Pasterz świata. Rozdział trzeci

– Jeszcze jedna ceremonia – westchnął stary król Ludwik Bawarski. – Pewnie będę znowu musiał włożyć mundur. Jakie to uciążliwe.

Hrabia Hertling, bawarski minister spraw zagranicznych, uśmiechnął się.

– To przecież nuncjusz papieski, Wasza Wysokość.

– Tak, tak, wiem. Trzeba być uprzejmym dla Stolicy Apostolskiej. Katolicki kraj musi dać dobry przykład. Nie możemy wymagać od innych, by godnie się zachowywali, jeżeli sami tego nie zrobimy. Pełne umundurowanie jest ważne. Jaki on jest, Hertlingu?

– Jeszcze go nie widziałem, Wasza Wysokość. Jest jednak dość młody na swój urząd. Niedawno przekroczył czterdziestkę. Powinienem też wspomnieć, że nie ma doświadczenia. Wcześniej nie był nigdzie nuncjuszem.

– Chyba nie bardzo nas sobie cenią w Rzymie, prawda, Hertlingu? Skoro przysyłają nam kogoś takiego. Cóż, mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo – mam na myśli audiencję.

– Skończy się po kilku minutach, Wasza Wysokość. To będzie tylko przedstawienie listów uwierzytelniających i trochę zwykłych uprzejmości.

– Dobrze. Zrobimy to z klasą.

I tak młody arcybiskup Pacelli został przywieziony do Pałacu Królewskiego tradycyjnym galowym powozem – z biegnącymi przed nim lauframi, strażą i wszystkim. Królewscy szambelani kłaniali się. Mistrz ceremonii przyjął go, trzymając laskę w dłoni. Sala audiencyjna była pełna dworzan w mundurach błyszczących złotem i udekorowanych medalami. Stary król Ludwik siedział na tronie w pełnym umundurowaniu, z ciężkimi epoletami, gwiazdami i wstęgą. Jego mundur był świeżo wyprasowany, lecz królewskie uniformy i tak zawsze wyglądały na wygniecione. Przebiegłe małe oczka obserwowały wejście papieskiego nuncjusza. Zobaczyły wysokiego, szczupłego prałata poruszającego się z wytwornością i dostojeństwem w długiej jedwabnej szacie, co dziwnie kontrastowało z dworzanami i żołnierzami. Piękna twarz, pomyślał stary król, szlachetna twarz. Wygląda jednak, jakby za dużo studiował. Zmarszczki wokół oczu i ust, w jego wieku!

Nuncjusz Pacelli przedstawił swoje listy, a król, hrabia Hertling i dwór ograniczyli się do zwykłej krótkiej mowy.

Nuncjusz zaczął dość spokojnie; jednak po pierwszych grzecznościowych słowach wypowiedział zdanie, na dźwięk którego Hertling zesztywniał. Król wyprostował się na tronie.

– Trzeba będzie odbudować ludzką społeczność na fundamencie chrześcijańskiej mądrości – rzekł nuncjusz. – Może to zapewnić tylko sprawiedliwy i trwały pokój, a taki pokój mógłby istnieć jedynie na bazie praw Chrystusa.

Zebrani słuchali, wstrzymując oddech. Pokój… Ten człowiek miał czelność wymówić słowo „pokój”, które przeciętny Niemiec ledwo śmiał pomyśleć.

– Moim słabym siłom została powierzona misja współpracy nad dziełem pokoju – powiedział powoli nuncjusz, akcentując każde słowo. – Ta chwila nie ma być może porównywalnej w historii.

To ukaże się jutro we wszystkich gazetach, pomyślał hrabia Hertling. Co powie na to Berlin? Był zbyt doświadczonym mężem stanu, by nie wiedzieć, że nuncjusz tak naprawdę kierował swoją mowę nie do Monachium, lecz do Berlina, nie do króla Bawarii i jego ministra spraw zagranicznych, tylko do cesarza Wilhelma II i pana von Bethmann-Hollwega, kanclerza Rzeszy.

Zamiast kilku frazesów, nuncjusz Pacelli spuścił bombę pokoju.

Słyszano później Hertlinga, jak mówi:

– Ten Pacelli jest więcej wart niż cała armia.

Wrażenie w Berlinie było elektryzujące. W niespełna miesiąc później nuncjusz Pacelli odbył swoją pierwszą rozmowę z kanclerzem Rzeszy… w Berlinie. A po kolejnych trzech dniach przybył specjalnym pociągiem do Bad Kreuznach, niemieckiej kwatery głównej, na audiencję z niemieckim cesarzem.

Kiedy nuncjusz ze swoim sekretarzem, monsignore Schioppą, przybył przed Kurhaus – hotel, w którym przebywał Wilhelm II – gwardia honorowa zaprezentowała broń, a cesarz wyszedł na powitanie gościa.

Wilhelm II, którego przynajmniej połowa Europy uważała za najgorszego człowieka tamtych czasów i którego prasa aliancka porównywała z Neronem i Attylą, był niewysokim mężczyzną o pięknych regularnych rysach. Jego słynne podkręcone do góry wąsy zaczynały siwieć. Nie był już taki dziarski jak przedtem. Lata wojny odcisnęły na nim swoje piętno.

– Mam nadzieję, że miałeś udaną podróż, Ekscelencjo?

– Bardzo wygodną, dzięki uprzejmości okazanej przez Waszą Wysokość.

Wymieniając zwykłe grzeczności, obserwowali się nawzajem uważnie. Nuncjusz przedstawił monsignore Schioppę, lecz cesarz tylko go pozdrowił krótkim skinieniem głowy.

Podano napoje i przekąski w pokoju na pierwszym piętrze, nim przeszli dalej do gabinetu cesarza. Dopiero tam zaczęła się poważna rozmowa.

Nuncjusz Pacelli dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. Porównania z Neronem i Attylą były oczywiście śmieszne. Cesarz nie był barbarzyńcą ani też człowiekiem z gruntu złym. Był tylko słaby i nieśmiały i starał się to zamaskować głośnym i niekiedy przesadnym zachowaniem. Inteligentny, lecz pochopny w osądach. Brakowało mu taktu i dyskrecji, lecz miał otwarty umysł i lubił nowinki. Był próżny i gadatliwy… ale przez ponad dwadzieścia pięć lat zapewniał krajowi pokój. W tę wojnę został raczej wciągnięty, niż ją rozpoczął.

Cesarz z kolei niewiele wiedział o Pacellim, podobało mu się jednak to, co zobaczył. Dużo później, podczas swego wygnania w Holandii, napisał o tym spotkaniu: „Pacelli jest człowiekiem o szlachetnej i przyciągającej osobowości, wybitnie inteligentnym i z nienagannymi manierami, prawdziwy wzór katolickiego księcia Kościoła”.

Teraz nuncjusz dał mu osobisty list od papieża, a cesarz od razu go przeczytał.

– Zgadzam się – powiedział. – To jest czas, by papież działał.

Trzeba jednak było podejść do tego ostrożnie, żeby alianci nie pomyśleli, iż cesarz jest gotów zawrzeć pokój, gdyż nie wierzy, że mógłby wygrać wojnę. Niemcy nie były i nigdy nie zostaną pokonane.

Nuncjusz zasugerował delikatnie, że pokój teraz wymagałby pewnych ofiar. Należałoby odbudować Belgię i zapłacić ogromne odszkodowanie za poczynione tam zniszczenia…

Wilhelm II nie był pewnie zadowolony z Belgii. Wiedział dobrze, że pogwałcenie jej neutralności przez jego wojska wyrządziło dużą szkodę dobremu imieniu Niemiec. Pozostał przyjazny, lecz powtórzył, że gotowość do rozmów o warunkach pokoju nie może być postrzegana jako oznaka słabości Niemców. Może najlepszym, a nawet jedynym rozwiązaniem było kontynuowanie walki, aż wrogowie jego kraju to zrozumieją i nie będzie im się wydawało, że mogą wygrać. Wtedy przyjdzie czas na wspaniałomyślność i rycerskie zachowanie…

W chwilę później przyznał, że wolałby, aby to raczej papież doprowadził do pokoju niż socjaliści.

– I mówię to, mimo że jestem protestantem i głową państwa bardziej protestanckiego niż katolickiego. Właśnie tak!

Mówił nieprzerwanie. Nuncjusz widział wyraźnie, że nic konstruktywnego nie wyniknie z dyskusji z tym nerwowym, impulsywnym mężczyzną, który przeskakiwał z jednego tematu na drugi. Miał już obraz sytuacji. Wilhelm II nie sprzeciwiał się pokojowi, lecz był politycznym dyletantem. Trzeba będzie porozmawiać z niemieckim kanclerzem, von Bethmann-Hollwegiem.

Kanclerz von Bethmann-Hollweg również był przyjazny. Jednak w trakcie negocjacji jego rząd został pokonany w parlamencie. Nowy kanclerz, Michaelis, był urzędnikiem państwowym bez większego doświadczenia w sprawach międzynarodowych i pobożnym, choć dość ograniczonym luteraninem.

Następny dyletant, pomyślał nuncjusz Pacelli. Wiedział, że znów będzie musiał przejąć inicjatywę, więc wypracował realny plan pokojowy złożony tylko z siedmiu punktów jako podstawę negocjacji. Był to program minimum. Wielka Brytania ma oddać Niemcom ich podbite kolonie. Niemcy mają ewakuować okupowaną część Francji i przywrócić niepodległość Belgii. Z pewnością żaden niemiecki rząd przy zdrowych zmysłach nie odmówi.

Michaelis nie odmówił. Ani się nie zgodził. Po prostu nie zrobił nic.

Kiedy po trzech tygodniach nie nadeszła żadna odpowiedź, papież Benedykt XV osobiście wystosował kolejny apel pokojowy.

Mężczyźni w okopach we Flandrii i północnej Francji patrzyli na siebie. Czy to możliwe, że teraz skończy się rzeź, ostrzał, groza trującego gazu, życie pośród szczurów, wszy i gangreny?

Benedykt XV w Watykanie, Pacelli z powrotem w monachijskiej nuncjaturze, czekali na odpowiedź świata.

Wreszcie nadeszła. Niemiecka prasa pisała, że apel papieża z pewnością jest efektem machinacji i intryg Wielkiej Brytanii, że papież jawnie opowiedział się po stronie wrogów Niemiec. Prasa francuska pisała, że papież stał się niemieckim agentem…

Poseł niemieckiego parlamentu, luterański pastor Traub, oznajmił pogardliwym tonem:

– My, Niemcy, nie potrzebujemy mediatora. Czemu mielibyśmy przyjąć pokój z ręki papieża w jubileuszowym roku reformacji?

Po dziewięciu tygodniach nuncjusz Pacelli otrzymał odpowiedź cesarskiego rządu niemieckiego, odpowiedź Michaelisa. Rozerwał kopertę i przeczytał. Dokument był długi. Ważne w nim było tylko jedno słowo: nie.

Nuncjusz Pacelli rozpłakał się. Szlochał jak jego Pan nad Jerozolimą i z tego samego powodu. Wiedział, że demony pychy, arogancji i fanatyzmu dzisiaj zwyciężyły. Wynikiem tego będzie katastrofa, nie tylko dla Niemiec, lecz dla całego świata.

Kolejny milion młodych mężczyzn zginie na polach bitewnych. Więcej milionów umrze z głodu i chorób. A kiedy w końcu nastanie pokój, nie będzie zrodzony z chrześcijańskiego ducha, lecz z nienawiści i rozpaczy i stanie się źródłem większego nieszczęścia w przyszłości.

***

W Rosji wybuchła rewolucja. Rząd niemiecki dolał oliwy do ognia, przemycając do Rosji człowieka, który z czasem miał się stać komunistą numer jeden – Lenina, niskiego, łysego mężczyznę ze spiczastą bródką i skośnymi mongolskimi oczami. Wcześniej żył na wygnaniu w Szwajcarii. Nowy rewolucyjny rząd rosyjski zawarł separatystyczny pokój z Niemcami.

Teraz jednak do wojny przystąpiły Stany Zjednoczone z setkami tysięcy żołnierzy. Wszyscy z najlepszym, nowoczesnym uzbrojeniem. Nie byli niedożywieni i zmęczeni walką jak Francuzi, Brytyjczycy i w rzeczy samej Niemcy, mający za sobą prawie cztery lata nieprzerwanej walki. Tryskali zdrowiem, świeżością i energią. To, a do pewnego stopnia nowy brytyjski wynalazek zwany „czołgiem”, było zbyt wiele dla żołnierzy niemieckich.

Sojusznicy Niemiec odpadli z wojny. Niemiecki front przechodzący przez Francję został przełamany. Cesarz abdykował i uciekł do Holandii. W Niemczech wybuchło kilkanaście rewolucji. Królowie, książęta i możnowładcy abdykowali jeden po drugim. Kwiat niemieckiej młodzieży, w liczbie dwóch milionów, poległ na polach bitew. W kraju panował głód i zamieszki.

Niemcy poddały się.

Nuncjusz Pacelli wciąż trwał na swoim stanowisku w Monachium. Musiał zaprzestać wysiłków, by doprowadzić do pokoju, lecz nigdy nie przestał pomagać ludziom niezależnie od ich narodowości, rasy czy wyznania. Odwiedzał obozy jenieckie. Rozdzielał paczki z żywnością. Przemierzał tysiące kilometrów w całym kraju, do Ellwangen w Wirtembergii, do Ratyzbony, Halle i Monastyru, gdzie włoscy jeńcy wciąż czekali na uwolnienie, do Ingolstadt, gdzie jeńcy francuscy, brytyjscy, polscy i rosyjscy byli trzymani w jednym wielkim obozie.

Zwracał się do tych ludzi, rozmawiał z nimi indywidualnie, dawał im paczki z jedzeniem i pocztę, słuchał spowiedzi.

Tylko ktoś, kto był jeńcem wojennym, zrozumie, co znaczyło dla tych zapomnianych ludzi Europy, żyjących w okropnych warunkach, odciętych od świata, kiedy nuncjusz mówił im, że papież nie zapomniał o swych duchowych dzieciach za kolczastym drutem i że on przychodzi w imieniu Ojca Świętego, by przekazać im jego miłość i błogosławieństwo. Podnosili wzrok na tego wysokiego, szczupłego mężczyznę, który przemawiał do nich z pełną miłości troską i klękali, kiedy im udzielał papieskiego błogosławieństwa.

– Czy widziałeś jego ręce? – szepnął francuski żołnierz. – Nigdy w życiu nie widziałem takich dłoni. Piękniejsze od kobiecych.

– To prawda – odrzekł jego kolega. – To ręce świętego.

Angielski żołnierz, katolik, podszedł do nuncjusza. Łzy spływały mu po policzkach, kiedy cytował słowa Chrystusa:

– Byłem głodny i daliście mi jeść; byłem chory i w więzieniu i przyszliście do mnie…

Nuncjusz nie musiał jednak podróżować, by znaleźć ludzką biedę i nieszczęście. Sporo tego było w Monachium. Raz za razem opróżniał spiżarnię nuncjatury, ku przerażeniu kucharki i gospodyni, na którą spadał niezwykle trudny obowiązek ponownego jej napełnienia. W latach 1918–1919 trudniej było w Niemczech zdobyć jedzenie niż cokolwiek innego.

Gospodyni była franciszkanką. Podczas wizyty w słynnym klasztorze w Altötting nuncjusz zapytał matkę przełożoną, czy nie mogłaby mu znaleźć odpowiedniej osoby, która zajęłaby się prowadzeniem gospodarstwa nuncjatury.

– Tak, sądzę, że mam kogoś takiego – odpowiedziała. – Nie jest właściwie gospodynią, lecz nauczycielką. Ale myślę, że to osoba, której Wasza Ekscelencja potrzebuje.

Nauczycielka-gospodyni nazywała się Pasqualina Lehnert, teraz po prostu siostra Pasqualina. Ani ona, ani jej pracodawca nie wiedzieli wtedy jeszcze, że będzie się troszczyć o jego sprawy aż do dnia jego śmierci, ponad czterdzieści lat później.

Pewnego razu weszła do jego gabinetu o nietypowej porze i kiedy na nią spojrzał, od razu wiedział, że stało się coś złego.

– Co się stało, siostro?

– Komuniści, Wasza Ekscelencjo. Nie słyszałeś strzałów?

Nuncjusz nasłuchiwał. Tak, z daleka dobiegało suche, urywane staccato, podobne do szybkiego uderzania w bęben. Ogień z karabinów maszynowych.

– Jadą jak szaleńcy przez miasto w wielkich ciężarówkach – powiedziała siostra Pasqualina. – I strzelają jak szaleni.

Skinął głową. Komuniści wzniecali zamieszki w wielu miastach i było tajemnicą poliszynela, że zamierzali podjąć próbę zdobycia Monachium. W ostatnim czasie wyjechało wielu członków korpusów dyplomatycznych, przemysłowców i bankierów – z pewnością zostali ostrzeżeni. Praktycznie każdy wiedział, że coś wisi w powietrzu. A teraz nadeszło. Socjalizm w nowej niemieckiej republice nie wystarczał zapaleńcom. A agenci Lenina pracowali wcześniej nad nimi i wieloma bezrobotnymi, biednymi.

– Co mamy robić, Wasza Ekscelencjo?

– To co zwykle, siostro.

Do gabinetu wpadł sekretarz nuncjusza.

– Wasza Ekscelencjo, czerwoni zajęli miasto.

– Wiem – odrzekł ze spokojem Pacelli. – Co robi rząd?

– Powiedziano mi, że uciekł. Chyba nikt nie wie dokąd.

– Bardzo dobrze – odparł nuncjusz. – Powiedz kierowcy, by przygotował mój samochód na trzecią.

Sekretarzowi wyraźnie ulżyło.

– My też wyjedziemy, Wasza Ekscelencjo?

– Oczywiście, że nie. Przysłał mnie tutaj Ojciec Święty i zostanę, dopóki mnie nie odwoła. – Nuncjusz odwrócił się do gospodyni. – Odwiedzę tych biednych ludzi na ulicy przy moście. Jak ona się nazywa? Chyba Turmstrasse. Będę potrzebował jedzenia. I proszę, siostro, nie żałuj.

– Nie możesz tam pojechać w środku rewolucji, Ekscelencjo – wyjąkał sekretarz.

– Rewolucja czy nie, moi biedni muszą jeść.

– Zostało nam bardzo mało jedzenia – uświadomiła mu zwięźle siostra Pasqualina.

– Jaka szkoda. Daj mi połowę. Mam nadzieję, że wystarczy.

O trzeciej nuncjusz odjechał samochodem. Po drodze minął kilka komunistycznych patroli, mężczyzn w zniszczonych i niechlujnych mundurach wojskowych. Pośród nich było paru marynarzy. Wiedział, że marynarze pierwsi wszczęli rewolucję przeciw cesarskiej władzy, tak jak w Rosji. Wygrażali mu pięściami i wykrzykiwali obelżywe słowa.

Kiedy wrócił ze swej charytatywnej misji, sekretarz miał dla niego nowinę.

– Proklamowali nowe państwo – powiedział. – Nazywają je Bawarską Republiką Rad. Przywódcą jest niejaki Kurt Eisner. Splądrowali wiele bogatych domów. I kradną samochody, gdzie tylko się da.

– Naprawdę? Cóż, zaraz porozmawiam z kierowcą. Teraz trochę popracujmy.

W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin wszyscy, którzy mogli, opuścili Monachium. Z całego korpusu dyplomatycznego tylko nuncjusz papieski pozostał na swoim stanowisku.

W kilka dni później, kiedy pracował sam w swoim gabinecie, usłyszał z dołu ciężkie, głuche stukanie, a potem łupnięcie i głośne, wulgarne głosy.

Odłożył pióro, wstał, wyszedł z gabinetu i zszedł po schodach. Kilku żołnierzy z czerwonymi opaskami włamało się do budynku, a dwaj z nich wycelowali w niego pistolety.

– Czego chcecie? – zapytał spokojnie.

Nastąpiła chwila ciszy. Wysoki, szczupły mężczyzna w długiej szacie wcale nie wyglądał na przestraszonego. Pistolety zadrżały lekko w dłoniach.

Mężczyzna na schodach nie miał broni. Jego długie, białe palce dotykały pektorału.

Szorstki głos z tyłu zawołał:

– Masz samochód. Tego chcemy.

Nuncjusz wzruszył ramionami.

– Garaż jest na prawo – powiedział. – A drzwi są otwarte. Te też były otwarte. Nie musieliście się włamywać. Muszę was jednak ostrzec, że ten budynek jest eksterytorialny.

To długie słowo nic dla nich nie znaczyło. Po prostu poszli do garażu. Nuncjusz wrócił na górę i zadzwonił do Kommandantur czerwonych. Poprosił komendanta. Kiedy zaprotestował przeciw najściu na eksterytorialny budynek i wspomniał, że jemu, zagranicznemu dyplomacie z immunitetem, grożono pistoletami, usłyszał odpowiedź:

– Jeśli odważysz się stawić najmniejszy opór, każę aresztować ciebie i całą twoją bandę.

Monsignore Eugenio Pacelli, arcybiskup Sardes i nuncjusz papieski, odpowiedział uprzejmie:

– Bardzo dziękuję – i rozłączył się.

Ukradli samochód, ale stwierdzili, że nic nie mogą z nim zrobić. Na polecenie nuncjusza kierowca wymontował i ukrył części silnika.

Jednakże w parę dni później następna grupa rewolucjonistów włamała się do nuncjatury i życie nuncjusza znów znalazło się w niebezpieczeństwie. Na ulicy doszło do zamieszek, a czerwoni stwierdzili, że strzały padły z dachu nuncjatury. W budynku nie było żadnej broni, nawet pistoletu, ale taka plotka wystarczyła, by wywlec nieszczęsnych mieszkańców na ulicę i rozstrzelać na miejscu albo przewieźć do koszar zajętych przez czerwonych i rozstrzelać tam, czasem po krótkim pozorowanym procesie, a czasem nawet bez tego pozwalającego zachować twarz pokazu „sprawiedliwości”.

Tym razem czerwoni przybyli z karabinami maszynowymi. Dowódca wszystkich ich sił, kryminalista o nazwisku Eglhöfer, wydał rozkaz „oczyszczenia” nuncjatury.

Na szczęście informacja o tych planach wyciekła i dotarła do uszu kapitana de Lukki, attaché wojskowego przy opuszczonej ambasadzie włoskiej. Ten odważny człowiek pospieszył do Kommandantur, poszedł prosto do Eglhöfera, uderzył pięścią w stół i ryknął:

– Jestem ambasadorem Włoch. W imieniu Jego Wysokości króla Włoch protestuję przeciw użyciu jakiejkolwiek siły wobec nuncjatury. Nuncjusz Pacelli, jako Włoch, jest pod ochroną włoskiej flagi.

Czerwony Eglhöfer zamrugał oczami. Zanim doszedł do siebie, kapitan de Lucca oddał decydujący strzał:

– Nasze dywizje są gotowe do wymarszu. W Tyrolu, przy niemieckiej granicy.

Włoska interwencja w tamtym czasie mogłaby udaremnić całą rewolucję. Tyle wiedział nawet taki prostak jak Eglhöfer. Wycofał się i szybko wysłał ordynansa do bohaterów z karabinami maszynowymi. Ten przybył w samą porę, by ocalić przyszłego papieża.

W parę tygodni później bawarska rewolucja została stłumiona przez oddziały niemieckiej reichswehry, a ekstremiści wszczęli później dwie „białe” rewolucje. Pierwsza została stłumiona po czterech dniach. Druga, która znów wybuchła w Monachium, skończyła się po kilku godzinach. Przewodził jej były kapral, mały człowieczek o groteskowym wyglądzie, z grzywką i wąsikiem. Nazywał się Adolf Hitler.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Pasterz świata.