Rozdział czternasty. Burza

Jacek niósł już w prawej ręce Najświętszy Sakrament, ale wiara czyni wszystko możliwym. Szybko wyciągnął lewą rękę, chwycił nią dwudziestopięciokilogramową figurę, podniósł, jakby była piórkiem i ruszył w stronę drzwi.

– Teraz idziemy naprawdę bezpieczni – powiedział.

I tak wszyscy mnisi wyszli z klasztoru na ulicę. Nikt nie mówił i początkowo zdawało się, że Kijów został opuszczony. Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko schronili się już jakiś czas temu w fortyfikacjach nad miastem. Nagle złowieszcza cisza została przerwana. Jak spod ziemi wyrosło kilkunastu Tatarów uzbrojonych w miecze i zapalone pochodnie. Jednocześnie zaatakowali szeregi zakonników.

– To chrześcijanie! – wrzasnęli. – Spalcie ich! Zabijcie!

Ale krępi wojownicy o żółtej skórze nie wzięli pod uwagę siły większej niż ich własna. Natychmiast opadali z sił i musieli klękać potulnie przed dwoma szeregami zakonników. Miecze wypadały z ich rąk na ziemię, a pochodnie gasły z sykiem. Na każdej pogańskiej twarzy malował się strach. Ich skośne oczy nigdy nie widziały czegoś podobnego: grupy chrześcijańskich zakonników przechodzących wśród nich bez żadnej szkody, prowadzonych przez siłacza, który w lewej ręce niósł wielki posąg, a w prawej trzymał złote naczynie świecące jak słońce.

– To Bóg chrześcijan! – mamrotali. – Zabije nas!

Ale Jacek nie zamierzał skrzywdzić awangardy oddziałów wroga, która najwyraźniej przepłynęła lodowatą rzekę z rozkazem zniszczenia w Kijowie wszystkiego, co się da. Nie rozglądając się na boki, prowadził swoich mnichów przez opustoszałe ulice w stronę Dniepru. Potem zwrócił się do swych towarzyszy z lekkim uśmiechem.

– Spójrzcie, moje dzieci! Oddziały tatarskie nadal obozują. I myślę, że zastanawiają się, dlaczego ich bracia pozwalają nam stać tutaj nieuzbrojonym.

Wszyscy spojrzeli na drugi brzeg rzeki. Rozciągały się tam kilometrami namioty, przed którymi paliły się małe ogniska. A na znak, że mnisi zostali dostrzeżeni i Tatarzy nie mogą się doczekać rozpoczęcia masowej rzezi chrześcijan, wystrzeliły w niebo setki strzał. Wpadły jednak do wody nie czyniąc szkód, bo odległość była zbyt duża na celne strzelanie z łuku.

Twarz Jacka przybrała nagle surowy wyraz.

– Poganie dali znak – powiedział. – Teraz my damy nasz. Chodźcie, moje dzieci. Do rzeki!

Mnisi bez wahania podążyli za Jackiem na brzeg. Ich oczy były już dziś świadkami dwóch cudów – zmniejszenia ciężaru figury Naszej Pani, tak by dało się ją nieść jedną ręką, i cudownej ucieczki przed małym oddziałem Tatarów. Teraz najwyraźniej zanosiło się na trzeci cud. Ale jaki? I gdzie?

Po kilku minutach poznali odpowiedź na oba te pytania. Jacek dotarł do rzeki i wskazał na jej nurt.

– Chodźcie – powiedział. – Pokażmy wrogowi, że jesteśmy synami prawdziwego Boga.

Wszyscy obecni zdali sobie teraz sprawę z tego, co się wydarzy. Dzięki modlitwom Jacka Bóg zawiesił prawa natury i pozwolił każdemu z nich przejść bezpiecznie po wodzie. Nie przeszli na drugi brzeg, bo tam obozowali Tatarzy, tylko wybrali drogę środkiem nurtu, oddalając się od Kijowa – by przekonać wroga, że chroni ich niebo.

Tak właśnie się stało i hordy tatarskie podniosły wielką wrzawę na ten niezwykły widok. Ale Jacek nawet nie odwrócił głowy. Uciekał teraz w nadzwyczajny sposób z Kijowa wraz ze swoimi towarzyszami, bo taka była wola Boga. Ale jakie cierpienie czekało tych, którzy zostali! Tylko garstka – w tym rodzina młodego nowicjusza, który tak się bał tego ranka – uniknęła śmierci lub niewoli. Nawet ojcowie Albert i Dominik, dwaj zakonnicy Jacka, mieli wkrótce zostać poddani torturom i umrzeć. Głosili ostatnio kazania w Czernihowie, nie zdając sobie sprawy z tego, że Tatarzy uderzą podczas ich nieobecności, a oni wracając do Kijowa zostaną zaatakowani i zabici.

– Najdroższa Matko, daj tym dzieciom pójść prosto do nieba! – modlił się Jacek. – I nam też pomóż się tam dostać, gdy nadejdzie nasz czas.

Grupka uchodźców znalazła w końcu schronienie we Lwowie, dużym mieście na Podolu, które kilka lat temu ofiarowało Jackowi ziemię i pieniądze na klasztor. Tam figura Matki Bożej odzyskała swój zwykły ciężar i została umieszczona w odpowiednim miejscu. Jacek przez całe tygodnie głosił kazania dla tłumów, które zbierały się w świątyni, ale w końcu uznał, że trzeba iść dalej do Polski. Był styczeń roku 1241 i według posłańców, którzy przybywali do miasta, inwazja tatarska była w pełnym toku. Armia Mangu Chana całkowicie zniszczyła Kijów, a inne tatarskie oddziały posuwały się na zachód. Za tydzień lub dwa Sandomierz znajdzie się w oblężeniu. Potem przyjdzie godzina próby dla Krakowa.

– Muszę wracać do domu – powiedział Jacek swoim przyjaciołom we Lwowie. – Może tam się na coś przydam.

Sławny kaznodzieja wyruszał z ciężkim sercem na zachód w prawie trzystukilometrową drogę do Krakowa w towarzystwie Godinusa i Floriana. Jakie straszne czasy nastały! I jak nieludzcy byli Tatarzy!

– Słyszałem, że walczą w dziesięcioosobowych grupach – powiedział któregoś ranka Godinus, gdy z Florianem na próżno próbował pocieszyć ukochanego przeora. – Jeśli jeden z nich jest tchórzem, pozostali zostaną skazani na śmierć.

– Tak, a jeśli dziesięciu brakuje, skazują na śmierć stu. Och, nic dziwnego, ojcze, że Tatarzy są tak bezwzględni na wojnie – uczą ich tego od dzieciństwa.

Dzieciństwo! To słowo zabrzmiało dla Jacka jak dźwięk gongu. Gdyby ktoś umiał dotrzeć do Tatarów wiele pokoleń temu, nie byłoby teraz tej strasznej wojny. Gdyby ktoś umiał dotrzeć do dzieci całego świata, nauczając je, że trwałe szczęście można znaleźć tylko w miłowaniu Boga i wypełnianiu Jego woli…

– Co ci jest, ojcze? – spytał Florian, którego uderzył nieoczekiwany błysk w oczach Jacka. – Czy coś widzisz?

Jacek uśmiechnął się.

– Tak, ale nic nowego, bracie. Tylko że tym razem jest to bardziej wyraźne niż kiedykolwiek przedtem.

I wtedy Jacek zaczął mówić o dzieciach – nadziei przyszłości. Kiedy skończy się straszny najazd Tatarów, trzeba do nich dotrzeć. Trzeba im powiedzieć o Bogu i nauczyć ich miłości do Niego – inaczej będą na świecie nowe i jeszcze bardziej przerażające wojny. Tak, bracia kaznodzieje muszą pójść do każdego zakątka w Europie, a także do Azji, ojczyzny okrutnych Tatarów. I muszą iść z tym samym przesłaniem do bogatych i biednych, silnych i słabych: Bóg uczynił człowieka, by Go poznał, kochał i służył Mu w tym życiu i był z Nim na zawsze szczęśliwy w następnym.

– To wszystko, bracia. Jeśli nauczymy najmłodszych, że istnieje dla nich tylko jedna droga do szczęścia na tym świecie – oddać się całkowicie w ręce Boga i wykonywać każdą pracę, jaką dla nas przygotował – och, jakie piękne będą tego rezultaty w przyszłości!

W głosie Jacka brzmiała nadzieja i w następnych tygodniach Florian i Godinus często sobie przypominali jego podnoszące na duchu słowa. Było to bardzo potrzebne, bo wiosną 1241 roku hordy tatarskie, posuwając się na zachód, dotarły aż do Wrocławia. Wcześniej zdobyły Sandomierz i Kraków – tysiące żyznych akrów ziemi leżały teraz splądrowane i spalone.

– Ale to nic w porównaniu z tym, co wycierpieli ludzie – zwierzył się pewnego dnia Florian Godinusowi. – Och, bracie! Zastanawiam się czasami, czy Tatarzy są naprawdę ludźmi!

Barbarzyńcy rzeczywiście nie sprawiali wrażenia istot ludzkich. Byli mistrzami tortur – zazwyczaj przywiązywali ofiarę do słupa, przebijali lancą i przeszywali strzałami – a to wszystko wyłącznie dla rozrywki tatarskich wodzów. Jeśli więzień przeżył, czekały go nowe tortury. Wbijano mu drewniane drzazgi pod paznokcie i podpalano je albo obdzierano go żywcem ze skóry. Zdarzało się też często, że Tatarzy domagali się jeszcze większego okrucieństwa. Wtedy pieczono więźniów na wolnym ogniu albo ćwiartowano ich tępymi toporami.

Kiedy Jacek wrócił do spustoszonej Polski, starał się jak mógł pocieszać dotkniętych nieszczęściem ludzi. Pewnym głosem przepowiadał, że obecny smutek przeminie i wyda owoce w postaci wielkiego duchowego dobra.

– Ale kiedy, ojcze? – podnosił się powszechny lament, bo wszyscy byli przygnębieni i wystraszeni. – Czy nie wiesz, że Tatarzy doszli już do Wrocławia?

Jacek wiedział o tym, ale niezmiennie mówił w kazaniach o wierze, ufności i poddaniu się woli Bożej. Przyznawał, że Polska okrutnie cierpiała w ostatnich miesiącach, ale przepowiadał, że nie umrze z ran, tylko znów się podniesie, a przez mężny opór, jaki stawiła barbarzyńcom, zachodnia Europa zostanie ocalona dla chrześcijaństwa. Pogańskie hordy Batu Chana nigdy nie narzucą swych brutalnych rządów w Niemczech, Włoszech, Francji czy Hiszpanii.

W kwietniu 1241 roku rozeszła się wieść, że kaznodzieja miał rację. W Legnicy, ponad sześćdziesiąt kilometrów od Wrocławia, Tatarzy starli się w bitwie z armią księcia Henryka Pobożnego, syna świętej księżnej Jadwigi Śląskiej. Poganie jak zwykle odnieśli triumf, a młody książę stracił życie. Ale tym razem po klęsce armii chrześcijańskiej Tatarzy nie posunęli się na zachód. Z niewyjaśnionych powodów nie chcieli wykorzystać tego zwycięstwa i nocą zaczęli wycofywać się z Legnicy.

– Wracają do Azji! – rozniosła się po całym kraju radosna nowina. – Modlitwy księżnej Jadwigi zostały wysłuchane!

– Tak, a jej syn jest prawdziwym męczennikiem – twierdzili inni. – Oddał życie, by nas ocalić.

Nie było innego wyjaśnienia dla decyzji Tatarów, by opuścić Śląsk i Polskę. Jednak niewielu nasyciło oczy widokiem ustępujących barbarzyńców, ponieważ Tatarzy znani byli z umiejętności przemieszczania swoich wielkich taborów niemal bezgłośnie i pod osłoną nocy. Jednego dnia palili zdobyte miasto, torturowali więźniów, brali w niewolę kobiety i dzieci oraz zabierali bydło i plony. Następnego dnia zdawało się, jakby zarówno zdobywcy jak i pokonani znikli z powierzchni ziemi.

– Barbarzyńcy mają najszybsze konie na świecie – tłumaczyli jedni. – Dlatego mogą się poruszać z prędkością błyskawicy.

– Barbarzyńcy są diabłami z piekła – mówili inni. – Sam Lucyfer nauczył ich fruwać w ciemnościach.

Tak czy inaczej, Tatarzy wycofali się z Legnicy szybko, potajemnie i całkowicie. Trudno było w to uwierzyć i przez parę miesięcy ludzie w Polsce i na Śląsku obawiali się, że jeszcze tu powrócą. W końcu przekonały ich słowa Jacka.

– Bóg dał nam kilka lat pokoju – powiedział z mocą. – Bracia, wykorzystajmy ten czas na odbudowę naszych zrujnowanych miast!

Kilka lat pokoju! Mężczyźni o surowych twarzach i kobiety powtarzali te słowa powoli, lękliwie, rozumiejąc aż za dobrze, że niosą w sobie zalążek nowego smutku. Bo co jest naprawdę pewnego w stwierdzeniu „kilka lat pokoju”?

– Och, ojcze. Czy chcesz powiedzieć, że nasze cierpienia jeszcze się nie skończyły? Że Tatarzy tu powrócą?

Jacek skinął głową.

– Tak, w roku 1259, dwa lata po mojej śmierci. Ale nie bójcie się. Nigdy już nie zaatakują z taką siłą jak w Legnicy.

Trzeba było więc podjąć wielkie zadanie odbudowania kraju. Wieśniacy wrócili do spalonych pól i powoli zaczęła wracać nadzieja. Przy końcu 1241 roku Jacek był jednym z najbardziej zajętych ludzi w Polsce, ponieważ niewiele kościołów i klasztorów jego zakonu uniknęło zniszczenia. Kraków, Sandomierz, Opawa – wszędzie było tak samo.

– Biskup Stanisław na pewno przyjął w niebie wielu męczenników, odkąd zjawili się tu barbarzyńcy – powiedział do siebie. – Codziennie znajdujemy w ruinach nowe ciała.

Tak, Tatarzy zawsze pogardzali chrześcijaństwem i dlatego starali się zbezcześcić wszelkie miejsca kultu, na jakie trafiali. Oczywiście wiele oznak profanacji uległo zniszczeniu wraz ze spaleniem kościoła czy klasztoru, ale zwykle pozostawał jakiś ślad ich złośliwych działań. Połamany krucyfiks, ciało Chrystusa rozbite na kawałki albo figury zrzucone z piedestału i wytarzane w brudzie, a nawet ciała księży i braci – uduszonych, okaleczonych, spalonych.

„O, Najświętsza Matko, musimy wszędzie zacząć naszą pracę od nowa”, pomyślał Jacek. „Proszę, daj nam siłę, abyśmy mężnie wytrwali, niezależnie od wszelkich ciężkich prób”.

Ciężkich prób! Było ich ostatnio wiele, a słynny krakowski kaznodzieja wiedział od początku, że sam nigdy nie mógłby znieść nawet najmniejszej. Musi raczej postępować jak małe dziecko i oddać siebie i swoją pracę w ręce Ojca niebieskiego. Co z tego, że ma pięćdziesiąt sześć lat? Droga, którą wybrał, jest dla wszystkich najpewniejsza, by osiągnąć szczęście i ostateczny spokój umysłu.

Następnego lata Jacek miał dobrą okazję, by wypróbować, jak głęboki jest spokój jego umysłu, gdyż posłaniec z Wrocławia przyniósł mu wiadomość o śmierci Czesława. Brat odszedł po swoją nagrodę szesnastego lipca, w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat.

– Straszne dni ostatniej wiosny, kiedy Tatarzy niszczyli Wrocław, to było zbyt wiele do zniesienia dla naszego dobrego ojca – powiedział posłaniec. – Nigdy już nie odzyskał sił.

Jacek pokiwał głową.

– Powiedz mi wszystko o moim bracie – rzekł spokojnie – szczególnie o tym, co się z nim działo od kapituły generalnej w Sandomierzu cztery lata temu. Wtedy spotkaliśmy się po raz ostatni.

Posłaniec spełnił jego prośbę, choć nie bez trudności. Ojciec Czesław tyle zrobił w ciągu tych czterech lat! Mówił kazania, nauczał, słuchał spowiedzi, był przewodnikiem dziesiątek dusz w życiu duchowym. Opiekował się również biednymi – pilnując, by potrzebujący we Wrocławiu otrzymywali środki niezbędne do życia. Wiele razy mówiono też o cudach…

– Powiadają, że jego modlitwy przywróciły życie chłopcu, którego ciało leżało przez osiem dni na dnie Odry – rzekł powoli posłaniec. – Jest oczywiście wiele innych cudownych opowieści.

Jacek słuchał go jak we śnie. Czesław umarł! A raczej stał się świętym w niebie. To wspaniale!

– Mów dalej – szepnął. – Opowiedz mi więcej.

Posłaniec opowiedział więc o bohaterstwie Czesława podczas mrocznych dni, kiedy Wrocław był oblężony przez Tatarów. W środku bitwy wszedł on na mury miasta i stał tam na widoku wroga z rękami wyciągniętymi w modlitwie, nie zważając na padające gęsto wokół niego zatrute strzały.

– Ofiarował samego siebie za grzechy Tatarów – wyjaśnił posłaniec. – A gdy się modlił, zauważono dziwne światło nad jego głową. Tatarzy też je widzieli i wielu z nich opuściło broń i nie walczyło więcej. Kilka dni później przenieśli się do Legnicy. Zniszczyli oczywiście większą część Wrocławia, ale ocalały nas tysiące, bo ojciec Czesław zapewnił nam schronienie w wyżej położonej części miasta. To na pewno dzięki jego modlitwom Tatarzy nie podjęli większych wysiłków, by nas tam dosięgnąć.

Nie było wątpliwości – Czesława uważano za świętego już za życia. Teraz, po jego śmierci, cały Wrocław miał tę pewność. Jacek też ją podzielał i po odjeździe posłańca długo klęczał w swojej celi, prosząc Boga o to, by pozwolił, aby Czesław pomagał mu w pracy.

– Mój brat nie jest już śmiertelnym człowiekiem, Panie, bo jego dusza osiągnęła miarę doskonałości, jaką od wieków dla niego przewidziałeś. Pozwól, proszę, by jego doskonałe modlitwy wyjednały łaski dla Polski. Wiesz, jak bardzo kochał swój kraj, a teraz ludzie potrzebują pomocy z nieba.

W miarę upływu tygodni Jacek nabierał przekonania, że Bóg spełnił jego prośbę. Czesław był teraz z pewnością jednym ze szczególnych patronów Polski. Razem z biskupem Stanisławem zrobiłby wszystko, co możliwe, dla pomyślności ukochanego kraju. Ale choć Jacek się z tego cieszył, było mu ciężko na sercu z innego powodu. Czesław Odrowąż mógł być czczony w polskich sercach jako święty sługa Boży, odkąd zakończyła się jego ziemska praca i Opatrzność pozwoliła, by przy jego grobie we Wrocławiu miały miejsce cuda. Ale czy był powód, dla którego Jacek Odrowąż miałby być również uważany za cudotwórcę i świętego? Żeby kobiety i mężczyźni tłoczyli się wokół niego, gdy nadzorował odbudowę klasztoru Świętej Trójcy w Krakowie i prosili, by ich uzdrowił z tej czy innej choroby?

– Drodzy przyjaciele, czemu nie spędzicie pięciu minut na szczerej modlitwie przed Najświętszym Sakramentem? – zachęcał. – To by pomogło znacznie bardziej niż moje ubogie słowa.

Mieszkańcy Krakowa słuchali go z szacunkiem, ale nie zaprzestali próśb. A jaki był tego efekt? Dobre serce Jacka wzruszało się i mnich kładł ręce na chorych, modląc się o tę czy inną potrzebną łaskę. Wiara jego przyjaciół była szybko wynagradzana i dzień za dniem rozbrzmiewały na ulicach radosne okrzyki, gdyż ułomni mogli chodzić, niewidomi widzieć, głusi słyszeć, a niemi mówić.

– Ojciec Jacek jest największym człowiekiem w Polsce! – wołano wszędzie. – Bóg dał mu łaskę robienia wszystkiego dla tych, którzy proszą go o pomoc!

Dwudziestego siódmego września 1243 roku przyszła do klasztoru Świętej Trójcy w Krakowie młoda matka o bladej twarzy. Miała na imię Witosława i trzymała na rękach dwóch bliźniaków.

– Pozwólcie mi zobaczyć ojca Jacka – prosiła brata, który otworzył jej drzwi. – Ja… chcę go prosić o pomoc.

Brat uśmiechnął się.

– Czy zapomniałaś o uroczystości ku czci świętego Stanisława w katedrze? Ojciec Jacek poszedł tam rano wygłosić główne kazanie.

Witosława zdawała się nie rozumieć.

– Spójrz – szepnęła, zdejmując lekką zasłonę z główek chłopców. – Spójrz na moje dzieci!

Brat pochylił się, po czym szybko cofnął z okrzykiem zgrozy.

– One są niewidome – wymamrotał. – Biedne maleństwa!

– Niewidome? Chcesz powiedzieć, że urodziły się bez oczu! – załkała matka, przykrywając je znów drżącymi rękami. – Och, nie mogę tego znieść!

Brat poczuł ukłucie bólu w sercu. Co za tragedia! Jakie okropne cierpienie! Ale ukrył swoje prawdziwe uczucia najlepiej, jak potrafił, i wskazał ręką w stronę katedry.

– Ojciec Jacek uczynił już setki cudów – rzekł pocieszającym tonem. – Jeśli teraz do niego pójdziesz, na pewno tobie pomoże. Pamiętaj tylko o jednym.

Witosława kołysała synków w ramionach, a po jej twarzy spływały wielkie łzy.

– O czym? – szepnęła łamiącym się głosem.

Brat odpowiedział jej poważnym tonem.

– Proś go o pomoc w imieniu biskupa Stanisława, który ma być wkrótce kanonizowany. Wtedy ojciec Jacek będzie się modlił z taką mocą, że Bóg da wszystko, o co Go poprosi – nawet jeśli wydaje się to niemożliwe.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.