Rozdział czternasty. Święty Komgall i myszy

W miejscu, w którym Morze Irlandzkie jest najwęższe, leży miasto Bangor. To tam zielone wzgórza wyspy św. Patryka uśmiechają się do purpurowych klifów Szkocji ponad pasem wody, po którym w tę i z powrotem żeglują statki – jak sąsiedzi, którzy na wąskiej ulicy skinieniem głowy witają się wzajemnie nad głowami przechodniów. To właśnie tu, w Bangor, św. Komgall tysiąc czterysta lat temu zbudował klasztor.

Może to nie brzmi zbyt interesująco, ale było to ciekawe dla wielu ludzi w owych dniach, więc może i was także zainteresuje: Komgall po irlandzku znaczy „mocny związek”. I człowieka, który nosił to imię, łączyła ze zwierzętami mocna więź przyjaźni. Komgall miał wielu uczniów w klasztorze i wielu przyjaciół mieszkających w pobliżu, którzy kochali go i darzyli szacunkiem. Robili razem wspaniałe rzeczy i napisano o nich wiele książek. Ale najbarwniejsze są opowieści o tych spośród przyjaciół św. Komgalla, którzy nie mówili po irlandzku i nie nosili ubrań. Niektórzy z nich zamiast ubrań mieli pióra, inni futra. Najciekawsza historia dotyczy tych przyjaciół Komgalla, którzy mieli długie ogony i ostre zęby. Ale musicie na nią zaczekać, bo najpierw opowiem o łabędziach.

Pewnego dnia Komgall spacerował sobie z przyjaciółmi nad brzegiem stawu. Nagle poprzez sitowie i wysoką trawę ktoś zauważył sześć dorodnych łabędzi unoszących się na wodzie. Czyściły sobie piórka, z wdziękiem wyginając szyje. Przeglądając się w wodzie jak w lustrze, mogły zobaczyć jakie są piękne i przez to stały się próżne.

– Och, ojcze – zawołali uczniowie Komgalla (w owych czasach uczniowie zawsze zwracali się do nauczyciela słowem „ojcze”) – spójrz na śliczne łabędzie! Czy możemy nakłonić je, aby przypłynęły do brzegu? Chcielibyśmy się z nimi pobawić.

Komgall zaśmiał się w duchu, bo był pewien, że łabędzie nie podpłyną do obcych. Ale z błyskiem w oku rzekł:

– Tak, chłopcy. Zawołajcie je, jeśli potraficie. Ale musicie im coś dać, aby je skusić, bo inaczej pewnie nie przypłyną. Wtedy chłopcy zaczęli przeszukiwać kieszenie, próbując znaleźć skórkę od chleba albo okruszki, aby je rzucić łabędziom. Ale nikt niczego nie znalazł, nawet orzeszka ziemnego (bo takich orzeszków jeszcze wtedy nie było). Stali tak na brzegu, gwiżdżąc i wołając, usiłując na wszystkie możliwe sposoby skłonić ptaki, aby podpłynęły do nich. Ale one patrzyły tylko na nich swoimi oczami w czerwonych obwódkach i trzepotały płochliwie skrzydłami. „Nie znamy was”, zdawały się mówić swoimi ostrymi głosami. „Tacy jak wy nie są naszymi przyjaciółmi. Odejdźcie i zostawcie nas w spokoju”.

Przez cały ten czas Komgall stał z tyłu za chłopcami, śmiejąc się z ich próżnych wysiłków. Ale teraz podszedł cichutko do stawu. Wydając z gardła śpiewny dźwięk, wyciągnął do łabędzi rękę, w której wcale nie było okruszków.

Choć łabędzie nigdy wcześniej go nie widziały, trzeba było zobaczyć ten tumult, kiedy usłyszały głos Komgalla! Jak woda falowała i rozpryskiwała, gdy te majestatyczne ptaki pchały się jeden przez drugiego do Komgalla! Każdy starał się prześcignąć inne i omal nie doszło do bójki. Gdy w końcu dotarły do brzegu, zgromadziły się wokół Komgalla i przemawiały do niego jednocześnie, mówiąc mu jak bardzo go lubią. Jeden wielki, biały łabędź usiadł staremu człowiekowi na kolanach, pozwalając mu głaskać się i poklepywać. Wyciągał swoją długą szyję ku twarzy Komgalla, jakby próbował go pocałować swoim dziobem.

Możecie sobie wyobrazić, jak uczniowie byli zaskoczeni tym widokiem. Wiedzieli, że łabędzie nie znały wcześniej św. Komgalla, tak jak reszty z nich. Ale łabędzie w jakiś sposób wyczuły, że to człowiek, który kocha zwierzęta, i dlatego nie bały się go, ale pokochały od razu.

Następna historia jest o wiele dziwniejsza. Większości ludzi jeszcze trudniej jest oswoić myszy niż łabędzie. Jednak św. Komgall zaprzyjaźnił się także z myszami, o czym sami się zaraz przekonacie.

W owym czasie w Irlandii panował głód i nie było co jeść, jak to się zresztą często zdarzało w tym kraju od najdawniejszych czasów. Komgall i inni mieszkańcy Bangor byli bardzo głodni. Jednak najtrudniejsze do zniesienia było to, że niedaleko było jedzenia w bród – ale nie dla nich. W okolicy mieszkał Croadh, wielki książę, który miał stodoły i spiżarnie pełne zboża, z którego można było upiec chleb. Jednak był zbyt samolubny i chciwy, by podzielić się nim albo je sprzedać, nie obchodziło go to, że inni głodowali. W pałacu Croadha mieszkała jego matka, która była jeszcze okrutniejsza od swego syna. Miała na imię Luch, co po irlandzku znaczy „mysz”. I to właśnie jej imię nasunęło Komgallowi pewną myśl.

Komgall wysłał do Croadha posłańców z błaganiem o zboże i wypróbował wszystkie możliwe sposoby, aby go nakłonić do jego sprzedaży, aż w końcu sam udał się do jego pałacu, by zobaczyć, co może zrobić. Wziął ze sobą piękny, srebrny kielich, który ktoś mu podarował i który był wart wiele buszli zboża.

Komgall wszedł do pałacu księcia i stanął przed Croadhem, trzymając kielich w dłoni. Powiedział:

– Książę, oto coś bardzo cennego. Ludzie w klasztorze głodują, a srebra nie da się zjeść. Daj mnie i moim mnichom trochę twojego cennego jak złoto zboża w zamian za ten srebrny kielich. Wysłuchaj mojej prośby i okaż swą łaskawość, książę.

Ale książę tylko zaśmiał się i powiedział kpiąco:

– O nie. Ty zatrzymaj swój srebrny kielich, a ja swoje warte złota zboże. Twoi nędzni uczniowie nie będą jedli moich zapasów. Potrzebuję wszystkiego, co do jednego ziarenka dla swojej starej Myszy.

Miał na myśli swoją starą matkę – czarnooką, siwą i pooraną zmarszczkami Luch, której imię znaczyło „mysz”. Była najbardziej skąpą, złą starą kobietą i wymusiła na swym synu obietnicę, że nie odda ani odrobiny zboża. Komgall był rozgniewany, ponieważ przekonał się, że książę chce, aby inni głodowali.

– Dobrze – powiedział, patrząc na Croadha surowym wzrokiem – stanie się jak mówisz. Mysz dostanie twoje zboże.

Zarzuciwszy szatę na siebie, poszedł do domu ze swoim bezużytecznym kielichem.

Jak już wspominałam, myszy były przyjaciółmi Komgalla. Wszystko, co musiał zrobić, to zwołać je i wyjaśnić im, co zrobił nieczuły na los innych książę. Powiedział myszom, czego sobie życzy, a one zgodziły się załatwić sprawę. Wśród myszy rozniosła się wieść, którą przekazała innym najszybsza z myszy o najkrótszym ogonku. Wszystkie myszy stały się wrogami Croadha.

Jeszcze tej samej nocy, kiedy wszyscy spali, z każdej mysiej dziury powychodziły małe stworzonka z zadartymi noskami i ruchliwymi wąsami. Utworzyły długi szereg i w ten sposób wielka procesja szła i szła, aż przeszła przez wzgórze i wspięła się po ścianach do stodół Croadha. Armia małych żołnierzy w szarych mundurkach rzuciła się na cenne zboże księcia i zjadła wszystko do ostatniego ziarenka.

Następnego ranka, kiedy Croadh poszedł do swoich magazynów, zastał je puste. Nie pozostało ani jedno ziarenko. Za to z każdej szpary wyglądały czarne, błyszczące oczka, które patrzyły na niego zuchwale. Croadh zaczął jęczeć i krzyczeć z rozpaczy, aż jego matka, nikczemna, stara Luch, przykuśtykała, aby zobaczyć co się stało. Kiedy myszy ją zobaczyły, zaczęły krzyczeć: „Mysz! Mysz! Mysz!”.

Wówczas Croadh przypomniał sobie słowa Komgalla – że mysz dostanie całe ziarno. Domyślił się, co Święty miał na myśli, i zrozumiał, że Komgall ukarał go w ten sposób za jego samolubstwo i okrucieństwo.

Abbie Farwell Brown

Powyższy tekst jest fragmentem książki Abbie Farwell Brown Święci przyjaciele zwierząt. Fascynujące opowieści o świętych.