Rozdział dwunasty. Chrystus – nasz ukrzyżowany Przyjaciel, cz. 1

Rozważaliśmy dotąd Przyjaźń Jezusa Chrystusa oraz różne sposoby, na jakie On nam ją oferuje, czy to wewnętrznie czy zewnętrznie, w głębinach naszej świadomości czy w Jego przedstawicielach na ziemi, w każdym we właściwym mu stopniu. Dziś zwracamy się do Ewangelii po rzeczywisty opis tego najwyższego wyrazu przyjaźni, który On daje raz na zawsze. Sięgamy po wyraz Miłości największej ze wszystkich, przez którą On oddał życie za swych przyjaciół. Kiedy spojrzymy na Ukrzyżowanego, dostrzegamy oszałamiające bogactwo zasług, dokonanych przez niego na Krzyżu. Jako Władca nosi na swej zranionej piersi wszystkie ordery i odznaczenia, które tylko On może wręczać. Jest tam Kapłaństwo, Godność Królewska, Urząd Prorocki, Ofiara, Męczeństwo – wszystkie jednakowo są klejnotami, którymi obdarowuje On podążających za nim (każdemu wedle jego zasług). Jednak zasadniczo pomijamy je. Powinniśmy rozważyć postać Chrystusa z tego samego punktu widzenia, co dotychczas, mianowicie jako naszego bliskiego Przyjaciela, który nam zaufał, a w zamian otrzymał od nas koronę cierniową, który jednak jest zadowolony, znosząc to wszystko i jeszcze tysiące mąk więcej, jeśli tylko na koniec może przekonać nas o swojej miłości. Kiedy wisiał na Kalwarii, wypowiedział Siedem Słów, a każde mówi nam o Jego Przyjaźni.

„Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23, 34). Nasz Przyjaciel wspiął się na Wzgórze. Został odarty z szat i położony na Krzyżu, który niósł od stopni pretorium. Wykonawcy egzekucji przygotowują i wybierają gwoździe… Ci, których miłości szuka, stoją dookoła, spoglądając na Jego twarz zwróconą ku górze. Chrystus leży na krzyżu i widzi ich wszystkich, leżąc tam – zarówno tych obecnych, jak i wszystkich innych, wszystkie te niezliczone dusze, które pragnie zdobyć. A kiedy młotek podnosi się i opada, On wydobywa z siebie swoje pierwsze Słowo: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”.

Czy takie zdanie, jak to, jest możliwe? Czy możliwe jest, nawet dla Osoby Boskiej, stwierdzenie, że „oni nie wiedzą, co czynią”? Przeżył trzy lata publicznego życia jako ich sługa i przyjaciel. Pomagał wszystkim, którzy do Niego przychodzili, karmił głodnych, uzdrawiał chorych, przynosił ulgę udręczonym. Nie jest znany ani jeden przypadek, żeby ktoś, kto do Niego przyszedł, został odesłany. Nawet ci, których świat postrzegał jako bezwartościowych, ludzie upadli, celnik i ladacznica – nawet ci, którzy utracili niewybredną przyjaźń świata, znaleźli w Nim przyjaciela. Jego działalność była niezaprzeczalna, a nawet zdobyła publiczny rozgłos. Nie sposób było udawać, że świat odrzucił Go, ponieważ On odrzucił świat – nie można się upierać, że świat nie był świadomy Jego szczodrego miłosierdzia i olbrzymiej dobroci. Był przyjacielem wszystkich. Ogłoszono tylko jeden wyjątek – że przynajmniej nie był przyjacielem Cezara. Oni jednak tego nie wiedzieli, a na tym wzniósł się plan Bożej Miłości, jak na ostatniej desce ratunku: to właśnie ich Bóg sprawił to wszystko, to Stwórca był tak łaskawy dla swego stworzenia, to Pan życia, którego właśnie mieli w swych rękach. Myśleli, że to oni odbierają Mu życie, nie rozumieli, że On sam się go wyrzekł. Myśleli, że kończą na zawsze dzieje tego miłosierdzia, które ich drażniło, nie wiedzieli, że uczestniczą w kulminacyjnym wydarzeniu tego miłosierdzia. Nie wiedzieli, co czynią.

Wiedzieli zatem, że urągają człowieczemu przyjacielowi, ale nie, że zabijają Boskiego Przyjaciela. Wiedzieli, że zdradzają innego człowieka, że grzeszą przeciwko wszelkim regułom ludzkiej przyzwoitości, wdzięczności i sprawiedliwości. Wiedzieli, jak Piłat, że zabijają człowieka sprawiedliwego, że biorą na swoją głowę krew niewinnej osoby. Jednak nie wiedzieli, że krzyżują Pana Chwały, że próbują uciszyć Przedwieczne Słowo.

Na ich korzyść mogą świadczyć jedynie te słowa – „Znają okropność, ale nie całą okropność tego, co czynią. Zatem, Ojcze, przebacz im”.

„Jak było na początku, teraz i zawsze.” Świat (podobnie jak Jezus Chrystus) jest taki sam wczoraj, dziś i na wieki. Istnieje w świecie Społeczność, w której Jezus Chrystus stale zamieszkuje i jest Ona, tak jak Jezus Chrystus, jednocześnie i Boska, i ludzka. Zatem owa Społeczność, Kościół katolicki, jest nieprzerwanie zaangażowana zarówno w dzieła Boskie, jak i ludzkie, i – tak jak sam Jezus Chrystus (i jak każde działanie na rzecz dobra) – spotyka się ze zdumiewającą niewdzięcznością. Raz jeszcze w naszych czasach – jak w Anglii przed trzema stuleciami, a w Rzymie szesnaście wieków temu – owa Społeczność, której największym pragnieniem jest pomoc i zbawienie tych, którzy dopuszczają się wobec Niej zbrodni, jest przez nich krzyżowana. To w istocie stan rzeczy, który musi trwać tak długo, jak długo świat pozostaje niezmienny. Chociaż obecny czy inny okres dziejów może ukazać ten fakt w sposób bardziej zdumiewający.

Nie można powiedzieć, że ludzie nie wiedzą, przynajmniej częściowo, co czynią. Wiedzą, że cała europejska cywilizacja spoczywa na katolickich fundamentach – że Kościół karmił głodnych, uczył nieświadomych, okazywał przyjaźń wyrzutkom i czynił życie znośnym dla cierpiących, o całe stulecia wcześniej, niż państwo choćby zamarzyło to robić, a w istocie– zanim powstało cokolwiek, co można byłoby nazwać państwem. Oni wiedzą, że Kościół jest matką ideałów, najszlachetniejszej sztuki i najczystszego piękna. Wykorzystują dziś, w każdym kraju Europy, dla świeckich albo na wpół religijnych celów, budowle, które Kościół wzniósł dla kultu swego Boga. Wiedzą, że moralność ludzi znajduje swoją ostateczną sankcję w nauczaniu Kościoła – że tam, gdzie dogmat upada, wyrasta zbrodnia. I znowu jedyny zarzut przeciwko Kościołowi to taki, że nie jest on przyjacielem Cezara – to jest, przyjacielem jakiegokolwiek systemu, który stara się zorganizować społeczeństwo z dala od Boga.

Jednak dzięki Bogu, Boże Miłosierdzie może wciąż wstawiać się za ludźmi, twierdząc, że nie znają oni w pełni okropieństw tego, co robią, że wciąż sądzą, iż okaleczać i torturować Kościół Boga to służyć Bogu. Nie wiedzą bowiem, że Kościół jest Jego Ukochaną, Oblubienicą Jego Syna, że Kościół jest Wiecznym Miastem pochodzącym od Boga i zstępującym z niebios, a dalej – że w cierpieniach Kościoła jest realizowana i stosowana Boża Pokuta za grzechy tych, którzy go krzyżują.

Oni wiedzą, że znieważają ludzką sprawiedliwość, że ze wspólnotą o zasięgu ogólnoświatowym postępują w sposób, w jaki nie ośmielają się postępować z żadnym narodem, że podcinają gałąź, na której siedzą. Jednak nie wiedzą, że w tym przypadku ludzka sprawiedliwość jest Boskim Prawem, że w tym przypadku Społeczność jest Ciałem, które zawiera w sobie nie życie ludzi, ale Wcielone Życie Boga, że zabijają nie proroka czy sługę, ale Jednorodzonego Syna.

Tę właśnie modlitwę możemy przywołać na usta… Wystarczająco długo urągaliśmy republice francuskiej i portugalskim rewolucjonistom, włoskim masonom, hiszpańskim anarchistom i irlandzkim oranżystom. W tym punkcie naszej męki musimy nauczyć się modlić. Przebaczcie im, ponieważ nie wiedzą, co czynią.

W końcu, to za nas także Jezus się modli, ponieważ my również, w naszej własnej mierze, grzeszymy rozpaczliwą ignorancją.

My jesteśmy katolikami, którym udzielono skarbów prawdy i łaski, a wokół nas jest świat, do którego ich nie przenieśliśmy. Przyznajemy się do odrobiny lenistwa i opieszałości, odrobiny chciwości, odrobiny braku wielkoduszności. My częściowo „wiemy, co robimy”, wiemy, że nie jesteśmy wierni naszym najwyższym inspiracjom, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co mogliśmy, że okazaliśmy nieco uporu, nieco premedytacji, nieco wybaczalnego złego nastroju. Przyznajemy się do tych rzeczy i łatwo się z nich rozgrzeszamy. A jednak nie wiemy, co czynimy. Nie wiemy, jak nagląca jest potrzeba Boga, jak ogromne są sprawy, które On powierzył naszej trosce, jak wielka jest wartość każdej duszy – każdego czynu, słowa i myśli, które pomagają ukształtować przeznaczenie takiej duszy. Nie znamy pełnego napięcia oczekiwania, z jakim Niebiosa starają się dogodzić naszym kaprysom, nie wiemy, jak tutaj, w tych małych, codziennych okazjach spoczywają zalążki nowych światów, które mogą się narodzić dla Boga albo być zduszone w zarodku przez nasze niedbalstwo. Dotykamy klejnotów, które On nam dał i zapominamy, że wartość każdego jest niewyobrażalna. Bawimy się jak dzieci w środku ogrodu, depcząc kwiaty, które Bóg może zastąpić innymi, ale nigdy odtworzyć…

To z racji na Bożą sprawę my, katolicy jesteśmy krzyżowani każdego dnia, a dla czci Bożej jesteśmy znieważani. Gdybyśmy tylko mogli Go zobaczyć, tutaj Jezus leży pośród nas, ze znakami męki na swym ciele, oczekując na „współczującego, którego nie znalazł” (Ps 69, 21). Leży tutaj, a my szepczemy, patrzymy i idziemy w swoją stronę, tam, gdzie dokonuje się dramat, kiedy On wisi między niebem, z którego zstąpił a ziemią, która go odrzuciła– nasz Bóg. Uznaliśmy Go za naszego niewolnika, a On pragnie być naszym Przyjacielem.

Zatem, Ojcze, przez tę modlitwę Twego ukrzyżowanego Syna, przebacz także nam, ponieważ nie wiemy, co czynimy.

Jednak przede wszystkim, nasza niewiedza jest najbardziej zdumiewająca w tym aspekcie życia duchowego, którym się zajmujemy. Wiemy, że spotkanie z Jezusem, który przychodzi nagle, jako Przyjaciel to stałe doświadczenie chrześcijan. Każdy świadomy chrześcijanin, zazwyczaj w młodości, a rzadko w bardziej dojrzałym życiu, uświadamia sobie nagle fakt, że Chrystus pragnie czegoś więcej, niż tylko posłuszeństwa, tylko wiary czy tylko adoracji – że On pragnie takiej Przyjaźni z Nim samym, iż jej nawiązanie nie jest niczym innym, jak moralnym nawróceniem. To cudowny i piękny widok, obserwować duszę, która w ten sposób staje się świadoma – jak panna uświadamia sobie, że jest kochana – poruszającego serce faktu, że jej Bóg jest jej Ukochanym. On przychodzi, jak do swego – a swój Go przyjmuje.

A jednak, wciąż na nowo, tak jak w ludzkiej miłości, tak w miłości Boskiej, romantyzm wygasa. Natomiast dusza, która kilka lat wcześniej skoncentrowała się całkowicie na Jezusie Chrystusie, dusza, która odmieniła swoje życie i ułożyła je pod kątem jednego celu – wzrastania coraz bardziej ku swemu Przyjacielowi, która przyjęła poświęcenie jako swój zasadniczy cel, która skupiła swoje zdolności i instynkty dotyczące piękna, swoje zainteresowania, swoje uczucia, swoje zrozumienie, wyłącznie na Nim; która zaakceptowała w życiu nowy początek i nowy ośrodek, z którego wypływają jej działania, która porzuciła swe grzechy niemal bez wysiłku w świetle Jego Obecności – taka dusza jak ta, kiedy minie trochę czasu, kiedy zaczyna ją drążyć poszukiwanie Drogi Oczyszczenia, albo kiedy wyobraźnia staje się znużona, dojrzałość przytępia gorące emocje okresu wzrastania, albo gdy ponure fakty dotyczące świata wciąż na nowo domagają się, aby być wyłącznym obiektem rozważań – po trochu taka dusza jak ta, zamiast zacieśniać swoją więź z Przyjacielem, zamiast uparcie trwać w ufności, która staje się wręcz cnotą ślepego zawierzenia, wobec tego, co w istocie było najbardziej rzeczywistym i żywym doświadczeniem jej życia, zamiast starać się przenieść wizerunek Jezusa z romantycznego nastroju, który być może przeminął, do stadium dojrzałego, które teraz jest jej udziałem, zamiast walczyć, aby trzymać się Go w tej słabości, jaka pojawiła się w miejsce naturalnej, ale minionej siły – zamiast tego, dusza rezygnuje z niesamowitej rzeczywistości pośród baśni dzieciństwa i zalicza Chrystusa oraz Jego Przyjaźń do tych złudzeń, które, choć naturalne dla wczesnych lat, muszą minąć w miarę jak wzrasta doświadczenie. Ona być może jest wciąż zadowolona, traktując Go jak swego Boga, jak ideał ludzkości, jak Zbawiciela ludzi, ale już nie jak Ukochanego, który pragnie jej spośród dziesiątków tysięcy, nie jak księcia, który zbudził ją pocałunkiem i do którego odtąd musi całkowicie należeć. A jednak tak rzadko zdarza się, że ona wie, co robi! Być może trochę tego żałuje, widzi, że byłoby dużo lepiej wytrwać, nawet trochę zazdrości tym, którzy wytrwali. Wie, że chciała, ale nie wie, jak bardzo. Nie wie, że straciła szansę na świętość, że utraciła na zawsze tysiące okazji, które nigdy nie wrócą, nie wie, że – gdyby nie Boże miłosierdzie – straciłaby z pewnością nawet nadzieję zbawienia.

***

Minęła może godzina… Krzyki i bluźnierstwa dwóch torturowanych złodziei przeszły w jęki, jęki w ciszę wyczerpania, a w ciszy zadziałały wspólnie łaska Boga i nawyki z przeszłości. Ten po jednej stronie jest wciąż zajęty swoim cierpieniem, przyglądając mu się, porównując go, obracając w ten czy inny sposób, starając się go oswoić. Drugi jest świadomy, że istnieje we wszechświecie coś poza jego cierpieniem, że jego cierpienie nie jest początkiem i końcem wszystkiego. Od czasu do czasu, kiedy jego głowa obraca się w ten, czy inny sposób, przez oślepiającą go krew i łzy, przez mgłę pyłu wzniecanego przez coraz większy tłum, miga mu przed oczami Ten Trzeci, który wisi w środku. Jego przyjaciel także Go widział, ale Jego cierpliwość postrzegał jedynie jako wyrzut wobec swej udręki… „Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas” (Łk 23, 39). Jednak ten widzi więcej niż niepowodzenie i tragedię. Być może słyszał pierwsze Słowo wydobywające się z jękiem, kiedy gwoździe weszły w ciało. W oparciu o ten czy inny szczegół, jego przyćmiony umysł – umysł dzikiego dziecka – w bolesny sposób zaczyna działać.

A łaska także oddziałuje, swym tajemniczym wpływem, na ten zanieczyszczony i niewyrobiony umysł, jak światło słoneczne świecące w obrzydliwych slumsach… Nie wiemy niemal nic, przy całej naszej zaawansowanej wiedzy teologicznej, o tym Boskim działaniu. Wiemy niewiele o jego regułach, odrobinę o jego wpływie, określiliśmy kilka pobocznych praw działania łaski, ale nic więcej. Jednego jesteśmy jednak świadomi – że człowiek, do którego przyszła łaska, nie był całkowicie skoncentrowany na sobie, że było w nim ciągle wystarczająco dużo wrażliwości, aby mogła doń przybyć.

Tak więc, krok po kroku, zaczęła się wsączać prawda – (nie ośmielamy się powiedzieć, że cała, jednoznaczna prawda). Ten przyćmiony umysł zaczął mieć przebłyski, które przychodziły, odchodziły i powracały, przebłyski wyjątkowego faktu, który wyrobieni intelektualnie faryzeusze przeoczyli… że ten przestępca nie jest całkowicie przestępcą, że te ciernie nie są tylko pośmiewiskiem, że w owym tytule umieszczonym na krzyżu jest coś więcej niż szyderstwo… Cierpienie jest dziwnym czarodziejem, kiedy stoi za nim łaska, inicjatorem wtajemniczeń, Najwyższym Kapłanem, który zajmuje się i rozdziela tajemnice nieznane tym, którzy nie cierpieli…

Przynajmniej wiemy, że złodziej w końcu przemówił – większy cud niż z oślicą Balaama! – że morderca rozpoznał Pana Życia, że kłamca wypowiedział prawdę, że wyrzutek poddał się Królowi. „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa.”

Dlatego wyraża on swoją ostatnią prośbę – aby Król, który pewnego dnia wejdzie do królestwa, nie zapomniał zupełnie, że istnieje takie stworzenie jak Dyzma, który niegdyś cierpiał u Jego boku. Już nie zgłasza wątpliwości – „Czy Ty nie jesteś Mesjaszem?” – ale zdecydowanie nazywa Go „Panem”. Już nie prosi o ulgę – „Wybaw więc siebie i nas” – ale o wspomnienie w przyszłości. Pewnego dnia, kiedykolwiek by to miało być, wspomnij…

I zgodnie z tymi słowami dzieje się cud, który zawsze następuje, kiedy dusza uniża się ze wstydem. Jak tylko uznamy, że jesteśmy sługami, otrzymujemy miejsce i imię Przyjaciela. „Przyjacielu, przesiądź się wyżej!” (Łk 14, 10)… „Już was nie nazywam sługami… ale nazwałem was przyjaciółmi” (J 15, 15). Ponieważ On jest Tym, któremu służyć – to panować (cui servire regnare est), służba dla Niego jest doskonałą wolnością… „Dziś ze Mną będziesz w raju” (Łk 23, 43).

Oto zatem jedno z najgłębszych praw życia duchowego, a zarazem jedno z najtrudniejszych do przyswojenia, ponieważ, jak wszystkie fundamentalne prawa łaski, a także natury, ukazuje się ono jako paradoks. „Jeśli chcesz być wysoko, musisz dążyć do tego, aby być nisko”… „Kto się poniża, będzie wywyższony” (Łk 14, 11).

Tak długo, jak w duszy króluje nasze ja, wszystkie nasze wrodzone zdolności są oczywiście w pewien sposób skierowane na pragnienie uznania dla siebie, mimo że ten cel może być ukryty pod pozorem Miłości Boga. Z pewnością dusza może zdobyć niebo, stale faktycznie go pragnąc, ale jest równie pewne, że dusza nie może osiągnąć najwyższego miejsca w niebiosach, a tym bardziej pozycji bliskiego przyjaciela Chrystusa na ziemi, z taką motywacją, jak ta. Otóż, dopóki nasze „ja” rządzi, aż do momentu, kiedy zostanie odrzucone i ukrzyżowane, dusza nie może się stać prawdziwie uczniem Chrystusa. Zazwyczaj wyruszamy w nasze życie duchowe, pragnąc zyskać biegłość, poczynić postępy, zrobić coś dla Boga, stać się w pewien sposób niezastąpionymi dla Sprawy Bożej. Wnosimy jak gdyby w rzeczy duchowe te same ambicje i rywalizację, które służą człowiekowi wybitnemu w sprawach tego świata. Staramy się, w pewnym sensie, wymusić przyjaźń na Chrystusie i nalegamy na tę relację z Nim, na którą przygotowaliśmy nasze serce. Próbujemy nagiąć Bożą Wolę do naszej, realizować naszą jedność z Bogiem, starając się zmienić Jego, a nie siebie samych.

I oczywiście za każdym razem ponosimy porażkę, w sromotny sposób godny pożałowania. W sprawach duchowych bowiem, sukces wymaga odwrócenia zwykłych metod. Z pewnością „błogosławieni, którzy łakną i pragną”, błogosławieni, którzy są „ambitni”, ale ambicja musi być realizowana nie przez domaganie się uznania dla siebie, a przez zapomnienie o sobie, ponieważ „błogosławieni cisi”, „błogosławieni ubodzy w duchu”, „błogosławieni, którzy się smucą” (Mt 5, 3 i n.).

Zatem wciąż na nowo zniechęcamy się z powodu braku chrześcijańskiego ducha, mimo że naszym celem jest chrześcijańskie życie. Nie robimy postępów, a nawet jeśli nie porzucamy całkiem poszukiwań, to przynajmniej zaczynamy w nich słabnąć.

Nagle jednak dusza dokonuje olśniewającego odkrycia. Być może po raz pierwszy widzi Pokorę z nieosłoniętą twarzą, a w jej oczach dostrzega prawdziwy wizerunek samej siebie. Kolejno dusza dowiaduje się coraz więcej: rozumie więc, na przykład, że nie godzi się jej już opierać na samej sobie. Spostrzega, że żadne z jej dobrych działań w przeszłości nie było w pełni dobre, ponieważ każde, które nie zostało podjęte wyłącznie z naturalnej szczodrobliwości, było motywowane głównie ową miłością własną. Dowiaduje się, że jej „postęp”, w większej części, kroczył w zupełnie złym kierunku, że gromadziła zasługi, które nie mają w sobie śladu zasług, że służyła sobie w tych działaniach, które, jak sobie wmawiała, są miłe Bogu, krótko mówiąc, że jej rozwój polegał jedynie na rozroście egocentryzmu i że samokontrola, której się nauczyła w swych staraniach, to mimo wszystko „marne zwycięstwo” (jak nazywał je św. Augustyn), ponieważ przez cały czas walczyła, aby zdobyć Boga, zamiast Mu ulec.

Zatem faktycznie wyrywa się z niej spontaniczny krzyk: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa… Panie, wspomnij na mnie… nie zapomnij całkiem, że ktoś taki jak ja istnieje, w tym odległym dniu, o którym w swej dumie myślałem, że jest już przeszłością, w tym dniu, w którym obejmiesz władzę i panowanie nawet w tym sercu, które tak długo buntowało się wobec Ciebie. Wspomnij na mnie, kiedy dokonało się najwyższe osiągnięcie miłości, a Ludzka Natura stała się posłuszna Boskiej… Drogi Jezu, w tym dniu bądź mi nie Sędzią, lecz Zbawcą!”

A zatem, wszystko dokonuje się poprzez jeden, jeszcze bardziej oszałamiający paradoks, a dusza w tym przypadku ma to, czego pragnie. Modliła się o umiejętność służenia i z samego sformułowania tej modlitwy widać, że została nauczona panowania. Odebrała bowiem lekcję od Tego, który przyjął postać sługi, aby mógł rządzić królami – Tego, który był cichy i pokornego serca – i znalazła spoczynek dla swej duszy. Ponieważ Jego ramiona są dla niej otwarte, Jego pocałunek spoczywa na jej wargach, a w jej uszach brzmią Jego słowa: „Dziś ze Mną będziesz w raju!”. „O Duszo, którą uczyniłem i pokochałem, która nauczyła się w końcu być moim sługą, pójdź wyżej, od mych Stóp ku memu Sercu. O mój przyjacielu! Teraz, kiedy oddajesz się wreszcie memu miłosierdziu, oto w tej chwili ja oddaję się twemu. Weź moją dłoń i idź ze mną, teraz, kiedy pragniesz podążać za mną, ponieważ, widzisz – już idziemy razem do Raju”…

Och! Ta Przyjaźń Chrystusa dla pokutnika! Wokół Krzyża Chrystusa było troje Jego najbliższych – niepokalana Maryja i uczeń bez skazy, którego Jezus miłował, po jednej stronie, a oczyszczona, szlochająca Magdalena po drugiej. Teraz kwartet Jego ukochanych jest kompletny, ponieważ dołączył do nich złoczyńca o sercu skruszonym – ten, który pragnął służyć i dlatego zasługiwał na panowanie… Nawet i on wkracza do Raju.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.