażu, a wszelkie remonty i udogodnienia odłożyć do czasu, gdy wystarczyłoby na nie pieniędzy w innym przypadku wydawanych na wynajem mieszkania. Być może w weekendy krewni mogliby pomóc im we wzniesieniu domu w stanie surowym, a oni podjęliby pracę nad jego wykończeniem już po zamieszkaniu. A może organizacja parafialna lub stowarzyszenie młodzieżowe wspomogłyby ich we wzniesieniu skromnej chatki pracą własnych rąk tak, jak czyniono to w kolonizowanej Ameryce. Ogród, para kóz lub krowa, kilka świń i kur mogłyby na dalszą metę okazać się przydatniejsze dla rodziny od pracy, którą Mary wykonywała w mieście, a dodatkowe żołądki nie byłyby aż tak trudne do zapełnienia. W zadziwiająco wczesnym wieku dzieci mogłyby zacząć uczyć się odpowiedzialności za utrzymanie rodziny poprzez karmienie i obrządzanie hodowanych zwierząt.

Zamiast męczyć się w zatłoczonym, miejskim środowisku, dzieci dorastałyby na świeżym powietrzu i miały mnóstwo miejsca do zabawy. Jeśli wybierze się do zamieszkania tańsze tereny, z dala od ruchliwych autostrad, nie tylko pozwoli to zaoszczędzić na wydatkach, ale i ustrzeże dzieci od przedwczesnej śmierci pod kołami samochodu. Znam pewnego człowieka dysponującego sporym kawałkiem ziemi, który przy narodzinach każdego kolejnego syna sadzi na niej odpowiednią liczbę drzew, aby opłacić przyszłe koszty nauki dziecka z pieniędzy uzyskanych we właściwym momencie na sprzedaży drewna. Gdy pojawia się jeszcze jedno dziecko z apetytem na jajko, rodzinie nie powinno sprawić problemu powiększenie stada niosek o jedną czy dwie kury.

Przy zapewnionym pożywieniu i schronieniu walka o przetrwanie jest już właściwie wygrana. Wybudowany własnymi środkami dom łatwo powiększyć na przyjęcie kolejnych mieszkańców. W naszym przypadku, gdy przyszło na świat nasze piąte dziecko, planuję podniesienie dachu domu w taki sposób, by na poddaszu można było wybudować kolejny pokój. Mój najstarszy syn, który w październiku skończy pięć lat, ma własną siedmiomiesięczną kózkę i uczy się właśnie, jak o nią dbać. Mała Lois, młodsza od niego o rok, pomaga nam w karmieniu kur, a trzylatek Anton razem z mamą zbiera wyschnięte pranie ze sznura.

Gdy dzieci dorastają w mieście, nie przydają się zbytnio, a raczej obciążają coraz silniej swoje rodziny. W podobnym wieku dzieci zamieszkujące tereny wiejskie zaczynają poważnie rekompensować koszty swojego utrzymania poprzez pomoc w wielu pracach domowych. Wykonywane zadania uczą je wiary we własne możliwości, odpowiedzialności i zaradności oraz pozwalają odkryć, iż nie istnieje żaden magiczny sposób na uzyskanie czegokolwiek upragnionego bez zapracowania na tę rzecz.

Rozważam tu wyłącznie ekonomiczny aspekt funkcjonowania rodziny, lecz czytelnik łatwo zorientuje się, że istnieje wiele innych, ważniejszych zagadnień: dodatkowa siła rodziny wypływająca z faktu, iż każdy jej członek bierze udział we wspólnych przedsięwzięciach, wspólne rodzinne planowanie, w którym uczestniczą również dzieci, zdrowie płynące z życia i ruchu na świeżym powietrzu, nieustanne doświadczanie dzieła Bożego w każdym żywym stworzeniu, łatwe i naturalne przyswajanie sobie nowych umiejętności. Każdy z moich synów, zanim ukończy siedemnasty rok życia, opanuje podstawową wiedzę na temat stolarstwa, murarki, robót hydraulicznych i elektrycznych oraz zdolność uprawy roli. Zadbam o to, by potrafi li własnoręcznie wybudować sobie domy, a w niepewnych czasach dysponowali wiedzą i umiejętnościami koniecznymi do przetrwania. Córki zamierzam wychować w podobny sposób, uzupełniając zasady stosowane wobec chłopców o niezbędne elementy.

Omawiając ekonomię rodziny chrześcijańskiej, położyłem szczególny nacisk na problem utrzymania dodatkowego potomstwa. Starsze pokolenie jednak również stanowi część rodziny, a jedną ze współczesnych tragedii jest niezdolność statystycznej rodziny do przejęcia opieki nad starzejącymi się rodzicami, którzy w swoim czasie odejmowali sobie od ust, aby zapewnić dzieciom „dobry start” w życiu. Miejskie mieszkania z pewnością nie zostały zaprojektowane tak, aby pozwalać na opiekę nad rodzicami lub teściami. Nawet gdy można kupić lub wynająć odpowiednio duży lokal, napięcia pomiędzy tak dużą liczbą ludzi mieszkających pod jednym dachem bywają zbyt wielkie. I znów dom na wsi podsuwa właściwe rozwiązanie. Dodatkowe pokoje zapewniające niezbędną intymność można dobudować naprawdę niewielkim kosztem. Staruszkowie wiecznie przeszkadzający w mieszkaniu stają się niezwykle samodzielni, gdy mają do dyspozycji ogród i hodowlę chociażby kur. Bywają towarzyszami zabaw i arbitrami sporów wśród własnych wnuków. Zyskują na nowo szacunek wobec samych siebie, czując, że w pełni uczestniczą w zapewnieniu egzystencji całej rodzinie.

Ze wspomnianych tu powodów coraz więcej rodzin, zarówno katolickich, jak i innych, opuszcza miasta i przenosi się na wieś, nawet wtedy gdy konieczne wydaje się być zachowanie zatrudnienia w mieście. Niewiele z nich żałuje powziętej decyzji, lecz małżonkowie muszą dojść do porozumienia w dążeniu do tak poważnej zmiany, zanim zostaną poczynione kroki nieodwracalne. Najlepiej, aby w bliskim sąsiedztwie zamieszkały inne rodziny o podobnych poglądach, a żony mogły się nawzajem odwiedzać i wymieniać doświadczenia. Migracja pojedynczej rodziny ma szansę powodzenia, jeśli kobieta jest naprawdę samodzielna i nie ma nic przeciwko życiu na odludziu. Nie jest jednak celem tego tekstu omawianie rozwoju duchowego i moralnego wspólnoty takich rodzin dysponującej własnym kościołem i szkołą.

Nie chciałbym umniejszać znaczenia zasiłku rodzinnego. We współczesnym społeczeństwie jest on niezbędny, lecz pieniądze mogłyby okazać się lepszą pomocą dla licznej rodziny, gdyby przebywała ona w środowisku wiejskim, gdzie jej pomocniczy członkowie mogą wytworzyć w domu prawdziwe bogactwo. Samodzielne zaspokajanie przez rodzinę większości jej potrzeb to jedyna metoda, by młode małżeństwo mogło wychowywać dzieci w zdrowym środowisku, skromnym, pozbawionym być może wielu nowoczesnych ułatwień, lecz zapewniającym podstawowe schronienie i odpowiednie pożywienie.

Moje słowa dyktuje doświadczenie. Często słyszę dzieci zamieszkujące miasta, jak daremnie proszą o szklankę mleka lub o dokładkę pożywienia – matka nie jest w stanie im tego zapewnić. Nieistotne, w jak ciężkiej sytuacji znajdzie się moja rodzina – jak długo mamy kawałek ziemi i krowę, moim maleńkim dzieciom nie zabraknie świeżego mleka, a w nim wszystkich witamin, które giną podczas pasteryzacji. Gdy w przyszłym roku krowa przestanie dawać mleko, zastąpią ją nasze dwie dojne kozy. Ponadto nasza krowa dostarcza masła i mleka dla dzieci sąsiadów, do czasu wykocenia ich kóz. Moje maluchy spędzają cały dzień, od świtu do zmierzchu, na świeżym powietrzu. Dopisuje im apetyt, a wieczorem, tuż po zmówieniu modlitwy, niezwłocznie zasypiają. Zanim przeprowadziliśmy się na wieś, dzieci były blade i anemiczne, kaprysiły przy jedzeniu i trudno było wysłać którekolwiek z nich na spoczynek bez klapsa. Teraz naśladują przy użyciu dziecinnych narzędzi moją pracę w ogrodzie. Próbują również pomagać mi podczas budowania różnych rzeczy, a w przyszłym roku najstarsze z nich otrzyma ode mnie zestaw narzędzi stolarskich. Zbierają jagody, opiekują się kurczakami, bawią się z kozami i kotami. Wieczorem wyczekują na mnie w pół drogi do domu, abym zabrał je na krótką przejażdżkę, wszystkie szczebiocące naraz, opowiadające o przeżyciach minionego dnia, wypraszające ode mnie pomoc w swoich własnych przedsięwzięciach. Ziemniaki na zimę pochodzą z naszego ogrodu, stado kur zaopatruje nas w jajka, ze sprzedaży których zwraca się również koszt zakupionej dla nich karmy, a niedługo zaczniemy produkować własną karmę dla zwierząt domowych. W tak licznej rodzinie zawsze znajdą się ubrania, z których właśnie wyrosły starsze dzieci, a które mogą wciąż posłużyć młodszemu pokoleniu. Piętrowe łóżka kupione na wojskowej wyprzedaży rozwiązują problem z miejscem do spania. Najbliższej wiosny posadzę więcej roślin, aby zapewnić utrzymanie maleńkiego Eryka, który przyszedł na świat latem. Dla maluchów można uszyć ubranka z pokrytych ładnym nadrukiem woreczków po produktach żywnościowych. Nie wspomniałem jeszcze o problemie z obuwiem, poważnym, jeśli wziąć pod uwagę, że dziecięce buty kosztują pięć dolarów za parę. Gdy sprawa stanie się poważna, myślę, że – zainspirowany własnym dzieciństwem spędzonym na północy Alaski – sporządzę dzieciakom buty na wzór eskimoskich łapci, szyjąc je ze skór naszych zwierząt domowych.

Z wybranego przez nas stylu życia płynie tak wiele korzyści, iż niechętnie ograniczam się do opowiadania wyłącznie o gospodarności i oszczędnościach. Istnieją niezliczone, ledwie uchwytne czynniki psychologiczne, element stabilizacji, bezpieczeństwo odczuwane przez dzieci we własnym domu, w otoczeniu przyrody, których tak bardzo brak w mieszkaniu w mieście. Większość Europejczyków postrzega społeczeństwo amerykańskie jako matriarchat, w którym mężczyzna funkcjonuje jako dostarczyciel pieniędzy. Wychowaniem dzieci poza murami szkoły zajmuje się matka. W przyjętym przez nas podejściu, wieczorami oraz w soboty i niedziele, ojciec przebywa bardzo blisko dzieci i może przejąć część odpowiedzialności za ich wychowanie. Maluchy pomagają mi w prostych czynnościach, załatwiają sprawunki, przynoszą potrzebne narzędzia. Nawet przy trudnych pracach, gdzie ledwie starcza mi siły, aby utrzymać w równowadze jakiś ciężki przedmiot, dodatkowa pomoc dwóch synków przechyla szalę na naszą stronę. Nicky przygląda się, jak doję wieczorem krowę, a gdy nieco podrośnie, przejmie ode mnie ten obowiązek. Nie ma nic cudowniejszego nad uczucie, że jest się panem własnego kawałka ziemi. Dzieciaki mogą hałasować do upadłego. Jeśli zapragnę hodować świnię, nie muszę nikogo pytać o zgodę. Mam własną studnię, własny las, z którego pochodzi drewno do ogrzania domu. Niedaleko mojej farmy można łowić ryby, kraby i ostrygi, a jeśli dotąd nie skorzystałem z tej możliwości, to dlatego, że cały wolny czas poświęciłem budowaniu i uprawie roli. Za dwa lub trzy lata moi synowie poznają tajniki połowu ryb i krabów, zapewniając odtąd matce stałą dostawę świeżych owoców morza.

Jak wspomniałem wcześniej, jedynie Bożą Opatrznością można wytłumaczyć fakt, iż tak wielu rodzinom żyjącym w miastach, w niewiarygodnej biedzie i w najgorszych warunkach, udaje się przetrwać. Powinniśmy jednak skorzystać z ofiarowanych nam przez Boga ułatwień w budowaniu chrześcijańskiej rodziny. Nasza świętość wzrośnie, jeśli oprzemy się codziennym pokusom. Uczmy się świadomie unikać okazji do popełnienia grzechu. Dla wielu ludzi miasto jest grzechem samo w sobie. Problemy finansowe prowadzą z pewnością do kontroli narodzin, a czasem do rozbojów i kradzieży. Kościół Ameryki staje przed koniecznością rozwiązania krytycznego problemu. Wysiłki Narodowego Katolickiego Kongresu Życia Wiejskiego muszą ulec zwielokrotnieniu, jeśli mamy zapewnić ciągłość, stabilność i żywotność populacji wyznania katolickiego w przyszłym stuleciu lub podczas najbliższego kryzysu, gdy uwidoczni się żałosny brak niezależności u mieszkańców miast.

Walter John Marx

Powyższy tekst jest fragmentem książki Eda Willocka Rola ojca w rodzinie katolickiej.