Boża wojowniczka. Rozdział drugi. Odmowa

– Znowu? O, nie! – jęknął kapitan Robert de Baudricourt, kiedy Bertrand de Poulengy zapowiedział ponowne przybycie młodego wieśniaka z Petit Burey oraz jego kuzynki z Domremy.

Kapitan siedział w ulubionym pomieszczeniu, okrągłej komnacie w wieży. Jeszcze nie tak dawno, podczas oblężenia zamku, zwoływał w niej narady wojenne. Miał stąd doskonały widok na okolicę. Widział całe miasto, a także srebrną wstęgę rzeki Mozy. Obecnie nie było potrzeby organizowania zebrań rady wojennej, ale nie dlatego, że nie toczyła się wojna. Konflikt zbrojny trwał, lecz w tej chwili przetaczał się przez inne regiony nieszczęsnego kraju.

Prawie pięćdziesięcioletni Robert de Baudricourt, miał rude włosy i nie był ani lepszy, ani gorszy niż większość współczesnych mu zbrojnych. Gdy coś go zaskoczyło lub zakłopotało, tak jak w tej chwili, machinalnie wykręcał krótką, rudą brodę.

– Przecież sześć czy osiem miesięcy temu przegnałem tego młodego durnia na cztery wiatry, kiedy przyszedł w towarzystwie tej żałosnej kuzynki – burknął.

– Tak właśnie uczyniłeś, panie – potwierdził Bertrand de Poulengy.

– I kazałem mu zabrać ją z powrotem do ojca, żeby spuścił jej solidne manto. Ojcowskie pranie najwyraźniej nie zdało egzaminu. Czego chce teraz?

– Prosi, abyś wysłuchał, co ma do powiedzenia dziewczyna – wyjaśnił Bertrand spokojnie.

– Och, tylko tyle? Zupełnie jakbym nie miał nic lepszego do roboty. Mam słuchać jakiejś paplaniny! Na zewnątrz czeka pół tuzina ludzi, proszących o audiencję u mnie. I to nie byle jakich ludzi, tylko dobrych i szanowanych obywateli miasta, przynajmniej po części. Czemu, do pioruna, miałbym tracić czas na jakieś dziewuszysko? Niech lepiej znikają, zanim każę związać im ręce za plecami i pogonić ze wzgórza. – Kapitan coraz bardziej się wściekał. – Na grzmoty i pioruny! Dokąd zmierza ten biedny kraj, skoro musimy wysłuchiwać takich ludzi?

– Jeśli wolno zauważyć, sami nie radzimy sobie najlepiej – zauważył młody Bertrand ironicznie.

Robert de Baudricourt zmrużył oczy.

– Dobry z ciebie oficer i z dobrej rodziny pochodzisz – wycedził. – Ale nawet ty musisz pamiętać, że przemawiasz do dowódcy!

Młodzieniec zesztywniał i nieznacznie się ukłonił. Ponura twarz kapitana nieco złagodniała.

– Nie twierdzę, że się mylisz – mruknął. – Najwyraźniej przyszło nam żyć w czasach, kiedy zawsze ulegamy wrogowi. Pobili nas Burgundczycy, pobili Anglicy. Straszna to rzecz, Bertrandzie, wielka szkoda. Kwiat francuskiego rycerstwa, od wielu pokoleń szlachetni mężowie, ulegli angielskim kusznikom, prostakom z lasu…

– Ale i tęgim chłopom – wtrącił Bertrand. – Co do dziewczyny…

– Tęgim, tęgim… Nie przestrzegają zasad, ot co! – zawołał Robert de Baudricourt. – Nie walczą po rycersku. Co z tego, że zakuwamy się w ciężkie zbroje, skoro przeszywają je na wylot swoimi przeklętymi kuszami? Powinno się zakazać używania takiej broni, powtarzam to przy każdej okazji. Kusznicy, też coś…

– Co do tej dziewczyny, panie…

– Pokonują nas raz za razem. Ale nie tylko oni są sprawcami naszych klęsk. Na wojnie najważniejsze jest dowodzenie, mój chłopcze, dowodzenie. A kto nami dowodzi? Ludzie bez cienia wiary w to, co czynią. A czemu brak im wiary? Bo człowiek, któremu służą, sam jej nie ma za grosz. Delfin Karol… Byłby z niego król Karol VII, gdyby go koronowano. Siódmy… Siódemka to feralna liczba, i tyle. Musi być pechowa, no bo jaki jest nasz biedny, kochany, niezdecydowany, ubogi i niezaradny delfin, dla którego miałem zaszczyt bronić zacnej twierdzy Vaucouleurs? A teraz ruszaj na dwór delfina i powtórz komu trzeba, jak go nazwałem.

– Nie jestem donosicielem – zaprotestował Bertrand de Poulengy wyniośle.

Kapitan uśmiechnął się szeroko.

– Nie wątpię, drogi chłopcze, nie wątpię. Ale nawet gdybyś nim był, nie miało by to najmniejszego znaczenia. Wielcy arystokraci z otoczenia biednego delfina mówią mu znacznie gorsze rzeczy i prosto w twarz obrzucają go nieporównanie dosadniejszymi słowami. I co on robi? Uśmiecha się, a czasem powie coś miłego i do rzeczy. Nie potrafi się odgryźć, tak od serca. Za bardzo potrzebuje arystokratów. Musi od nich pożyczać pieniądze. W swojej królewskiej kiesie nie ma nawet pięćdziesięciu franków. Tak przynajmniej mówią ludzie.

– Ależ panie, przecież trafiają do niego pieniądze z podatków…

– Podatki! Połowa, trzy ćwierci podatków nie dociera do królewskiego skarbca. Zbyt wielu pośredników, mój chłopcze. Pośredników o lepkich palcach. Złoto lgnie im do rąk, sam rozumiesz. Ech, beznadziejne to wszystko. Tymczasem Anglicy są panami połowy Francji, a wkrótce zdobędą Orlean. Sam się przekonasz. Wówczas delfin umknie na południe, jeszcze dalej na południe, bez armii, która oddzieliłaby go od wroga. Biedna Francja. – Kapitan nalał sobie kielich wina. – Też się napijesz?

– Nie, dziękuję, panie.

– Ale w takich okolicznościach ucieczka też mu nie pomoże. Anglicy za nim podążą, a biednemu człowieczkowi przyjdzie się zaokrętować i pożeglować do Hiszpanii, może do Włoch. Na tym wojna się zakończy. Wojna stuletnia, mój chłopcze. Wojna trwająca prawie sto lat. I tak całą Francję przejmą Anglicy. Książę Bedford będzie nami rządził do chwili, gdy król angielski osiągnie stosowny wiek. Teraz to jeszcze niemowlak. Wolałbyś mieć za króla niemowlaka czy półgłówka?

– Półgłówka… Ale tylko francuskiego – dodał Bertrand de Poulengy zapalczywie. – Czy jednak delfin to półgłówek, panie?

– Nawet jeśli nie, to prawie. Jego rodzona matka powtarzała, że jej syn to szaleniec, absolutnie niezdatny do rządzenia. Rzecz jasna, nie należałoby jej opinii brać dosłownie. Królowa Izabella nie była specjalnie miłą damą, pokój jej duszy. Bez opamiętania wydawała pieniądze na luksusy i między innymi dlatego jej syn popadł w ubóstwo, a wraz z nim cały kraj. Są tacy, którzy powiadają, że to ona doprowadziła Francję do ruiny.

– O ile wiem, pewne proroctwo głosi, że kobieta stanie się przyczyną upadku Francji… – Młody Bertrand odchrząknął. – Podobno inna kobieta ma ją uratować. Czy słyszałeś o tej przepowiedni, panie?

– Znam ją, a jakże. Takie proroctwa zawsze zaczynają krążyć, kiedy państwo jest w złej kondycji. Królowa Izabella z pewnością pasuje do pierwszej części przepowiedni, ale… Wielkie nieba, Bertrandzie, chyba nie sądzisz, że tamta wiejska dziewucha w przedsionku wybawi Francję? Więc co myślisz? Jeśli wierzysz w te banialuki, to pod względem szaleństwa bijesz na głowę naszego ukochanego delfina.

– Nie wiem, co mam myśleć, panie – odparł Bertrand de Poulengy rzeczowo. – Dlatego wolę, byś osobiście rzucił okiem na tę młodą kobietę.

– Bertrandzie! Nie mów mi, że dajesz wiarę pospolitym głupstwom. Takich dziewczyn są setki, może tysiące. Rozhisteryzowane gąski, ogarnięte przeczuciem, że zostały wybrane do czynienia rzeczy doniosłych. Chyba się w niej nie zakochałeś, co?

Młodzieniec okrył się rumieńcem.

– Nie, panie, z całą pewnością nie. Chcę tylko, abyś wyrobił sobie własne zdanie na temat tej jednej rozhisteryzowanej gąski.

– Ależ ty jesteś drażliwy, niechże cię… Naprawdę zaczynam podejrzewać, że rzuciła na ciebie urok.

– Nie sądzę, aby była wiedźmą – zamyślił się Bertrand. – Też się nad tym zastanawiałem, a wraz ze mną Jean de Metz…

– Nasz trzeźwo myślący Jean! Sugerujesz, że i jego okryły te opary absurdu?

– Zdaniem Jeana, ta dziewczyna cieszy się dobrą opinią w Domremy. – Tym razem Bertrand zachował spokój. – Jest wierząca, oddana Kościołowi, regularnie przyjmuje sakramenty, więc nie ma powodu oskarżać jej o czary. I jeszcze jedno, panie. Żołnierze przy bramie pokłócili się i niektórzy przeklinali na całe gardło. Dziewczyna podeszła do niech i powiedziała, by przestali obrażać Boga. Żołnierze momentalnie umilkli. Całą tę scenę widziałem i słyszałem z okna zbrojowni.

– Dominująca, napastliwa lisica – mruknął kapitan i wzruszył ramionami. – Napotkasz takich jeszcze wiele, wierz mi. Gruboskórna, krzepka wieśniaczka. Na pewno ma muskularne ręce i jest skora do bitki.

Bertrand powstrzymał uśmiech.

– Może jednak sam się przekonasz, panie? – powtórzył uparcie.

Kapitan trzasnął pięścią w stół.

– Tak właśnie zrobię, jak mi Bóg miły! – zapowiedział. – Choćby po to, by udowodnić tobie i Jeanowi de Metz jak się rozprawiam z prostaczkami jej pokroju! Dajcie ją tu.

Tylko na to czekał młody mężczyzna. W jednej chwili opuścił komnatę i niedługo potem pojawił się znowu, w towarzystwie Joanny. Kapitan de Baudricourt wpatrywał się w nią kompletnie zaskoczony.

„Gruboskórna, krzepka wieśniaczka o muskularnych rękach i skora do bitki” okazała się dziewczyną o wzroście sięgającym około metra pięćdziesięciu pięciu centymetrów, smukłą, lecz zwinną, o długich, czarnych włosach i lśniących, ciemnych oczach. Miała na sobie czerwoną koszulę i spódnicę, wyglądała raczej ubogo, a tu i tam na jej ubraniu widniały łaty. Dziewczyna promieniała radością.

Kapitan momentalnie zaczął nawijać brodę na palec. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, młoda kobieta odezwała się pierwsza.

– Dzień dobry, panie – przywitała się i lekko dygnęła. – Przychodzę z wiadomością dla ciebie. Proszę cię, byś przydzielił mi konia i zbroję, a także kilku ludzi, którzy odprowadzą mnie do dostojnego delfina.

– Koń, zbroja i eskorta – wyliczył Baudricourt drwiąco. – Nic więcej?

– To wystarczy, panie, ale prosiłabym o dobrego konia. Zbroja nie musi być najwyższej jakości, takiej jak twoja. Wystarczy mi to, co noszą twoi prości żołnierze. Dostojny delfin później dostarczy mi lepszy pancerz.

– Och, z pewnością tak się stanie. – Baudricourt rozparł się na krześle. – A teraz powiedz mi, moje dziewczę, jaki jest cel tej błazenady? Kto cię do niej nakłonił?

– Moje Głosy – oświadczyła Joanna pogodnie. – Ale nie ma mowy o żadnych wygłupach. Pragniesz ocalenia Francji, panie, prawda?

– Głosy – burknął Baudricourt pogardliwie. – Głosy! I co jeszcze? Francja nie miewa się najlepiej, ale jeszcze nie doszło do tego, byśmy musieli zbroić nasze dziewczęta.

– Jeśli ja nie ocalę Francji, kto to uczyni? – spytała Joanna uprzejmie. – Czy ty to zrobisz, panie?

Bertrand de Poulengy wpatrywał się w sufit. Baudricourt zerknął na niego i zorientował się, że młodzieniec z trudem powstrzymuje szeroki uśmiech. Kapitana nagle ogarnęła złość.

– Nie mogę tego zrobić – zaprzeczył ozięble. – Bo brak mi odpowiedniej mocy. Jestem dowódcą tej twierdzy i przewodzę trzystu zbrojnym. A jak ty zamierzasz zabrać się do dzieła, jeśli wolno spytać? Wracaj do swoich rodziców i bądź grzeczną dziewczynką. Módl się za swoją ojczyznę, to najlepsze, co możesz uczynić. Męską robotę zostaw mężczyznom. Teraz idź.

– Ależ ja się modlę – podkreśliła Joanna cichym głosem. – Znacznie częściej niż ty, panie. Modlitwa to jednak nie tylko proszenie Boga o coś, dziękowanie Mu lub wychwalanie Go. To także wysłuchiwanie Boga i jego świętych.

– Teraz próbujesz uczyć mnie teologii – prychnął Baudricourt.

– Skąd, panie. Usiłuję powiedzieć ci, skąd pochodzą moje Głosy. Nadmieniłeś, że chciałbyś wiedzieć, kto mnie nakłonił do tego, co robię, zgadza się?

– Ach, tak. Twoje Głosy – wycedził Baudricourt. – O ile pamiętam, twój wuj, czy też kuzyn, wszystko jedno, podczas waszej poprzedniej wizyty powiedział mi o twoich Głosach…

– Tak, panie. Wyjaśnił ci, że Głosy nakazują mi uratowanie Orleanu przed Anglikami. Śmiałeś się, bo wówczas Orleanowi nic nie zagrażało. Teraz niebezpieczeństwo jest blisko, prawda, panie? Moje Głosy się nie myliły, przyznasz?

– Panie, czy teraz rozumiesz, co miałem na myśli? – spytał Bertrand de Poulengy cicho.

– Nie zabieraj głosu! – warknął kapitan. – Zgoda, Orlean jest w niebezpieczeństwie. Anglicy oblegają miasto. Co chcesz uczynić?

– Zakończę oblężenie – wytłumaczyła Joanna bez wahania.

– Czyżby? – Słowa Baudricourta przepełniał sarkazm. – Jak się do tego zabierzesz?

– Tego jeszcze nie wiem – wyznała Joanna szczerze. – Moje Głosy nakazały mi tak postąpić. Gdy przyjdzie czas, zdradzą mi sposób.

– Tak, oczywiście. Wcale w to nie wątpię. I co wtedy?

– Wtedy zaprowadzę dostojnego delfina do Reims, aby tam koronować go w katedrze.

Baudricourt zerwał się na równe nogi.

– Wielkie nieba. Dziewczyno, jesteś szalona do imentu, kompletnie postradałaś zmysły. Chcesz koronować delfina? Kimże ty jesteś, aby mówić takie rzeczy?

– Nazywam się Joanna d’Arc z Domremy – wyjaśniła dziewczyna. – Z pewnością to wiesz, panie.

Baudricourt z trudem się opanował.

– Mam uwierzyć, że dokonasz tego wszystkiego? – wykrzyknął. – Ty? Drobna dziewczyna, którą mógłbym rozgnieść dwoma palcami?

– Moje Głosy kazały mi to uczynić, więc z pewnością jest to możliwe – upierała się Joanna.

– Do kogo należą te twoje głosy? Pewnie słyszysz je we śnie, prawda?

– Ależ skąd, panie. Nigdy nie śpię, kiedy się rozlegają w mojej głowie. Myślę wtedy nawet trzeźwiej niż teraz, gdy z tobą rozmawiam.

– Jak rozumiem, nie mają one żadnych własnych imion? – zadrwił Baudricourt.

– Przeciwnie, panie – zaprotestowała Joanna. – Należą do świętej Katarzyny, świętej Małgorzaty i świętego Michała Archanioła.

Baudricourt nadął policzki.

– A niech mnie… – mruknął. – To straszne.

– Nie ma w tym nic strasznego – zapewniła go Joanna z uśmiechem. – To przecież istoty Boże. Z początku trochę się ich bałam, przyznaję, ale wówczas nie wiedziałam jeszcze, co o tym wszystkim myśleć. Święty Michał powiedział mi, bym była dzielna, a Bóg mi pomoże. Powtórzył mi to kilkakrotnie, bo widział, jak się boję. Potem jeszcze wyznałam mu, że nie umiem jeździć konno i nie mam pojęcia o prowadzeniu wojny.

– Do teraz już opanowałaś te wszystkie umiejętności, czyż nie?

– Nie, ale wiem, że Głosy mi powiedzą, co mam robić.

Baudricourt miał dość.

– Piramidalna bzdura – warknął. – Absurd, od początku do końca. Dziewczyna w czerwonej spódnicy chce ratować Francję, przerwać oblężenie Orleanu, koronować delfina w Reims, a postanowiła to wszystko po naradzie wojennej z dwojgiem świętych i archaniołem. Rzecz jasna, nie ma pojęcia o konnej jeździe ani o prowadzeniu działań wojennych, ale jakieś głosy powiedzą jej, co należy robić. Wystarczy, dziewczyno, więcej nie jestem w stanie objąć umysłem. Odejdź, im szybciej, tym lepiej.

Joanna skinęła głową.

– Odmówiłeś mi po raz drugi. Moje Głosy powiedziały mi, że tak postąpisz, chociaż wiesz już, że Orlean jest w niebezpieczeństwie, zgodnie z moimi przewidywaniami. Gdy przybędę do ciebie po raz trzeci, już mi nie odmówisz, ale wielka to szkoda, że tak długo odwlekasz mój wyjazd.

W jej głosie pobrzmiewał głęboki niepokój – a może tylko zniecierpliwienie?

Baudricourt miał ochotę wygłosić następną szyderczą uwagę, ale zorientował się, że nie potrafi. Pomyślał, że ta dziewczyna ma w sobie coś trudnego do zdefiniowania. Nie umiał tego zrozumieć. Może budziła szczególny szacunek? Gdzie tam, nonsens. Była najzwyklejszą wieśniaczką w połatanej spódnicy. Widział takich tysiące. Mimo to zasługiwała na respekt. Na dodatek przemawiała ze szczerą powagą. Przez ułamek sekundy niemal jej uwierzył, a ten młody dureń Bertrand tylko na to czekał…

Baudricourt odprawił dziewczynę niecierpliwym machnięciem dłoni.

Odwróciła się i ruszyła do wyjścia. Na progu ponownie odwróciła się do kapitana. Stała w cieniu, nie widział już jej twarzy, lecz jej głos zadźwięczał głębokim i czystym tonem, niczym dzwon.

– Właśnie dzisiaj wojska dostojnego delfina doświadczają poważnej klęski. Usłyszysz o niej za dziewięć dni. Dziesiątego dnia powrócę, a wtedy zapewnisz mi to, o co proszę.

Odeszła zanim Baudricourt zdołał cokolwiek powiedzieć.

Poulengy zrobił krok naprzód.

– Panie…

– Co znowu? – warknął Baudricourt.

– Panie, proszę o pozwolenie towarzyszenia tej dziewczynie, kiedy będziesz ją wysyłał do delfina.

– Kiedy będę ją wysyłał? Ja? Ani mi to w głowie. Wykluczone…

– Jean de Metz też będzie chciał z nią pojechać. Zabierzemy ze sobą paru służących. Dziewica o więcej nie prosiła.

– Kto taki?

– Dziewica. Wszyscy tak na nią mówią: żołnierze, ludzie w mieście. Wszyscy.

– Dom wariatów. Masowe szaleństwo. – Baudricourt odwrócił się na pięcie i podszedł do okna. Wyjrzał na dwór, zaciskając dłonie na plecach.

Na dziedzińcu tu i tam stały grupki żołnierzy pogrążonych w rozmowie. Niektórzy z nich zauważyli dziewczynę, która opuszczała bramę wieży. Wojacy zaczęli trącać się łokciami i Baudricourt oczekiwał zwyczajowych uśmiechów oraz żartów, którymi zawsze zaczepiano młode dziewczęta. Tymczasem żołnierze cofnęli się, aby przepuścić Joannę. Niektórzy nawet dotknęli halabardami hełmów, jakby mijał ich dowódca.

– Szaleństwo – powtórzył Baudricourt.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Boża wojowniczka.