Na polu chwały. Rozdział drugi

Pan Pągowski dał rozkaz i ruszono. Ale ledwie przejechali kilkanaście kroków, nadłamany dyszel pękł do reszty i karoca stanęła.

Nastała nowa mitręga.

Pachołkowie mieli wprawdzie powrozy i poczęli zaraz naprawiać połamane części, ale nie wiadomo było, czy taka dorywcza robota nie popsuje się znowu po ujechaniu kilku stai.

Więc młody Cyprianowicz zastanowił się nieco, po czym uchyliwszy znów kołpaka, rzekł:

– Do Jedlinki przez pół bliżej niż do Bełczączki. Uczyńże wasza mość naszemu domowi tę łaskę i zajedź na nocleg do nas. Nie wiem, co by nas w głębi boru spotkać mogło – i czy nie okazałoby się, że jeszcze nas za mało przeciw tym wszystkim bestiom, które się z całej puszczy na gościniec pewnikiem zbiegną. Karocę jakoś zaciągniem, a im bliżej, tym łatwiej. Po prawdzie, zaszczyt będzie nad zasługę, ale to prawie dura necessitas (1), więc zbytnio w pychę nie urośniem.

Pan Pągowski nie odpowiedział od razu na te słowa, albowiem poczuł w nich wymówkę.

Przypomniał sobie, że gdy stary Cyprianowicz przyjechał przed dwoma laty pokłonić mu się w Bełczączce, przyjął go wprawdzie grzecznie, ale z pewną dumą – i wzajem w odwiedziny do niego wcale nie pojechał, a to z tego powodu, że to był homo novus (2) – z rodu uszlachconego dopiero w drugim pokoleniu – i z pochodzenia Ormianin, którego dziad jeszcze kupczył bławatami w Kamieńcu.

Syn tego bławatnika Jakub służył już pod wielkim Chodkiewiczem w artylerii i pod Chocimiem tak znaczne oddał usługi, że za protekcją Stanisława Lubomirskiego otrzymał szlachectwo i królewszczyznę Jedlinkę w dożywocie. Dożywocie owo zmieniono następnie w zastaw jego następcy, Serafinowi, za pożyczkę udzieloną po inkursji szwedzkiej skarbowi Rzeczypospolitej.

Młodzian, który przybył z tak skuteczną pomocą podróżnym, był właśnie synem Serafina.

Poczuł więc pan Pągowski wymówkę tym łatwiej, że słowa „zbytnio w pychę nie urośniem” wypowiedział młody Cyprianowicz nieco hardo i z umyślnym naciskiem.

Ale właśnie ta kawalerska fantazja podobała się staremu szlachcicowi, a że przy tym trudno było odmówić swemu zbawcy i że do Bełczączki droga była istotnie długa i niebezpieczna, więc nie wahając się już dłużej, rzekł:

– Bez waścinej pomocy wilcy by się teraz może o nasze kości gryźli – niechże choć dobrą wolą odpłacę… Jedźmy!

Cyprianowicz kazał wiązać karocę.

Dyszel złamany był, jakby kto toporem obciął, więc poprzywiązywano powrozy jednym końcem do płozów, drugim do kulbak – i ruszono raźno w dużej a wesołej kupie, przy okrzykach jeźdźców i śpiewach panów Bukojemskich.

Do Jedlinki, która była więcej osadą leśną niż wsią, nie było zbyt daleko. Wkrótce więc otworzyła się przed podróżnymi obszerna, kilkadziesiąt stajań licząca polana, a raczej przestronne, zamknięte z czterech stron borem pole, a na nim kilkanaście domostw, których dachy, pokryte śniegiem, błyszczały i iskrzyły się w świetle księżyca.

Nieco dalej, za chłopskimi chatami, widać było zabudowania folwarczne, kręgiem wokół dziedzińca stojące, a w głębi dwór, bardzo niekształtny, bo przerobiony przez Cyprianowiczów z dworku, w którym niegdyś mieszkali leśnicy królewscy, ale obszerny, jak na tak małą osadę.

Z okien jego biło jasne światło różowiejąc śniegi przed przyzbą, krzewy rosnące przed domem i żurawie studzienne sterczące po prawej stronie obejścia.

Widać stary Cyprianowicz oczekiwał syna, a może i gości z gościńca, którzy wraz z nim przybyć mogli, zaledwie bowiem karoca dotarła do bramy, na ganek wybiegło kilku pachołków z pochodniami, a za służbą i sam gospodarz w kunim tołubie i łasiczym kołpaku, który zdjął zaraz na widok karocy.

– Jakichże to miłych gości Bóg nam zesłał na nasze leśne pustkowie? – zapytał zstępując ze schodów ganku.

Młody Cyprianowicz, ucałowawszy rękę ojca, oznajmił, kogo przywiózł, a pan Pągowski, wysiadłszy z karocy, rzekł:

– Dawno chciałem to uczynić, do czego mnie ciężki termin dziś przymusił, więc tym bardziej błogosławię tej niewoli, która tak exquisite (3) się z wolą moją zgodziła.

– Różne wydarzają się ludziom przygody, ale dla mnie szczęśliwa to przygoda, za czym z radością proszę do komnat.

To powiedziawszy pan Serafin skłonił się znów – i podał ramię pani Winnickiej, za którą reszta gromady weszła do domu.

Zaraz na wstępie ogarnęło gości to uczucie zadowolenia, jakie ogarnia zawsze podróżnych, którzy z ciemności i mrozu wchodzą do ciepłych i widnych komnat. Jakoż i w sieni, i w innych pokojach buzował w przestronnych kaflowych kominach ogień, a prócz tego służba poczęła zapalać tu i ówdzie jarzące świece.

Pan Pągowski rozglądał się naokół z pewnym zdziwieniem, albowiem zwykłym dworom szlacheckim daleko było do dostatku, który bił w oczy w domu Cyprianowiczów.

Przy blasku ognia i świec widać było we wszystkich pokojach sprzęty, jakich nie znalazłbyś nawet i w niejednym zameczku: skrzynie i krzesła włoskie z rzeźbionego drzewa, tu i ówdzie zegar i szkło weneckie, świeczniki odlane z zacnego mosiądzu, broń wschodnią sadzoną turkusami, a porozwieszaną na dzianych srebrnymi nićmi makatkach. Na podłogach miękkie krymskie kilimy, a na dwóch dłużnych ścianach dwa arrasy, które by u każdego magnata mogły stanowić ozdobę komnaty.

„Z kupiectwa im to przyszło – pomyślał z pewnym gniewem pan Pągowski – a teraz mogą się nad szlachtę wynosić i puszyć bogactwy zdobytymi nie orężem”.

Lecz uprzejmość i szczera gościnność Cyprianowiczów rozbroiły starego szlachcica, a gdy w chwilę potem usłyszał brzęk naczyń w przyległej stołowni, udobruchał się zupełnie.

Aby rozgrzać przybyłych z mrozu gości, podano tymczasem gorące wino z korzeniem. Rozpoczęła się rozmowa o minionym niebezpieczeństwie. Pan Pągowski chwalił bardzo młodego Cyprianowicza, że zamiast w ciepłej izbie siedzieć, ratował ludzi na gościńcach, nie bacząc na okrutne mrozy, na trud i niebezpieczeństwo.

– Zaprawdę – mówił – tak dawniej czynili owi sławni rycerze, którzy jeżdżąc po świecie, bronili ludzi od smoków, od jędzonów i różnych innych bestii.

– A jeśli zaś udało się któremu wybawić jaką cudną królewnę – odrzekł młody Cyprianowicz – to taki był szczęśliwy, jako my jesteśmy w tej chwili.

– Prawda! Żaden cudniejszej nie wybawił! Jak mi Bóg miły! Sprawiedliwie mówi! – zawołali z zapałem czterej bracia Bukojemscy.

A panna Sienińska uśmiechnęła się mile, tak że na policzkach utworzyły się jej dwa wdzięczne dołeczki – i spuściła oczy.

Lecz panu Pągowskiemu komplement wydał się trochę za poufały, albowiem panna Sienińska, lubo sierota bez majątku, pochodziła jednak z magnackiego rodu, więc odwrócił rozmowę i zapytał:

– I dawno tak waćpanowie jeździcie po gościńcach?

– Od czasu wielkich śniegów, a będziem jeździli, póki mrozy nie popuszczą – odpowiedział młody Stanisław Cyprianowicz.

– I siła żeście wilków już nabili?

– Starczy dla wszystkich na wilczury.

Tu panowie Bukojemscy poczęli się śmiać tak rozgłośnie, jakby cztery konie rżały, a gdy się nieco uspokoili, najstarszy, Jan, rzekł:

– Będzie król jegomość rad ze swoich leśników.

– Prawda – odpowiedział pan Pągowski. – A słyszałem, że waćpanowie jesteście nadleśnymi w tutejszej królewskiej puszczy. Ale przecie Bukojemscy pochodzą z Ukrainy?

– My z tych samych.

– Proszę… proszę… dobry ród, Jeło-Bukojemscy… Są tam koligacje nawet z wielkimi domami…

– I ze świętym Piotrem! – zawołał Łukasz Bukojemski.

– Hę? – spytał pan Pągowski.

I począł spoglądać surowo a podejrzliwie na braci, jakby chcąc zbadać, czy nie pozwalają sobie z niego drwić. Lecz oni mieli oblicza pogodne i z głębokim przekonaniem kiwali głowami, przyświadczając w ten sposób słowom brata. Więc zdumiał się wielce pan Pągowski i powtórzył:

– Krewni świętego Piotra? A to quo modo (4)?

– Przez Przegonowskich!

– Proszę! A zaś Przegonowscy?

– Przez Uświatów!

– A Uświatowie znowu tam przez kogoś – odrzekł już z uśmiechem stary szlachcic – i tak dalej, aż do Pana Chrystusowego narodzenia… Tak!… Dobrze i w ziemskim senacie mieć krewnych, a cóż dopiero w niebieskim… Tym pewniejsza promocja… Ale jakimże sposobem zawędrowaliście waćpanowie z Ukrainy aż do naszej Puszczy Kozienickiej, bo jako słyszałem, to już od kilku lat tu jesteście?

– Od trzech. Ukrainne majętności rebelia dawno już z ziemią zrównała, a potem i granica się tam zmieniła. Nie chcieliśmy w czambułach poganom służyć, więc naprzód sługiwaliśmy wojskowo, potem chodziliśmy dzierżawami, aż wreszcie krewny nasz, pan Malczyński, nadleśniczymi nas tu uczynił.

– Tak – rzekł stary Cyprianowicz. – Aż mi dziwno, żeśmy się tak w tej puszczy obok siebie znaleźli, bo pono wszyscy jesteśmy nietutejsi, jeno nas zmienność ludzkich losów tu przyniosła. Dziedzictwo waszmości pana – tu zwrócił się do Pągowskiego – też, jako mi wiadomo, na Rusi, wedle pomorzańskiego zamku, leży.

Drgnął na to pan Pągowski, jakoby go kto w niezaschłą ranę uraził.

– Miałem i mam tam majętność – rzekł – ale mi obrzydły tamte strony, bo tam jeno nieszczęścia we mnie jako pioruny biły.

– Wola Boska – odrzekł Cyprianowicz.

– Pewnie, że próżno w grodzie przeciw niej protestować, ale też i żyć ciężko…

– Waszmość, jako wiadomo, dłuższy czas wojskowo sługiwałeś.

– Pókim ręki nie stracił. Mściłem się krzywd ojczyzny i własnych. A jeśli Pan Jezus odpuści mi jeden grzech za każdą pogańską głowę, to żywie nadzieja, że piekła może nie obaczę.

– Pewnie, pewnie! I służba zasługa, i boleść zasługa. Najlepiej smutnych myśli poniechać.

– Ja bym rad ich poniechał, jeno one nie chcą mnie poniechać. Ale dość o tym. Ostawszy kaleką, a zarazem i opiekunem tej oto panny, przeniosłem się na starość do spokojniejszego kraju, do którego czambuły nie dochodzą, i siedzę, jako waszmość widzisz, w Bełczączce.

– Słusznie, i ja tak samo – rzekł stary Cyprianowicz. – Młodzi, chociaż tam teraz spokojnie, rwą się w nadziei przygód na szlaki, ale przecie okropne i żałobne to strony, w których każdy kogoś opłakuje.

Pan Pągowski przyłożył rękę do czoła i trzymał ją tak przez dłuższą chwilę, po czym ozwał się smutnym głosem:

– Naprawdę to w tamtych stronach może się ostać tylko chłop albo magnat. Chłop dlatego, że gdy przyjdzie nawała pogańska, to umknie w lasy i potrafi tam żyć jako dziki zwierz przez całe miesiące, a magnat, bo ma warowne zamki i własne chorągwie, które go bronią… A i to jeszcze!… Byli Żółkiewscy i wyginęli, byli Daniłowicze i wyginęli. Z Sobieskich zginął brat miłościwie nam dziś panującego króla Jana… A iluż innych!… Jeden z Wiśniowieckich wił się na haku w Stambule… Korecki drągami żelaznymi zabit… Zginęli Kalinowscy, a przedtem płacili daninę krwi Herburtowie i Jazłowieccy. Poległo też w różnych czasach kilku Sienińskich, którzy drzewiej całą prawie tamtejszą krainą władali… Co za cmentarz! Do rana bym nie skończył chcąc wszystkich wymienić… A gdyby nie tylko magnatów, ale i szlachtę cytować, toby i miesiąca nie było dosyć.

– Prawda! Prawda! Ale też i to człeku aż dziwno, jak Pan Bóg to plugastwo tatarskie i tureckie rozmnożył. Bo przecie i ich tylu tam nabito, że gdy chłop wiosną orze, to mu co krok czerepy pogańskie pod sochą zgrzytają… Miły Boże! Ilu ich tam wygniótł choćby dzisiejszy nasz Pan… Na dobrą rzekę by krwi tej starczyło, a oni lezą i lezą!

Była to prawda.

Rzeczpospolita, trawiona nierządem i swawolą, nie mogła zdobyć się na potężne armie, które by zdołały w jednej wielkiej wojnie skończyć raz na zawsze z turecko-tatarską nawałą.

Zresztą na taką armię nie mogła zdobyć się cała Europa.

Ale natomiast tę Rzeczpospolitą zamieszkiwał lud zuchwały, który bynajmniej nie poddawał dobrowolnie gardła pod nóż wschodnich najeźdźców. Owszem, na owo straszne, zjeżone mogiłami i zbroczone krwią pogranicze, więc: na Podole, na Ukrainę i Ruś Czerwoną, napływały coraz nowe fale polskich osadników, których nie tylko nęciła urodzajna ziemia, ale właśnie żądza ustawicznej wojny, bitew i przygód.

„Polacy – pisał stary kronikarz Kromer – idą na Ruś dla harców z Tatary”.

Płynęli więc chłopi z Mazowsza, płynęła bitna szlachta, której wstyd było „w łożu zwykłą śmiercią umierać”, wyrastali wreszcie na tych Czerwonych Ziemiach potężni magnaci, którzy nie poprzestając na odporze w domu, szli nieraz aż hen – do Krymu lub na Wołoszczyznę, szukać tam władzy, zwycięstw, śmierci, zbawienia i chwały.

Mówiono nawet, iż nie chcą Polacy jednej wielkiej wojny, aby jej ciągle zażywać. Ale chociaż nie była to prawda, niemniej jednak miła była hardemu plemieniu ciągła zawierucha – i najezdnik krwawo płacił czasem za swą zuchwałość.

Ani ziemie dobrudzkie, ani białogrodzkie, ani zwłaszcza bezpłodne komysze krymskie nie mogły wyżywić swych dzikich mieszkańców, więc głód gnał ich na bujne pogranicze, gdzie czekał ich łup obfity, ale równie często śmierć.

Łuny pożarów oświecały tam nie znane w dziejach pogromy. Pojedyncze pułki roznosiły w puch i proch na szablach i kopytach dziesięćkroć liczniejsze czambuły. Tylko niezmierna szybkość obrotów ratowała najezdników, w ogóle bowiem każdy czambuł dognany przez regularne wojska Rzeczypospolitej był tym samym zgubiony bez ratunku.

Bywały wyprawy, zwłaszcza mniejsze, z których nie wracał do Krymu nikt. Straszne swego czasu były Tatarom i Turkom imiona Pretwica i Chmieleckiego. Z mniejszych rycerzy krwawo zapisali się w ich pamięci: Wołodyjowski, Pełka i starszy Ruszczyc, którzy od kilkunastu lub kilku już lat spoczywali w mogiłach i w sławie. Lecz nawet i z wielkich żaden nie wytoczył tyle krwi z wyznawców islamu, ile ówczesny król Jan III Sobieski.

Pod Podhajcami, Kałuszem, Chocimiem i Lwowem leżały dotychczas nie pogrzebione stosy kości pogańskich, od których rozległe pola bieliły się jak pod śniegiem.

Aż wreszcie postrach padł na wszystkie ordy.

Odetchnęło wówczas pogranicze, a gdy i nienasycona potęga turecka łatwiejszych poczęła szukać podbojów, odetchnęła i cała skołatana Rzeczpospolita.

Zostały tylko bolesne wspomnienia.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Łac.) twarda konieczność.

(2) (Łac.) nowy człowiek; nuworysz.

(3) (Łac.) pięknie.

(4) (Łac.) jak; w jaki sposób.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Na polu chwały.