Radosny żebrak. Rozdział dwunasty

W pięć dni później ksiądz Livoni zobaczył małą kawalkadę zbliżającą się do jego kościoła od strony Asyżu. Prowadził ją duży, dobrze ubrany mężczyzna.

Grom na grzbiecie muła, pomyślał z krzywym uśmiechem. Dobrze, że matka młodzieńca przesłała ostrzeżenie z ostatnią paczką jedzenia. I dobrze, że młody człowiek przejął się tym ostrzeżeniem. Ci ludzie nie wyglądali na takich, których można by zlekceważyć.

Kawalkada zatrzymała się. Dwaj jeźdźcy pomogli dużemu mężczyźnie zsiąść. Odebrało mu to trochę godności i na pewno nie poprawiło humoru.

– Dzień dobry, ojcze – powiedział nieuprzejmie. – Jestem Pietro Bernardone. Przyjechałem po swojego syna Franciszka.

Ksiądz Livoni wzniósł ręce w geście ubolewania.

– Jaka szkoda, że trudziłeś się nadaremnie, messer Bernardone. Młody człowiek wyjechał.

– Był tutaj – warknął Bernardone. – Nie ma sensu zaprzeczać.

– Nie zamierzam temu zaprzeczać – odrzekł spokojnie stary kapłan. – Ale, jak powiedziałem, wyjechał.

– Kiedy spodziewasz się go z powrotem?

– Nic na ten temat nie mówił, messer Bernardone.

– Czy wróci dziś wieczorem?

– Bardzo w to wątpię, messer Bernardone.

– Dokąd więc pojechał?

– Nie mam pojęcia, messer Bernardone.

Kupiec tupnął nogą.

– On jest złodziejem. Ukradł mi pieniądze – krzyknął.

– To zaiste poważne oskarżenie – odrzekł ksiądz, marszcząc brwi. – A teraz muszę wam powiedzieć, że dał mi trochę pieniędzy na kościół. Jeśli są wasze, muszę oczywiście je oddać.

– Każdy maravedi, jakiego ma, jest mój – odparł Bernardone.

– Dał mi trzynaście florenckich guldenów i cztery maravedi – wyjaśnił ojciec Livone, a kupcowi zrzedła mina. – Chciał, bym kupił oliwę do lampki przed ołtarzem. Muszę powiedzieć z przykrością, że wydałem kilka monet na ten cel. Chciał również…

– Bzdury – warknął Bernardone. – Trzynaście guldenów! On mnie obrabował z setek metrów najlepszego jedwabiu i dobrego konia na dodatek i sprzedał towar w Foligno. Wiem o wszystkim. Przeprowadziłem śledztwo w tej sprawie. Sam koń był wart…

– Chciał również dać mi więcej pieniędzy – ciągnął ksiądz Livoni – ale ich nie przyjąłem.

Oczy Bernardone zwęziły się.

– Nie? – zapytał ostro. – Więc gdzie one są?

– Na pewno nie potrafię na to odpowiedzieć, messer Bernardone. Sądzę, że nadal ma je przy sobie, choć nie przypominam sobie, bym ostatnio widział torbę, w której je trzymał – odkąd pokazał mi ją, kiedy tu przybył.

– Może zostawił ją w łóżku? – zauważył z szacunkiem jeden z jeźdźców.

Bernardone pokiwał głową.

– Możliwe, Fabiello. Jeśli pozwolisz mi rzucić okiem, ojcze…

– Proszę bardzo, jeśli sobie życzycie – powiedział spokojnie stary ksiądz – ale nie ma takiej potrzeby. Widzicie, on nie ma łóżka do spania. Spał na podłodze i z wielkim trudem przekonałem go, by przyjął moją starą szatę jako poduszkę pod głowę. Poduszka wciąż tam jest, gdybyście chcieli ją zobaczyć. Podłoga też. Ale nie ma torby ani pieniędzy.

– Może je złożył do kościelnej skarbony? – podsunął Fabiello.

Ale Pietro Bernardone miał już dość.

– Chcę, by on mi to oddał – powiedział z rozdrażnieniem. – Nie mam żadnego zatargu z tym księdzem.

Ksiądz Livoni wyjął z kieszeni kilka monet.

– To są guldeny, które mi dał – powiedział. – Proszę lepiej je zabrać, messer Bernardone.

Kupiec zawahał się przez chwilę.

– Dobrze – odrzekł. – To kwestia zasad. Nie jestem skąpcem, księże. Wydałem tysiące na mego niegodziwego syna; niczego mu nie żałowałem. A teraz on mnie okradł.

Kiedy Bernardone mówił, ksiądz Livoni ściskał w dłoni monety i przeliczał je po cichu.

– Dwanaście – powiedział. – Powiedziałem już, że wydałem trochę pieniędzy. Jakże droga jest teraz oliwa! Pamiętam, że kiedyś była tania, ale dzisiaj kupcy wykupują ją hurtowo i sprzedają po własnych cenach. Ale niech zobaczę… – wyjął kilka miedzianych pieniążków.

– Mniejsza o tego ostatniego guldena – powiedział Bernardone ze szczodrym gestem, nie zwracając uwagi na marudzenie starca. – Ale musisz mi obiecać, ojcze, że dostarczysz mi chłopca, jeśli wróci. I chcę, byś dał mi słowo jako osoba duchowna, że nie ukrywasz go w swoim domu ani w kościele.

– Możecie wejść i sami zobaczyć – odrzekł ksiądz Livoni, marszcząc brwi.

– Czy mam to sprawdzić, messer Bernardone? – zapytał usłużnie Fabiello.

– Nie! – ryknął Bernardone. – Wracamy do domu. Ale ja go jeszcze znajdę i niech Bóg ma go wtedy w opiece. Do zobaczenia… ojcze. – Pomogli mu dosiąść muła i kawalkada odjechała.

Ksiądz Livoni potrząsnął ze smutkiem głową i znów zajął swoje ulubione miejsce na gruzach murku.

– Pieniądze – powiedział, nie adresując tego do nikogo. Potem splunął.

***

Kiedy nadeszło ostrzeżenie od matki – nabazgrana w pospiechu kartka dołączona do paczki z jedzeniem, którą posłała do kościoła Świętego Damiana – Franciszek wiedział, że musi natychmiast stąd odejść. Wiedział też, dokąd pójdzie. Będzie bezpieczny w starym etruskim grobowcu.

Nie powiedział o tym księdzu Livoniemu, który z całą pewnością zostanie o wszystko wypytany, więc im mniej będzie wiedział, tym lepiej; udało mu się jednak znaleźć małego Giorgio, pastuszka kóz, i wysłał go do pani Piki z krótką wiadomością. Ona na pewno dochowa tajemnicy.

Na drugi dzień do jego kryjówki spadła paczka z jedzeniem, wydając głuchy odgłos. Matka znalazła więc sposób, by zaspokoić jego potrzeby. Jej miłość pomogła złagodzić nieco jego rozczarowanie i frustrację.

Po długim oczekiwaniu Głos przemówił – a kiedy go posłuchał, jego praca okazała się niczym, a on sam został pozbawiony Obecności.

Etap żalu nad sobą wkrótce się skończył. Nie służył już niestałemu panu, który zmieniał nastroje według kaprysu. Jego Panem była Prawda, Sprawiedliwość i Miłosierdzie w Jednym, Droga, Zmartwychwstanie i Życie w Jednym. Ponad wszystkim była Miłość. A sługa Pana, Franciszek, był niepojętnym uczniem, gaworzącym dzieckiem, które jeszcze nie nauczyło się chodzić, a co dopiero myśleć.

Odpowiedzią na godziny żarliwej modlitwy była rozbłyskująca myśl, wspomnienie krótkiego wersetu z Pisma: „Wasze drogi nie są moimi drogami, mówi Pan”.

To naprawdę była odpowiedź i mógł tylko przyjąć to, co mu się przydarzyło, i czekać na nowe polecenia. Nie opuści grobowca, nim się nie dowie, czego się od niego oczekuje. Był naczyniem gotowym do napełnienia, rozumnym ciałem czekającym aż poruszy je wola Boga.

Jednak w miarę upływających dni zaczął zadawać sobie pytanie, czy jego własna wola jest naprawdę tak ujarzmiona, jak jego myśli. Miał pewność, że jest gotów służyć Panu, a jednak było coś jeszcze, uczucie ulgi, że musi tylko czekać. Dlaczego miałoby mu to przynosić ulgę?

Drążąc bezlitośnie swoje sumienie odkrył, że za ulgą czai się jego stary wróg – strach.

Bał się opuścić grobowiec, bał się spotkać z ojcem, który będzie na niego krzyczał, a najbardziej ze wszystkiego bał się, że ojciec mógłby go przekląć. Każdy wiedział, że przekleństwo ojca jest czymś strasznym. A czy Bóg przyjmie na służbę tego, którego wyklął ziemski ojciec?

Jednak podłożem wszystkiego był strach, a tego nie mógł znieść.

Nie było pewne czy ojciec go przeklnie, czy nie.

Pewnym było natomiast, że rycerz w służbie Króla nad królami nie może działać ze strachu przed człowiekiem.

Minęło kilka następnych dni, nim tok jego myśli przekształcił się w decyzję. Ale decyzja został podjęta i pewnego dnia – prawie w miesiąc od zniknięcia ze Świętego Damiana – Franciszek wyszedł z grobowca, mrużąc oczy przed światłem, i zaczął iść, na nogach osłabionych długotrwałym brakiem ruchu, w stronę miasta.

***

Pietro Bernardone był w swoim biurze, kiedy to się stało.

Na pozór nie zaszły tu żadne zmiany. Fabiello był jak zwykle przy swoim biurku, z długim, spiczastym nosem tak blisko księgi, iż zdawało się, że nim pisze, a pióro służy wyłącznie jako narzędzie zapasowe. Pozostali urzędnicy też pracowali jak zwykle. Wszyscy jednak wiedzieli i rozmawiali o tym poza biurem. Każdy powtórzył to przynajmniej jednej osobie.

Cały Asyż wiedział już, że syn Pietro Bernardone ukradł pieniądze i uciekł.

Bernardone wiedział, że nie powinien był zabierać ze sobą pracowników do Świętego Damiana; tylko Fabiella lub, może nawet lepiej, konsula Reviniego. Ale nie można było iść do Reviniego z taką sprawą. Nie dlatego, że o tym nie wiedział – on, jego żona, rodzina i pozostali. Wiedzieli wszyscy. Nic podobnego nie przytrafiło się dotąd temu domowi. Nic podobnego nie przytrafiło się dotąd jemu.

Nie chodziło o pieniądze. Skradziona suma była śmiesznie mała jak na jego obroty. Pietro wciąż sobie powtarzał, że nie chodzi mu o pieniądze, tylko o Franciszka.

Stracił syna. Gdyby Franciszek poległ w bitwie pod Ponte San Giovanni, byłoby to wielkie nieszczęście, straszny cios. Ale umarłby w chwale, a jego imię wymawiano by z szacunkiem.

Gdyby umarł z choroby, po wypuszczeniu z więzienia w Perugii, wciąż można byłoby powiedzieć, że to honorowa śmierć.

Ale uciekinier, złodziej z jakimiś dziwnymi, spaczonymi pomysłami co do pieniędzy! Jak to możliwe, że jego syn mógł mieć takie dziwne, spaczone pomysły co do pieniędzy? Ofiarował je temu staremu, zgrzybiałemu księdzu, który jako człowiek rozsądny nie zgodził się ich przyjąć, bo wiedział, że Pietro Bernardone nie jest człowiekiem, który pozwoli się obrabować z jakiegoś powodu czy w jakimś celu.

Matka Franciszka próbowała oczywiście wstawić się za nim. Przerwał jej od razu.

– Dziecko Boże nie kradnie.

To ją uciszyło. Bez wątpienia było w tym sporo jej winy. Wbiła chłopcu do głowy niewłaściwe idee, a teraz każdy mógł zobaczyć ich straszne konsekwencje, a jej pozostało tylko wypłakiwać oczy.

W międzyczasie dowiedzieli się wszyscy. Nikt z nim oczywiście o tym nie rozmawiał, ale mógł z łatwością sobie wyobrazić, co mówią za jego plecami. Był człowiekiem napiętnowanym, ojcem złodzieja. Niektórzy kupcy w mieście mogli się nawet posunąć do tego, by powiedzieć, że Franciszek zrobił jawnie i niezdarnie to, co jego ojciec robił sprytnie i ukradkiem. Czysta zazdrość, ponieważ nieraz zarabiał więcej niż oni na tej czy innej transakcji. Oni oczywiście zrobiliby mu dokładnie to samo, gdyby potrafili. A teraz będą się napawać…

Nic dziwnego, że to się stało, kiedy Pietro Bernardone był pogrążony w takich myślach. Nigdy go nie opuszczały, chociaż bardzo się starał koncentrować na pracy. Dwa razy odkrył w ostatniej chwili, że popełnił w ważnych listach handlowych błędy, które mogły go kosztować sporo pieniędzy.

Z dworu dobiegły urywane okrzyki i wybuch śmiechu. Do krzyków dołączył tupot małych nóg. Uliczne łobuziaki biegły tam, gdzie zapowiadała się jakaś rozrywka, zbrodnia, wypadek – może ktoś wypadł z okna albo pobiło się dwóch pijaków.

Pietro Bernardone podszedł rozdrażniony do okna, by je zamknąć i odgrodzić się w ten sposób od plebejskich hałasów. Grupa chłopaków kręciła się przy kimś, rzucając w niego, czym popadnie. Pewnie jakiś nieszczęsny szaleniec albo pijany. Obrzucali go błotem i śmieciami, a ich ofiara, zamiast się bronić lub uciekać, szła powoli ze spuszczoną głową, chroniąc jedną ręką oczy. To był niesmaczny widok. Ale zamykając okno, Bernardone zawahał się.

Człowiek miał na sobie łachmany, które jednak z całą pewnością były kiedyś dobrym gatunkowo ubraniem. Bardzo dobrym, haftowanym.

Bernardone uświadomił sobie, że rozpoznaje ten ubiór. Sam za niego zapłacił niemałe pieniądze. Ten człowiek ukradł strój Franciszka.

Wybiegł na ulicę. Ulicznicy cofnęli się nieco na widok wielkiego, dobrze ubranego i bardzo rozgniewanego mężczyzny.

I wtedy Pietro Bernardone zobaczył z przerażeniem, że ich ofiarą był Franciszek, chudy, mizerny, rozczochrany i brudny.

Przez chwilę kupiec stał jak wryty. Potem przystąpił do działania. Chwycił przypominającego stracha na wróble syna za kark, obrócił i poprowadził ulicą do domu. Rycząc, popchnął go po schodach do piwnicy, gdzie mieścił się skład towarów. Uderzył go prosto w twarz. I jeszcze raz przez głowę. Tłukł nim od ściany do ściany, a kiedy syn upadł, postawił go znów na nogi i, trzymając, bił dalej.

Gdy zabrakło mu tchu, puścił go, a wyniszczone ciało opadło bezwładnie na podłogę.

Bernardone patrzył na to nabiegłymi krwią oczami i ze świszczącym oddechem. Kopnął jeszcze dwa razy, mocno. Potem odwrócił się i zamknął za sobą drzwi. Schował klucz do kieszeni. Wszedł powoli po schodach. U góry stało parę osób, wpatrując się w niego; z początku nie widział ich wyraźnie. Zataczał się. Każdy krok był bolesnym wysiłkiem. Pokojówki i służba. I Pika też.

Dotarł na parter, a oni cofnęli się. Twarz miał purpurową. Popatrzył na nich.

– Nikomu – wydyszał – nikomu… nie wolno… iść… do składu… w piwnicy. Nikt… nigdzie w pobliżu. Jeśli ktokolwiek… to zrobi… wyrzucę jego lub ją z mojego domu! Nieważne, kto to będzie. – Potykając się, poszedł do sypialni.

***

Wszyscy w domu chodzili na palcach i mówili tylko szeptem, nawet kiedy Pietro Bernardone był w biurze i najprawdopodobniej ich nie słyszał. Kupiec nie pozwalał nikomu się do niego odzywać, z wyjątkiem pytań związanych z zamówieniami. Zwolnił Lauro za to, że się śmiał, chociaż służący zaklinał się, że tylko kaszlał. Zabronił żonie wychodzić z domu.

– Nie możemy pokazywać publicznie naszych twarzy. To nam zrobił ten twój syn bandyta.

Pani Pika udała się do swojego pokoju i tam została. Nie przyszła na wieczorny posiłek i kupiec spożywał go sam w posępnej ciszy.

Trzech służących w kuchni zerwało się z przerażeniem, gdy pan domu zjawił się nagle pośród nich. Nigdy dotąd tego nie robił. Nie mówiąc ani słowa, wziął bochenek chleba, napełnił dzban wodą i wyszedł. Kucharz i jego dwaj pomocnicy spojrzeli na siebie. Żaden się nie odezwał.

Kupiec zszedł do piwnicy. Pani Pika, nasłuchująca niespokojnie z miejsca blisko szczytu schodów, słyszała tylko głos męża.

– Milcz! – ryczał. – Ani słowa! – Potem drzwi trzasnęły i usłyszała odgłos przekręcanego klucza. Wróciła do swojego pokoju.

Minęły cztery dni, a Bernardone nie ustępował. Piątego dnia rano oznajmił, że znowu musi wyjechać w interesach, tym razem do Rieti. Wróci przed upływem tygodnia.

– Co się tyczy Franciszka Bernardone – rzekł chłodno – moje polecenia zostają bez zmian, z tym, że ty, Fabiello, będziesz mu przynosił bochenek chleba i dzbanek wody rano, a drugi dzbanek przed pójściem spać. Tu jest klucz. Nie dasz go nikomu innemu. Nie będziesz rozmawiał z Franciszkiem, a jeśli on odezwie się pierwszy, nie odpowiesz. Czy to jasne?

– Tak, messer Bernardone.

Kupiec wyjechał.

***

Nikt nie ośmielił się powstrzymać pani Piki przed zejściem do składu w piwnicy. Nikt nie ośmielił się podsłuchiwać długich, szeptanych rozmów, jakie za każdym razem prowadziła z synem. Ale służący zauważył coś dziwnego. Z początku pani Pika wracała płacząc. Potem była zamyślona i poważna. Jeszcze później wydawała się dosyć pogodna, jak gdyby wracała z wesołej kompanii i cieszyła się miłymi wspomnieniami.

Ale gdy służba zobaczyła pewnego wieczoru, jak otwiera małą skrzynkę z narzędziami, zaczęli się niepokoić, a ich niepokój zmienił się w przerażenie, kiedy trzeciego dnia rano Fabiello, schodząc do więzienia, jak nazywali skład, zobaczył, że drzwi są otwarte, a więzień znikł.

Fabiello zaczął drżeć. Jego przecież obarczono odpowiedzialnością; tylko on miał klucz. Pocieszał się myślą, że zawsze może pokazać panu, iż zamek został sforsowany siłą.

Pani Pika zebrała wystraszoną służbę i próbowała ich uspokoić.

– Powiem mężowi prawdę. Sama uwolniłam syna. Nie bójcie się, że którykolwiek z was będzie o to obwiniony.

Ale oni pamiętali Lauro, który został odprawiony po ataku kaszlu, i dalej się bali.

W dwa dni później Pietro Bernardone wrócił z Rieti. Fabiello od razu doniósł, co się stało, i zszedł z nim do piwnicy, by pokazać wyłamany zamek.

Kupiec tylko pokiwał głową. Kiedy wrócili na górę, pani Pika czekała już na męża.

– Nie musisz pytać, kto uwolnił Franciszka – powiedziała. – To ja.

– Fabiello, wracaj do biura – rzekł bezbarwnym głosem Bernardone. Wziął potem żonę za ramię i zaprowadził do swojego pokoju. Zamknął drzwi. Jego twarz miała barwę popiołu.

– Dotąd myślałem, że tylko mój syn Franciszek zapomniał, co mi zawdzięcza. Teraz widzę, że ty też. Wygląda na to, że nie jestem już panem w swoim domu. Moje polecenia są traktowane jak puste słowa. – Nagle ryknął: – Jak śmiałaś zrobić coś takiego, kobieto? Jak śmiałaś?

– Jestem jego matką – odrzekła Pika. – To powinno wystarczyć.

– Wystarczyć przeciw moim poleceniom? – wrzasnął.

– Wystarczyć, by ocalić tego biednego chłopca przed twoim okrucieństwem.

– Madonno! Ta kobieta oszalała. Więc to ja jestem okrutny, ja? Pewnie powinien był przyjąć tego przestępcę jak syna marnotrawnego! Tłuste cielę dla nikczemnika, który mnie okradł i wystawił – a ciebie też – na pośmiewisko całemu miastu. Boże, co ja uczyniłem, by zasłużyć sobie na takiego syna! Zawsze wypełniałem swoje obowiązki. Pracowałem. Traciłem na niego pieniądze; pewnie za to jestem teraz karany. Niczego mu nie żałowałem. A teraz on traktuje mnie – nas – w taki sposób. A moja własna żona pozwala mu znów uciec, moja własna żona!

– Chce żyć tylko dla Boga – odrzekła Pika. – Ani ty, ani nikt inny nie może go powstrzymać.

– Na pewno świetnie zaczął – zadrwił kupiec. – Okradł i znieważył rodziców. Dwa złamane przykazania – najpewniejszy sposób, by zadowolić Boga, jak sądzę. Jakże głupia jesteś, że dałaś mu się oszukać! Jest szaleńcem, obłąkanym przestępcą pozującym na… świętego albo pustelnika, czy co tam udaje.

– Wiem na ten temat więcej niż ty – powiedziała Pika. – Jeśli zechcesz mnie wysłuchać…

– Nie będę słuchać ciebie i tego steku kłamstw, jakie ci powiedział, byś go uwolniła. Niszcząc przy tym dobry zamek. Oraz drzwi. Słyszałaś, co powiedziałem: jeśli ktokolwiek, nieważne kto, postąpi wbrew moim poleceniom, wyrzucę tę osobę z mojego domu. Słyszałaś, prawda?

– Zatem odejdę – odpowiedziała bezbarwnym głosem.

– Tak – zagrzmiał Bernardone – teraz, gdy zostałem znieważony, kiedy ludzie pokazują mnie palcami – to jest ojciec tego szalonego żebraka – ty chcesz mnie opuścić! Nie chciałaś odejść, dopóki wszyscy mnie szanowali…

– Teraz jesteś dla mnie niesprawiedliwy – rzekła Pika. – Nie chcę odejść. To ty powiedziałeś, że wyrzucisz mnie z domu.

– Niczego takiego nie powiedziałem – zaperzył się kupiec. – Powiedziałem… powiedziałem… mniejsza z tym. Jesteś równie szalona jak twój drogi syn. Może ci odpowiada, żeby ludzie mówili: Coś musi być nie tak z Pietro Bernardone, że nie tylko syn go opuścił, ale również żona. O nie, kobieto. Zostaniesz. A co do przestępcy, zobaczysz, co zrobię. Zobaczysz!

Wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami z taką siłą, że zdawało się, iż dom zadrżał w posadach.

Pani Pika zaczęła się modlić o siłę, nie po to, by znieść gniew męża, bo miała pewność, że potrafi, nawet gdyby miał ją bić, kopać i zamknąć w piwnicy – ale o siłę, by znieść spełnienie swoich modlitw. Przez wszystkie lata od urodzenia Franciszka modliła się, by jej syn stał się dzieckiem Bożym. Wiedziała, że prosi o rzecz wielką i niebezpieczną. Teraz nadeszło spełnienie. Franciszek powiedział jej wszystko. To oznaczało, że go straciła, jak matka musi stracić syna, kiedy ten oddaje się Bogu. W sercu miała pewność, że już go nigdy nie zobaczy.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.