Rozdział czternasty. Eugenika. Podłość pobudek

Jeśli teraz ktoś spyta, czy przeciętny zamożny człowiek mógłby przeprowadzić taką analizę albo powziąć ten przedstawiony tu nieludzki i dalekosiężny plan, odpowiedź brzmi: „Na pewno nie”. Wielu bogatych pracodawców jest zbyt wielkodusznych, by uczynić coś takiego; wielu jest zbyt głupich, by wiedzieć, co robią. Opisana przeze mnie eugeniczna sposobność jest ostatecznie jedynie analizą kierunku myślenia człowieka, który nie analizuje swoich myśli. Widzi przygarbionego kloszarda, jego chorą żonę oraz gromadkę rachitycznych dzieci i szczerze się zastanawia, co można by z nimi zrobić. Ale dobrobyt nie sprzyja przeprowadzaniu rachunku sumienia, więc nawet nie pyta się, czy chodzi mu o to, jak można im pomóc, czy też jak ich wykorzystać; co on może zrobić dla nich, czy co oni mogą zrobić dla niego. Prawdopodobnie szczerze chodzi mu o jedno i drugie, ale znacznie bardziej o drugie. Ubolewa nad zniszczonymi narzędziami Mamona znacznie bardziej niż nad zniszczonymi obrazami Boga. Właściwie nie da się zgłębić otchłani jego myśli, ale można być pewnym, że o jednym nie myśli. Nie myśli: „Ten człowiek mógłby być tak wesoły jak ja, gdyby nie musiał przychodzić do mnie po pracę i płacę”.

Z każdej strony otaczają nas liczne dowody na to, że eugenik jest w zasadzie pracodawcą, ale z konieczności są one zróżnicowane, a w wielu przypadkach negatywne. Najważniejszy z nich jest w pewnym sensie najbardziej negatywny; chodzi o to, że nie sposób sobie wyobrazić, aby można było poświęcić kapitalistyczny industrializm dla czegoś innego. Za sprawą irytującego i dziwnego błędu myślowego ludzie nie rozumieją tego, co nadrzędne, a koncentrują się na tym, co podrzędne. „Współczesne warunki” uważa się za niezmienne, chociaż samo słowo „współczesne” wskazuje, że są one czymś chwilowym. „Dawne idee” uważa się za nie do przyjęcia, chociaż to właśnie starodawność często świadczy o ich trwałości. Kilka lat temu jakieś panie wnioskowały o to, by na wielkich stacjach kolejowych podwyższyć perony. Powodem były obcisłe, zwężane do dołu spódnice, które krępowały ruchy. Nie przyszło im jednak do głowy, że można by przebrać się w bardziej praktyczne spódnice. Tym bardziej nie przyszło im do głowy, że w porównaniu z wszystkimi damskimi modami, jakie się po niej przetoczyły, stacja St. Pancras jest równie historyczna jak bazylika św. Piotra.

Mógłbym zapełnić tę książkę przykładami podświadomego założenia, że życie i płciowość muszą kierować się prawami „biznesu” czy też industrializmu, a nie vice versa; przykładów takich dostarczają wszystkie czasopisma, powieści i gazety. Żeby ograniczyć się tylko do typowych, sięgnę po bardziej lub mniej eugeniczny tekst z leżącej przede mną gazety, która wciąż mieni się szczególnym organem demokratycznej rewolty. Do tejże gazety pisze czytelnik i stwierdza, że nigdy nie powstrzymamy rozprzestrzeniania się skrajnego ubóstwa, dopóki klasy niższe nie nauczą się metod, za pomocą których klasy wyższe zapobiegają prokreacji. Autor kończy list potwornym żartem, podpisując się jako „Pełen nadziei”. Cóż, z pewnością jest wiele metod, za pomocą których klasy wyższe zapobiegają prokreacji; jedną z nich zwykło się nazywać „przyjaźnią platoniczną”, dopóki sądy karne nie wymyśliły innego określenia. Nie przypuszczam, by o to chodziło pełnemu nadziei dżentelmenowi, ale dla niektórych z nas aborcja, o którą mu chodzi, jest niemal tak samo obrzydliwa. Nie to jest jednak dziwne. Dziwne jest to, że żywiący nadzieję kończy następująco: „Kiedy ludzie mają duże rodziny i małe zarobki, pojawia się nie tylko wysoka śmiertelność dzieci, ale często nawet te, które przeżywają, są osłabione, bo przez jakiś czas musiały dzielić się dochodem rodzinnym z tymi, które wcześnie zmarły. Byłoby mniej nieszczęść, gdyby nie było niechcianych dzieci”. Jak widać, po cichu zakłada on, że niskie płace i dzielenie się nimi są jak dzień i noc nieodłącznymi elementami ludzkiego życia. W porównaniu z nimi, małżeństwo i rodzicielstwo to zbytki, w które można ingerować, tak by odpowiadały rynkowi płac. Istnieją niechciane dzieci, ale niechciane przez kogo? Ten człowiek nie ma nawet na myśli tego, że nie chcą ich rodzice. Ma na myśli to, że pracodawcy nie chcą godziwie płacić rodzicom. Niewątpliwie gdyby go spytać wprost: „Czy jesteś za niskimi płacami?”, odpowiedziałby: „Nie”. W tym rozdziale nie mówię jednak o skutkach, jakie w umysłach współczesnych mogłaby sprawić refleksja, której nie podejmują. Mówię o tym, jak pracują ich umysły, o instynktownych kierunkach ich myślenia, o założeniach, które formułują przed dyskusją i przeczuciach co do tego, w którą stronę podąża świat. Kierunek ich myślenia jest zaś taki, by powiedzieć dziecku, że nikt go nie chce, podczas gdy mój jest taki, by powiedzieć to samo spekulantowi. Uważają, że macierzyństwo oraz spełnione dzieciństwo, przeżyte wśród braci i sióstr, mają swoją wartość, ale nie tak wielką jak kiepska płaca. Jeśli chodzi o okaleczanie kobiecości i masakrę ludzi nienarodzonych, podpisuje się on pod tym jako „Pełen nadziei”. Ma nadzieję, że kobiety będą poniżane, a istnienia ludzkie unicestwiane. Ale jeśli chodzi o poprawę niskiej płacy, podpisuje się jako „Pozbawiony nadziei”.

Pierwszym dowodem podłości eugenicznych pobudek jest właśnie owo wszechobecne przeświadczenie, że życie i miłość muszą się dopasować do niezmiennych reguł zatrudnienia, nawet (jak w tym przypadku) złych reguł. Drugim dowodem jest to, że wszędzie tam, gdzie nie dotyczy to zatrudnienia, eugenika jest milcząco pomijana, na przykład w kwestii małżeństw rodów książęcych, arystokratycznych lub po prostu plutokratycznych. Oczywiście nie twierdzę, że żadni naukowcy nigdy w sposób ścisły tego nie badali, chociaż nie przypominam sobie takich przypadków. Jednak nie mam na myśli dokonań poszczególnych uczonych, ale stojącą za tym ruchem potęgę, która sprawia, że jest modny i politycznie znaczący. Gdyby chodziło o prawdę albo nawet ludzkość, to pierwszym polem badań powinny być małżeństwa bogatych. Wyniki byłyby bardziej klarowne, przykłady bardziej oczywiste, a badane przypadki bardziej ciekawe i znaczące. Małżeństwa wielkich tego świata ilustrują bowiem dwa skrajne problemy dziedziczności – po pierwsze endogamię, a po drugie osobliwe kosmopolityczne mieszanki. Byłoby niezwykle interesujące dowiedzieć się, co dało najlepszy skutek albo jaki kompromis był najpewniejszy. Jeśli zaś chodzi o biednych (o których nieustannie rozprawiają prasowi eugenicy), to nie mogą oni dostarczyć tak złożonego materiału badawczego. Kelnerzy nigdy nie musieli się żenić z kelnerkami, w przeciwieństwie do książąt, którzy musieli się żenić z księżniczkami. Jeśli zaś chodzi o drugą skrajność, to pokojówki rzadko poślubiają Indian; być może dlatego, że niewielu ich w okolicy. Ale dla milionerów kontynenty są jak mijane stacje kolejowe, a najbardziej odległe rasy (1) mogą szybko się połączyć. Małżeństwo zawarte w Londynie lub Paryżu może związać Rawennę z Chicago albo Ben Cruachan z Bagdadem. Wielu europejskich arystokratów poślubia osoby z Ameryki, która jak wiadomo jest najbardziej przemieszanym etnicznie krajem świata. Bezstronny eugenik mógłby więc bez problemu przedstawić swojemu zachwyconemu pracodawcy wyniki badań nad bogatymi pokładami murzyńskiej lub azjatyckiej krwi. Zamiast tego zanudza nas potępianiem pospolitych i monotonnych małżeństw biedaków.

Fakt, że eugenicy nie zajmują się arystokratą i jego sprawami rodzinnymi, jest naprawdę godny pożałowania. Wciąż mówi się o dumie z przodków, ale dla mnie uderzające jest to, że jest to jedyna rzecz, co do której arystokraci są niemal chorobliwie skromni. Gdybyśmy wiedzieli o ich dziedziczności połowę tego, co wiemy o ich fryzurach, bylibyśmy uczonymi eugenikami. W ilustrowanych gazetach widzimy współczesnego arystokratę o bardzo ludzkiej twarzy – bawiącego się z psem albo papugą, a nawet ze swoim dzieckiem lub wnukiem. Ale jest coś rozdzierającego serce w tym, że nie bawi się ze swoim dziadkiem. Przodków naszych najznamienitszych rodów często otacza coś niejasnego, a nawet niezwykłego. Dla eugenika byłby to wspaniały obszar nie tylko badań, ale i eksperymentów. Z pewnością, gdyby posiadał odpowiednie ku temu uprawnienia, mógłby poprzez kojarzenie małżeństw klasy rządzącej uzyskać zdumiewające rezultaty. By użyć osobliwych i hipotetycznych przykładów, załóżmy, że skojarzyłby szkockiego hrabiego z córką żydowskiego bankiera, albo angielskiego księcia z amerykańską parweniuszką pochodzenia żydowskiego. Co by się zdarzyło? Jeszcze tego nie zbadano.

Nie zbadano tego nie tylko z powodu snobizmu i tchórzostwa, ale dlatego, że eugenik (a przynajmniej wpływowy eugenik) na wpół świadomie wie, że nie jest to jego zadanie; tak naprawdę jest potrzebny do tego, by umożliwić klasom rządzącym wpływanie na wydajność biednych (którą tak trudno poprawić). Nic by się nie stało, gdyby wszyscy potomkowie lorda Cowdraya (2) byli zbyt słabi, by utrzymać w ręku narzędzie albo obrócić kołem. Ważne jest jednak, zwłaszcza dla lorda Cowdraya, żeby jego pracownicy tacy nie byli. Oligarcha może być bez szans na zatrudnienie, bo go nie będzie potrzebować. Dlatego praktyczny i popularny zwolennik eugeniki stale się zwraca w kierunku slumsów i instynktownie poświęca im swoją uwagę. Jeśli mówi o izolowaniu nienadających się do leczenia zdeprawowanych osobników, ma na myśli zbira napastującego na ulicy kobiety. Nie myśli natomiast o milionerze takim jak White, ofierze Thawa (3). Jeśli mówi o beznadziejności upośledzenia, myśli o jakimś opóźnionym w rozwoju osobniku ze szkoły dla ubogich. Nie myśli o milionerze takim jak Thaw, zabójcy White’a. Nie dlatego, że jest takim potworem, by lubić ludzi pokroju White’a lub Thawa bardziej niż my, ale ponieważ wie, że jego problemem jest degeneracja użytecznych klas; ponieważ wie, że White nie byłby nigdy milionerem, gdyby wszyscy jego pracownicy uganiali się za kobietami tak jak on, a Thaw również nigdy by nim nie był, gdyby wszyscy jego służący byli tacy jak on. Można pozwolić, aby ornamenty uległy zniszczeniu, ale maszyny trzeba naprawiać. To jest drugi dowód plutokratycznej inspiracji wszelkiej eugeniki – nikt nie myśli o tym, by zastosować ją wobec wyższych sfer. Nikt nie myśli o tym, by zastosować ją tam, gdzie byłoby to najłatwiejsze.

Trzecim jest nowa i dziwna tendencja, by traktować biednych jako rasę, jak gdyby byli oni kolonią japońskich albo chińskich kulisów. Widać to najwyraźniej w porównaniu z dawnym, bardziej zindywidualizowanym, miłosiernym i (jakby powiedzieli eugenicy) sentymentalnym podejściem do ubóstwa. U Goldsmitha, Dickensa albo Hooda (4) obecna jest pewna podstawowa idea, że konkretna biedna osoba nie powinna być tak biedna; że jest to jakiś wypadek albo jakaś krzywda. Oliwer Twist albo mały Tim (5) są bajkowymi książętami czekającymi na dobrą wróżkę. Są w niewoli, ale przypomina ona raczej niewolę uwięzionych przez Maurów bohaterów hiszpańskich lub włoskich romansów rycerskich. Współczesnych ubogich zaczyna się natomiast uważać za niewolników w szczególnym znaczeniu Murzynów na plantacji. Zniewolenie białego bohatera przez czarnego pana uważano za nienormalne; zniewolenie czarnego przez białego pana za normalne. Dla eugenika, o ile mi wiadomo, samo istnienie małego Tima byłoby wystarczającym powodem do masakry całej rodziny Cratchitów. Co ciekawe, mamy tu ciekawy przykład tego, że w praktyce o wiele bliższy życiu jest sentymentalizm niż cynizm. Biedni nie są rasą ani nawet typem ludzi. Mówienie o rodzeniu ich jest bezsensowne, bo nie są oni rodem. Mówiąc rzeczowo, są tym, co Dickens określa jako „śmietnik pełen osobistych nieszczęść”, pełen zdeptanej godności, a często i szlachetności. Klasa ta składa się w dużej mierze z całkiem obiecujących dzieci, zagubionych jak Oliwer Twist albo kalekich jak mały Tim. Zawiera wiele wartościowych rzeczy, jak większość śmietników. Ale eugenicznemu urojeniu dotyczącemu podziemnej, barbarzyńskiej rasy ulegają nawet ci bardziej łaskawi filantropi, którzy prawie na pewno chcą pomóc nędzarzom, a nie jedynie ich wykorzystać. Ulegają mu chyba nie tylko ich umysły, ale i oczy. Na przykład pani Alec Tweedie (6) pyta niemal pogardliwie: „Czy idąc przez slumsy, widujemy piękne dzieci?”. Odpowiedź brzmi: „Tak, naprawdę bardzo często”. Widywałem w slumsach dzieci na tyle piękne, że mogłyby być małą Nell (7) albo wyrzutkiem, którego Hood nazwał „młodym i tak pięknym”. Uroda nie wiąże się też koniecznie ze zdrowiem; zarówno na Petticoat Lane (8) jak i na Park Lane (9) można spotkać piękne zdrowe dzieci, piękne umierające dzieci, brzydkie umierające dzieci i brzydkie hałaśliwe dzieci. Na jednej ulicy w ubogiej części miasta można spotkać reprezentantów wszystkich fizycznych i psychicznych typów ludzkich o różnym zdrowiu i pochodzeniu. Nic ich nie łączy, prócz krzywdy, którą im wyrządzamy.

Ważne jest jednak to, że w najbardziej nieprawdopodobnych dawnych powieściach o wydziedziczonych książętach i zagubionych córkach jest więcej prawdy i realizmu niż w eugenicznej próbie uczynienia z biednych jednej wielkiej masy – czarnego grzyba, który pokrywa ściany otchłani. Szydzi się z ubogich gospodyń, które zawsze mówią, że pamiętają lepsze czasy. Jednak w dziewięciu przypadkach na dziesięć mówią tak dlatego, że jest to prawda. Co może powiedzieć o ogromnej rzeszy Anglików ktoś, kto ma pojęcie o historii, jeśli nie to, że pamiętają oni lepsze czasy? A stwierdzenie gospodyni nie jest snobistyczne, lecz raczej pełne życia; jest jej świadectwem o tej zawartej w dawnych opowieściach prawdzie, o której mówiłem: że nie powinna żyć w takiej biedzie albo w takiej niewoli; że normalna osoba powinna mieć więcej do powiedzenia w państwie i więcej własności. Być może tylko te sny o utraconej godności dzielą nas od obiecanego nam raju przypominającego hodowlę bydła. Nie są też wcale bezsilnym marzycielstwem. Pamiętam, że pan T. P. O’Connor (10) napisał interesujący artykuł o madame Humbert (11), w którym stwierdził, że irlandzcy wieśniacy i prawdopodobnie większość wieśniaków często karmi się na wpół fikcyjną legendą rodzinną o majątku, do którego mogą rościć sobie prawo. Artykuł został napisany w czasie, gdy irlandzcy chłopi pozostawali bez ziemi na własnej ziemi i to urojenie niewątpliwie wydawało się tym bardziej zabawne właścicielom ziemskim, którzy mieli nad nimi władzę, i lichwiarzom, którzy mieli władzę nad właścicielami ziemskimi. Ale sen zwyciężył rzeczywistość. Urojone gospodarstwa rolne się zmaterializowały. Jedynie dzięki temu, że Irlandczycy mocno trzymali się dumy, która pojawia się po upadku, dzięki temu, że pamiętali dawną cywilizację i odrzucali nową, że wysuwali dawne roszczenie, które dla większości Anglików było jak kłamstwo popadającego w ruinę właściciela pensjonatu w Margate – dzięki temu wszystkiemu dostali to, czego chcieli – pola rolne i torfowiska. Ten wyimaginowany stan posiadania przezwyciężył trzy stany państwa.

Bezdomnemu Anglikowi nie wolno jednak nawet wspominać domu. Jego dom nie tylko nigdy nie będzie jego twierdzą, ale nie wolno mu nawet budować zamków na lodzie. Nie wolno mu posiadać wspomnień, dlatego nie uczy się go w ogóle historii. Dlaczego nie dowiaduje się żadnej prawdy o średniowieczu poza paroma okrucieństwami i pomyłkami w chemii? Dlaczego średniowieczny mieszczanin pojawia się w jego umyśle zawsze w koszuli i na szubienicy? Dlaczego średniowieczny klasztor nie pojawia się nigdy, chyba że jest na tyle „zepsuty”, by zgorszyć niewinnego Henryka VIII? Dlaczego słyszymy tylko o jednej karcie swobód – baronów – i ani słowa o kartach swobód stolarzy, cieśli okrętowych, kowali i innych? Dlatego, że angielski chłop nie tylko nie może posiadać majątku, ale nie wolno mu nawet wspominać utraconego. Przeszłość należy odmalować w czarnych barwach, tak by wydawała się gorsza niż teraźniejszość.

Eugenika wyróżnia się jedną zadziwiającą cechą, a jest nią podłość. Bogaci i wspomagani przez nich naukowcy społeczni przeprowadzili nieludzki eksperyment. Eksperyment całkowicie się nie powiódł. Usiłowali pomnożyć bogactwa, a zniszczyli ludzi. Wtedy, zamiast przyznać się do błędu i próbować zwrócić bogactwa albo naprawić zniszczenia, wymyślili jeszcze bardziej okrutny eksperyment. Na zatrutą ranę przykleili trujący plaster. Najpodlejsze jest to, że dezorientacją wywołaną wśród biednych przez pierwszą omyłkę próbowali usprawiedliwiać jej ponawianie. Najwidoczniej są gotowi aresztować wszystkich przeciwników swojego systemu jako szaleńców, tylko dlatego, że ich system doprowadził ich do szału. Wyobraźmy sobie oficera, który zebrał ochotników w gorącym, pustynnym kraju, obiecując im, że zaprowadzi ich do wody i do reszty oddziału. Wyobraźmy sobie, że zaprowadził ich w złe miejsce, gdzie nie można się było spodziewać oddziału i gdzie nie było wody. Wyobraźmy też sobie, że ochotnicy dostali udaru słonecznego i zaczęli wierzgać nogami, tańczyć i majaczyć. A kiedy wreszcie pojawił się oddział, oficer zataił swój błąd, bo żaden z ochotników nie pamiętał, co mu się przytrafiło. Co można by pomyśleć o tym wspaniałym żołnierzu? W zasadzie to samo, co myślę o naszym przedsiębiorcy.

Nikt nie przypuszcza, rzecz jasna, że wszyscy kapitaliści lub ich większość jest świadoma podobnych intelektualnych podstępów. Większość z nich jest tak samo oszołomiona jak udręczony proletariat, ale niektórzy mają mniej dobrych intencji, a więcej podłości. Oni właśnie prowadzą swoich bardziej wielkodusznych kolegów ku zrealizowaniu tej małodusznej wizji, jeśli nie ku jej zrozumieniu. Otóż przywódca kapitalistycznej cywilizacji, który zastanawia się nad ideą hodowania pracowników jak bydła, musi rozważyć pewne współczesne problemy. Musi zastanowić się, jakie siły we współczesnym świecie mogą wciąż pokrzyżować jego plan. Po pierwsze, ile pozostało z dawnego ideału osobistej wolności. Po drugie, jak dalece współcześni sympatyzują z egalitarnymi ideami zawartymi w socjalizmie. Po trzecie, czy w tradycji samego społeczeństwa tkwi jakaś siła, która może stawiać opór. Nad tymi trzema pytaniami będę się zastanawiał po kolei w następnych, końcowych rozdziałach. W tym miejscu powiem jedynie, że moim zdaniem pochód tych ideałów zatrzymał się dokładnie w takim momencie, że nie będą one w stanie zapobiec owemu eksperymentowi. Krótko mówiąc, kapitalista pozbył się swoich dawnych indywidualistycznych skrupułów, ale nie podjął żadnych kolektywistycznych zobowiązań. Znajduje się w bardzo niebezpiecznej sytuacji, bo przestał być liberałem i nie został socjalistą, a most, po którym kroczył, zarwał się nad przepaścią anarchii.

Gilbert Keith Chesterton

(1) W tym miejscu i w innych Chesterton używa słowa „rasa” w znaczeniu, jakie nadali mu dziewiętnastowieczni antropologowie i fizjologowie, którzy rozumieli przez nie cechy fizyczne i umysłowe przedstawicieli danej kultury czy grupy językowej.

(2) Weetman Dickinson Pearson, pierwszy wicehrabia Cowdray (1856–1927) – inżynier i przemysłowiec.

(3) W 1906 roku w Nowym Jorku Harry Thaw, milioner z Pittsburgha, zastrzelił podczas przedstawienia teatralnego architekta Stanforda White’a. Thaw został uznany za niepoczytalnego, uniewinniony i wysłany do zakładu dla obłąkanych.

(4) Thomas Hood (1799–1845) – poeta i humorysta.

(5) Tim Cratchit – kaleki chłopiec z Opowieści wigilijnej Charlesa Dickensa.

(6) Ethel Alec Tweedie – podróżniczka, sportsmenka i pisarka.

(7) Bohaterka Magazynu osobliwości Charlesa Dickensa.

(8) Ulica w East Endzie, uboższej części Londynu.

(9) Modna ulica w centrum Londynu.

(10) Thomas Power O’Connor (1848–1929) – irlandzki dziennikarz i parlamentarzysta.

(11) Agnès Humbert (1894–1963) – francuska historyk sztuki i etnograf.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Eugenika i inne zło.