Hetmani. Rozdział ósmy

Jechaliśmy tedy znowu tramwajem, znowu wagonem kolei parowej, i, choć jeszcze rozmowa nie doszła do szczytów, było nam cieplej w sercach. Czułem wdzięczność dla mojej miłej przewodniczki, zapominałem już o dziwnej sytuacji, gadałem szczerzej, jak z bliską duszą, przyglądając się tylko tym oczom groźnie głębokim, ale nie myśląc, co mam powiedzieć, nie dysekując (1) jej słów, ani zamiarów. Nawet krajobraz tej nowej godziny podróży nie został mi w pamięci, jak poprzedni. Czułem tylko, że jedziemy w kraj piękniejszy, bliższy przyrody. A gdy wysiedliśmy w Wannsee, było inaczej na świecie, zielono, pagórkowato, leśno, chociaż nie dziko. Piękne jezioro, złożone z samych zatok, otaczają wille i osady pośród lasu i ogrodów, ale tu już wieś panuje, tchnie świeżością wody i sosen, śmieje się swojsko.

W Wannsee dostęp do jeziora okazał się dla turystów możliwy tylko przez kawiarnię, spadającą tarasami aż do brzegu wody. Weszliśmy więc do tego zakładu, a opędziwszy się od służby jakimś obstalunkiem (2), stanęliśmy nad samym jeziorem. Natychmiast stado łabędzi, przywykłych do karmienia, przysunęło się do nas, samce złe i nastroszone, jakby w aureoli z pół rozpiętych skrzydeł, samice gładkie i dumne ze śnieżnych wdzięków, pisklęta szare i gęsiowate.

– Nasze łabędzie z Vijveru! – zawołała Hela.

– Tamte nie przychodziły do ręki – nadmieniłem.

– Tutejsze zaś przychodzą – odpowiedziała. – Same się proszą, aby je pogłaskać. Niech pan spróbuje.

Mówiła z widoczną w uśmiechu aluzją łasząc się do mnie oczyma i jakimś falistym ruchem postaci. Rzekłem, patrząc jej w oczy:

– Jest jeden na świecie śniady łabędź z rudą główką, ale pani go nigdy nie zobaczy w przestrzeni. Kto zaś go zobaczy, śni już tylko o nim.

– Może gdybym spojrzała w wodę?…

Staliśmy na małym pomoście do lądowania (3) łodzi, nad dosyć głęboką wodą. Hela tak bardzo przechyliła się przez barierę, że byłem zmuszony chwycić ją za oba ramiona i odciągnąć od wody.

– Co pani robi, moja droga pani?!

Gdy ją jeszcze trzymałem za te ciepłe, wątłe, ale krągłe ramiona, przechyliła głowę w tył, aż mi po twarzy przeszedł pachnący jedwab jej woalu i bliski rzut jej głowy przewróconej, przymknięte rozkosznie oczy, usta coś bez dźwięku szepczące…

Tak mi zaważyła na ręku, cofając się od wody, że jej nie puściłem od razu, bo zdawała się padać na wznak. I wyszeptała:

– Żeby się pokołysać…

Niby dzieciak, niby oddająca się kobieta.

Trwało to razem dużo krócej, niż przeczytanie niniejszego opisu. Ale od tej chwili zaczął się czar.

Jakby połączeni stanowczym wyznaniem, odeszliśmy od wody i wykonaliśmy szereg działań, które bez tego czaru byłyby najpospolitszą niedzielną przechadzką. Były zaś czymś specjalnie naszym, nigdy niedoznanym.

Piliśmy kawę przy stoliku na tarasie, patrząc w jezioro. Zdjęła rękawiczki i drobnymi palcami włożyła cukier do mojej filiżanki.

– Niech sobie myślą, że pan Müller (4) z narzeczoną przyjechał do Wannsee – rzekła, wskazując na kilka innych osób siedzących opodal przy stolikach.

I parsknęła nieproporcjonalnym, drażniącym śmiechem.

A gdy wstawaliśmy od stołu i kelner zbliżył się po zapłatę, zawołała na cały głos po niemiecku:

– Zapłać ty dzisiaj!

I znowu śmiech, który i mnie się udzielił, aż kelner osłupiał. Uspokoił się, gdy dostał za dwie kawy całego talara.

Poszliśmy znowu nad jezioro, a ja jej już tylko mówiłem, jaka ona piękna. Mówiłem po prostu, na gorąco, nie szukając porównań, ani osłon – całowałem słowami. A ona rzeczywiście stawała się coraz piękniejszą. Biły jej nozdrza drobnym pulsem, jakby w takt serca; oczy mieniły się aż bezwstydnie. Nie broniła się bynajmniej od pochwał, owszem odpowiedziała parę razy:

– Pan mi się także podoba – jest pan duży, zgrabny – i nie zanadto literat i nie taki prosty lejtnant we fraku…

Pomijam. Niepodobna opisać słowami, co wygadywaliśmy. Była to taka żywiołowa orgia prostych wyznań, do żadnych wspomnień w moim życiu niedająca się porównać. Tak chyba mówili do siebie Adam i Ewa w raju, przed grzechem. Zaledwie mi błyskała w mózgu mętna świadomość, że przecież takie słowa do czegoś zobowiązują, że to nowe życie, albo przepaść: że wreszcie ona jest ode mnie młodsza o lat dziesięć i cała w mojej mocy…

Sumienie działało we mnie o tyle, że zakazałem sobie dotknięć, nawet ręki z ręką. Gdy się oparła lekko na moim ramieniu przy jakimś przejściu pod górę, drgnąłem, aż zapytała:

– Co to? Czy pana parzy moja ręka?

I po paru godzinach takiej prostej, a zarazem szalonej rozmowy, poczułem się nagle nadzwyczajnie wyczerpanym. Hela także. Błądziliśmy już gdzieś ulicami nad przebłyskującym przez sosny jeziorem, mijaliśmy różne domki, pagórki, których bym nigdy nie odnalazł, gdybym tam powrócił. I opanowało nas jednocześnie fizyczne, przemożne znużenie.

Hela rzuciła się na jakąś ławkę z mocno odchylonym oparciem; siadłem obok niej.

– Wie pan, że ja bym na chwilkę usnęła…

I zamykała oczy, a jej śliczna twarz bladła, pierś podniosła się głębokim westchnieniem i zaczęła falować równo…

– Ależ pani! Niepodobieństwo! Wieczór się zbliża.

– Co to nam szkodzi?… Chwileczkę.

Mnie tylko męska ambicja utrzymywała w czuwaniu. Hela siedziała dość długo z zamkniętymi oczyma, a ja, patrząc na nią, choć tak piękną, wyznać muszę, że jej w tej chwili nie pożądałem. Nie przez rozrzewnienie jakieś, nie przez uszanowanie – po prostu pragnienie snu było we mnie silniejsze, niż wszystkie inne w tej chwili.

Otworzyła oczy trochę łzawe i okolone mocniejszym cieniem, zwróciła je od razu na mnie i młody ogień wstępował w nie powoli. Powstała sprężyście z ławki.

– Tak – już trzeba wracać.

Zmierzch zapadał, kawałek drogi mieliśmy do kolei, a i pociąg do Berlina opuszczał już stację, gdy dochodziliśmy. Następny o tej porze odchodził dopiero za pół godziny.

Siedliśmy pod dachem bez ścian pustej zupełnie stacji, mając przed oczyma zamierzchający (5) las, po którym poczynały zapalać się tu i ówdzie okna domów. Noc letnia zaciągała się powoli na wybladłe niebo, kuszące do wypatrywania pierwszych gwiazd. I ogarnęła nas oboje ponownie, tym razem jak ciche szaleństwo, ochota wzajemnych wyznań. Hela odchylała głowę w tył, jak wtedy nad jeziorem przy barierze, ale patrzyła nie na mnie, tylko w górę, wdychając wielkimi haustami pachnące powietrze; rozkosz żarzyła się i przymierała w jej oczach nie dziecinnych już, ale kobiecych, w ustach trochę otwartych, jakąś lubą okolonych pogardą. Profil jej odcinał się od obłoku woalu, kryjącego kapelusz, włosy i szyję, a postać na wpół leżąca obrysowała się suknią w kształt wyraźny, dziewczęcy i gibki, aż do zgrabnego trzewika.

Ja zaś, siedząc blisko, patrzyłem na nią bez wszelkich ugrzecznionych pozorów, czując, że mi na to pozwala. Milczeliśmy dość długo pogrążeni w kontemplacji: ona patrzyła na niebo, ja na nią – i odpowiadała mi westchnieniami, co się w niebie dzieje, jakie tam zapalają się gwiazdy, co nam wywróżą…

Zdjęła rękawiczkę i rzuciła mi ją na kolana. Ucałowałem ten ciepły zamsz, zachowujący jeszcze trochę kształtu jej ręki… Wtedy ona podała mi obnażoną rękę. Podniosłem ją do ust – była lodowato zimna.

Nie puszczając mej dłoni, wyszeptała:

– Powiedz mi pan wreszcie…

Powiedziałem, że ją kocham, że jest mi najdroższą w świecie, że jestem gotów na jej wszystkie rozkazy. Gadałem co mi do serca przychodziło falą – nie pamiętam.

Pamiętam tylko – do śmierci – jakim ruchem odgarnęła woal naokoło twarzy, w której pałał krwawy kwiat jej ust, mięsisty, rajskiego smaku, omdlały zrazu na zaciśniętych ząbkach, potem szalony życiem, ruchem, mokrym spazmem całkowitego oddania się.

– Powiedz po niemiecku: Hela, ich liebe dich (6)…

I ten uśmiech, gdy powiedziałem, jak rżenie jakiejś antylopy z bajki, krótki, urwany na nowym złączeniu ust, aż do omdlenia!

Rozpaczliwa proza stacji kolejowej. Jakiś posługacz z młotem w ręku. Ale minął nas i zniknął w ciemności. I znowu jakieś figury, zdążające na pociąg, który będzie nie dla nas wyłącznie, jak ta stacja zbudowana w nocy letniej na przybytek naszego szczęścia.

Przez zamroczoną ziemię zaczął dochodzić rosnący grzmot.

– Już pociąg! – wzdrygnęła się Hela.

Linia w tym miejscu zatacza łuk, więc nie widać z daleka przednich latarni (7) lokomotywy, tylko łoskot żelazny zbliża się, zbliża, jęczą wtórem wyższym szyny, aż nagle z zarośli wyskakuje dymiący potwór z krwawymi oczyma.

Przez dwie jeszcze stacje – dziesięć minut – siedzieliśmy z Helą w pustym przedziale. Tyle było czasu na powiedzenie sobie, gdzie się spotkamy znowu, co z tego wyniknie na to wszystko, co pierwej już powinno było być omówione. Ale ona nie chciała o tym słyszeć.

– Co tam jutro! Dzień nienawistny! Taki, jak dzisiejszy nie będzie. Mów mi jeszcze to, co nad wodą… albo to, co na stacji…

Mówiliśmy więc, mówiliśmy, aż do zakrwawienia warg, aż do zaparcia tchu…

– Mów po niemiecku, póki nikogo nie ma. Mów: Meine Hela! Du, mein Verlangen (8)…

Ale na drugiej stacji jakaś para ludzi, będących może w podobnych do naszych warunkach, zwaliła się hałaśliwie do naszego przedziału. Mężczyzna młody, już gruby, usiadł, podciągnąwszy na kolanach nogawice spodni, pokołysał się na sprężynach kanapy:

– So! (9)

Kobieta brzydka, w śmiesznym kapeluszu, ubrana w kolorowy worek, śmiała się zalotnie do swego kompana. I poczęli szwargotać, wybuchać śmiechem, jakby nas tu wcale nie było. Taka mnie złość porwała na tę parę brutalną, że się po francusku odezwałem do Heli:

– Czy nie ma sposobu pozbycia się tych zwierząt? Może jest dla nich przedział osobny, albo pierwsza klasa dla nas?

Hela wzruszyła tylko ramionami z pewnym zgorszeniem. Oczywiście nie ja miałem za sobą słuszność, lecz ustrój demokratyczny.

Przybywało coraz więcej osób, a od Steglitz pociąg napełnił się kompletnie. Ta przedostatnia godzina naszej wyprawy była bolesna.

Znacznie też nadąsani na los dojechaliśmy do Berlina i ostrożnie, w pojedynkę, zbiegliśmy ze schodów dworca na ulicę. Nawinął się wolny samochód; wsiedliśmy do niego, poleciwszy zamknąć dach. Hela podała palaczowi (10) nieznany mi adres.

– Dokąd to jedziemy?

– Do miejsca w pobliżu naszego domu. Tak we dwoje nie możemy wysiąść przed drzwiami. Portiera nie jestem pewna.

– Oczywiście… Ale czy już koniecznie trzeba wracać?

– Chciałby pan więcej?

Zimniejszy ten ton, niby ironiczny, ścisnął mnie za serce. Tak człowiek łatwo przywyka do rozkoszy.

– Ach, panno Helu!

– No, bo jakże? Po ulicach włóczyć się nie będziemy samochodem… Pójść do teatru, do porządnej restauracji we dwoje nie możemy, godzina jest niezbyt późna – dziesiąta, i papy dzisiaj w domu nie będzie. Cóż, kiedy nie ma co robić…

Było to przygnębiające, ale prawdziwe.

Nagle Heli zabłysły fosforycznie oczy. Zwróciła się do mnie z namiętnym, oschłym szeptem:

– Czy pan zna dobrze Berlin?

– No, nie tak dobrze, jak pani.

– Ale ten Berlin, którego ja znać nie mogę, o którym słyszałam – „Berlin bei Nacht (11)”?

– Ach, byłem kiedyś w paru nocnych knajpach – odrzekłem niedbale.

Chwyciła mnie za rękę nerwowo.

– Zaprowadź mnie tam – do jakichś strasznych, złoconych, czerwonych knajp… Okryję twarz woalem, nikt mnie nie pozna, ciebie nie znają… Zaprowadź mnie, ty!

– Dziecko! Co mówisz?

– Przecież my jesteśmy ludźmi niezwykłymi; przecież trzeba znać i podłą rozkosz, aby ją odróżnić od naszej – prosiła namiętnie.

– Nie pamiętam nawet adresów – odpowiedziałem zimno.

– Zapytamy palacza.

– Hela! Nie mów tak! Nie rozumiesz… Byłbym nieuczciwym człowiekiem, gdybym ci pokazał choćby przedpokoje rozpusty. Jakżeby wyglądał ten nasz dzień i twój pocałunek, Helu!

– Dem Reinen ist ja alles rein (12) – upierała się jeszcze cofając rękę.

– Zmiłuj się nade mną, nie miej mi za złe! Dziękować mi będziesz kiedyś, może już jutro.

Przygasły jej oczy, zadrgała twarz rozrzewnieniem, a może ironią. A ja prosiłem cicho, pokornie o jeden jeszcze taki leśny, pachnący pocałunek. Dała mi go, ale już zimniejszymi, roztargnionymi ustami.

– Ach, ty mój Polaczku! – rzekła po chwili dziwnym głosem.

Dojeżdżaliśmy.

– Dziękuję ci, Helu, dziękuję z głębi duszy. Do jutra i do końca życia…

– I ja ci dziękuję…

Już jej nie było przy mnie. Śmignęła szybko z samochodu, nie pozwalając mi towarzyszyć sobie w dojściu do domu.

***

Spisałem wszystko, jak detektyw. Gdybym tworzył wspomnienie literackie, opuściłbym ostatni epizod. Ale łatwo sobie tłumaczę ten wybryk wyobraźni Heli: taka wrażliwa, impulsywna dziewczyna, pierwszy raz puszczając wodze swej skłonności do mężczyzny, mogła dostać zawrotu głowy. Cała ta przygoda była naiwna, nieobliczona, samorzutna. Co taka Hela może wiedzieć, jakie są nocne knajpy w Berlinie? A są ohydne w tym państwie bojaźni Bożej… Nasłuchała się opowiadań przyjaciółek mężatek, ciekawa jest, żądna uświadomienia…

Nie chcę myśleć o tym głupstwie, przesłaniającym poprzedni szereg wrażeń, a raczej faktów stanowczych w życiu nas obojga. Jutro, dzisiaj rozmówię się z moją obiecaną Helą – no i z ojcem.

Zobaczymy, co dzień przyniesie.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Dawniej: studiując; badając drobiazgowo; analizując.

(2) Tu: zamówieniem.

(3) Tu: cumowania.

(4) Jedno z najbardziej popularnych nazwisk w Niemczech; odpowiednik polskiego „pan Kowalski”.

(5) Dawniej: mroczniejący.

(6) (Niem.) kocham cię, Helu.

(7) Tu: lamp; reflektorów.

(8) (Niem.) moja Helu, moje pragnienie.

(9) (Niem.) tak; więc.

(10) (Z fr.) dawniej: szoferowi.

(11) (Niem.) nocą.

(12) (Niem.) „czystym wszystko czyste” (Tt 1, 15).

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Hetmani.