Rozdział jedenasty. Święta Małgorzata Szkocka

Szare niebo nad głową. Zimny, przenikliwy wicher niosący krople słonej wody, zebrane z grzyw ogromnych szarych fal. Szary niegościnny brzeg ciągnący się z północy na południe. Taki widok ukazał się w świetle poranka oczom niespokojnych pasażerów małej łódki zmierzającej do brzegów zatoki Firth of Forth. Był to naprawdę ponury widok, a w sercach podróżnych zalegały chmury klęski, wątpliwości i złych przeczuć, równie ponure jak tumany ciężkiej mgły zasnuwającej szare wybrzeża.

Na pokładzie łodzi, która zdążała tego zimowego poranka do zatoki Firth of Forth, podróżowała iście królewska kompania. Edgar Etheling, wnuk Edmunda Żelaznobokiego, wygnany ze swego królestwa przez Wilhelma Zdobywcę, uciekał na północ wraz z matką i dwiema siostrami, Małgorzatą i Krystyną. Rodzinie królewskiej towarzyszyło kilkoro wiernych sług, ale nie było ich wielu. Nic dziwnego, że serca podróżnych wydawały się tego ranka takie ciężkie. Jakie powitanie czekało w tej ponurej krainie, o której krążyło tyle strasznych opowieści, biednych uciekinierów zniesionych z kursu przez srogą burzę? Czy zostaną potraktowani jak przyjaciele czy jak wrogowie? Rodzina królewska zamierzała udać się na Węgry, gdzie Edgar i jego siostry spędzili szczęśliwe dzieciństwo, ale wiatry i fale okazały się dla nich równie niełaskawe jak poddani, przed którymi uciekali. Nie mieli innego wyjścia jak szukać odpowiedniego miejsca do lądowania i schronienia przed burzą na tym skalistym, niegościnnym brzegu.

Wśród znużonych pasażerów tylko jedna osoba wydawała się spokojna, a jej twarz ani nie odbijała smutku zachmurzonego nieba, ani nie zasnuwała się cieniem złych przeczuć. Piękna i dostojna niczym lilia księżniczka Małgorzata stała na dziobie łodzi obserwując rozwścieczone morze, bezludne skały wybrzeża i morskie ptaki, które nurkowały w falach i po chwili znów wzbijały się w powietrze, tak spokojna i pewna siebie, jakby sama była jednym z tych białych myśliwych. Wiedziała bowiem, że jest z nią Ktoś silniejszy niż jakikolwiek ziemski król, Ktoś kto włada tymi szarymi wodami, i w którego rękach spoczywa los biednych wygnańców, ponieważ w każdej chwili może uciszyć wichry i fale prostym rozkazem: „Uspokójcie się”.

– Na prawo, na prawo! – zawołał marynarz na oku? – Tam dalej jest mała zatoczka gdzie pewnie znajdziemy schronienie i zdołamy wylądować.

– O ile na drodze nie staną nam skały – odparł ostrożnie kapitan. Niemniej zwrócił łódź w kierunku lądu, zaś oczy wszystkich na pokładzie przypatrywały się z uwagą wybrzeżu, do którego zmierzali. Istotnie, ta mała spokojna zatoczka wydawała się odpowiednią przystanią. Przed szalejącym morzem chronił ją zalesiony półwysep, który tak dobrze wywiązywał się ze swego zadania, że wszystkie wielkie fale po prostu ją omijały. Piaszczyste wybrzeże obniżało się tu łagodnie w kierunku drobnych roztańczonych fal, zaś w mokrym piasku odbijały się jak w lustrze białe skrzydła morskich ptaków, szybujących nad wybrzeżem.

Mała grupka podróżnych z wielką radością wysiadła wreszcie na ląd i znów poczuła pod stopami ziemię. Mgła właśnie zaczęła się rozwiewać, a promienie słońca zabarwiły cieplejszą barwą okoliczne nagie wzgórza. Bez wątpienia był to dobry znak, a uchodźcy zapewne poczuli nadzieję, że tak samo rozwieją się i chmury ich nieszczęść. Choć minęło już ponad dziewięćset lat od czasu, gdy ta mała grupka podróżnych wylądowała na brzegu Szkocji i ich imiona powinny już dawno odejść w niepamięć, jednak ślad dawnej opowieści przetrwał nadal w nazwie tego miejsca: Nadzieja świętej Małgorzaty.

Znużeni podróżni ruszyli w głąb lądu chcąc znaleźć jakieś miasteczko czy wioskę. Nieliczni ludzie, jakich napotkali na swej drodze, przyglądali im się okrągłymi ze zdumienia oczami. Kim mogli być ci przybysze? Bez wątpienia byli kimś znacznym, bo nawet sam król nie nosi tak wspaniałych szat, a piękne damy wyraźnie nie przywykły do wędrówki po tak trudnych drogach. Zapewne przybyli tu w tej łodzi, co leży w zatoczce, więc trzeba jak najszybciej pospieszyć na dwór i donieść królowi o obcych.

Grupa podróżnych tak długo wspinała się na wzgórza i schodziła w doliny, aż wreszcie nawet odważna Małgorzata poczuła zmęczenie i zaczęła prosić, by odpoczęli choć chwilę na zielonych łąkach, gdzie wielki kamień mógł służyć za wygodne siedlisko dla znużonych dam. Ludzie jeszcze i dziś nazywają ten kamień „Kamieniem świętej Małgorzaty”, a wielu biednych wędrowców, zmęczonych podróżą po zakurzonych drogach, siada tu i odpoczywa tak samo jak niegdyś wygnana księżniczka.

Być może później, kiedy dla Małgorzaty nastały szczęśliwe czasy, myślała o tym kamieniu czytając historię Jakuba i jego kamiennej poduszki. Bo czyż tak jak on nie została wygnana z domu, a na miejsce odpoczynku wybrała sobie kamień? Czyż i w jej przypadku nie powstała wówczas złota więź z Niebem i czyż nie otoczyły jej czułą opieką wysłane przez Boga anioły, kierując jej kroki na spokojną ścieżkę światła i radości?

Kiedy podróżni odpoczywali przy kamieniu, usłyszeli nagle tętent licznych końskich kopyt i ujrzeli zbliżającą się grupę jeźdźców. Czy byli to przyjaciele czy wrogowie? Ta myśl przemknęła niczym błyskawica przez niespokojne umysły wszystkich wędrowców. Ale ich lęk szybko uśmierzyły słowa przywitania, a jeźdźcy, mimo dzikiego wyglądu, okazali im wielki szacunek i uprzejmość. Powiedzieli, że przybywają w imieniu swego króla, Malcolma Szkockiego, aby powitać przybyszów i oddać im do dyspozycji pobliski zamek królewski w Dunfermline. Ich pan jest teraz daleko stąd, w Anglii, gdzie walczy z najeźdźcą, ale niedługo powróci do kraju, a wtedy powita ich osobiście.

Podróżni ruszyli więc dalej, wypoczęci i podniesieni na duchu, a wkrótce ich oczom ukazało się miasto, zbudowane na stromym zboczu góry niczym gniazdo orła.

Król Szkocji, Malcolm Canmore czyli Wielka Głowa, postanowił okazać przyjaźń wygnanemu księciu i wziął jego stronę podczas najazdu Normanów. Z własnego doświadczenia wiedział co to znaczy być bezdomnym uchodźcą, gdyż kiedy był jeszcze chłopcem, zdrajca Makbet zagarnął jego królestwo, a koronę odzyskał jedynie dzięki sile swej prawicy i nieugiętej odwadze. Nigdy nie zapomniał dobra, jakiego doświadczył na saksońskim dworze króla Edwarda Wyznawcy. Być może widział tam wtedy Edgara, jeszcze chłopca, i jego piękną siostrę Małgorzatę. Bo urody Małgorzaty nie było łatwo zapomnieć, zaś szkocki król o lwiej głowie i takiejż naturze, miał wielkie serce, które piękno łatwo mogło poruszyć.

Wkrótce po powrocie króla do zamku Dunfermline zauważono, że żywi on do szlachetnej Małgorzaty pełną oddania miłość. Wygnana księżniczka wydawała mu się czymś tak cennym i tak delikatnym, że niemal nie śmiał myśleć o zdobyciu jej uczucia. Uważał, że byłoby to tak, jakby brutalnie zerwać kwiat dzwonka, który z odwagą unosi główkę wśród kamieni na górskiej ścieżce, związany z ziemią jedynie wątłą łodygą, którą może złamać najlżejszy dotyk. Wiedział jednak, że kocha Małgorzatę szczerze, a gdyby została jego królową, mógłby jej strzec i chronić przed wszelkimi niebezpieczeństwami, na jakie narażony byłby kwiat jej serca. Małgorzata była jednak głęboko zmartwiona królewskim uczuciem. Nie tak planowała ułożyć sobie życie. Zamierzała porzucić wszystkie troski świata i znaleźć spokój i ciszę w klasztorze, gdzie mogłaby służyć Bogu. Daleko na Węgrzech, gdzie spędziła dzieciństwo, a potem w spokojnym starym domu w Anglii, uwielbiała słuchać historii o życiu świętych. Szczególnie często rozmyślała nad życiem świętej Małgorzaty i marzyła o tym, by pójść w ślady swej imienniczki.

Ale Bogu można służyć na wiele sposobów, a Małgorzata przeczuwała niejasno, że pełna trudów ścieżka byłaby tą, którą wybrałby jej Pan. Słodko byłoby móc Mu służyć w spokojnym schronieniu klasztoru, ale przecież wierni i odważni żołnierze nie szukają najbezpieczniejszych posterunków, gdzie służba jest łatwa, a niebezpieczeństwa nieliczne. Nie, oni szukają trudności i niebezpieczeństw, może się też okazać, że zostać dobrą królową jest trudniej niż zostać po prostu mniszką.

Dlatego Małgorzata w końcu zgodziła się na małżeństwo. Kiedy w puszczy zaczęły kwitnąć pierwsze pierwiosnki, wiosna zgotowała ciepłe przyjęcie angielskiej pannie młodej. Na Wielkanoc, w Dunfermline, odbył się królewski ślub.

Choć król zaspokoił wielkie pragnienie swego serca, nie do końca rozumiał jak czysty i cenny dar otrzymał. Niedługo po ślubie z Małgorzatą źli ludzie zaczęli rozsiewać plotki, którym król nigdy nie powinien był dawać wiary. Mówiono, że królowa, kiedy małżonka nie ma, wykrada się z zamku i spotyka z jego wrogami w pewnej grocie w pobliskim lesie.

Rozgniewany i pełen podejrzeń król postanowił sprawdzić, ile prawdy jest w tej plotce. Pewnego dnia udał, że jedzie na polowanie, a potem potajemnie wrócił do zamku. Tu z ciężkim sercem obserwował, jak jego piękna królowa cicho wyślizguje się przez małą furtkę na tyłach zamku i rusza do puszczy, do owej jaskini. Poszedł za nią cicho, a kiedy zniknęła, podkradł się do wejścia groty i nasłuchiwał. Tak, ludzie mówili prawdę! Wielka fala gniewu wezbrała w sercu króla, kiedy usłyszał ukochany głos rozmawiający z kimś w jaskini. Jego wściekłość była tak wielka, że stał niczym oniemiały, nie mogąc nawet drgnąć i chcąc nie chcąc słuchał tego, co mówiła. Po chwili na jego twarzy pojawiło się zdumienie i wstyd, a czerwony rumieniec gniewu znikną. Bo oto istotnie słyszał głos Małgorzaty, ale rozmawiała ona z Bogiem!

– Królu mój i Panie – modliła się – naucz króla, mego małżonka, jak Ci prawdziwie służyć, jak Cię kochać i jak kroczyć w Twej światłości.

Nigdy więcej Malcolm nie żywił już podobnych podejrzeń wobec królowej, ani nie słuchał złych plotek. Po tym wydarzeniu jego serce jeszcze mocniej związało się złotą nicią miłości z Małgorzatą, a za jej pośrednictwem również i z Bogiem.

Wieści o królewskim małżeństwie z piękną angielską księżniczką wkrótce rozeszły się po kraju, a ludzie zastanawiali się niespokojnie jaką też będzie dla nich królową. Obserwowali ją też uważnie, z początku niepewni, czy jej maniery i zwyczaje im się podobają. Czy duma była powodem, że ta wielka dama ubiera się w tak piękne szaty – kolorowe materie, które spływały w miękkich fałdach do jej stóp i opończe haftowane w takie kolory jakie widuje się na piórkach koguta? Ale kiedy patrzyli na swe własne praktyczne ubiory, szare i bure pod zimowym niebem, dochodzili do wniosku, że nieco koloru jednak może uczynić życie radośniejszym.

Mowa Małgorzaty była miękka i uprzejma, a jej wdzięk podbijał serca poddanych, niemal wbrew ich woli. Jednak z początku podejrzliwie podchodzili do wszelkich zmian na królewskim dworze. No bo przecież nawet sam Malcolm zaczął okazywać bardziej królewskie maniery i żyć w większym przepychu. Żaden służący nie zaniedbywał już obowiązków, zwyczajne kubki i półmiski zastąpiono srebrnymi i złotymi naczyniami, a zamek urządzono z królewskim przepychem – wszystko było teraz odpowiednio zarządzane. Ludzie widzieli jednak jasno, że to nie duma skłania królową do czynienia takich zmian. Wkrótce odkryli, że pod wspaniałymi szatami bije ofiarne i pełne współczucia serce, że ich pani jest gotowa oddać biednym nawet własne szaty, a choć jada ze złotej zastawy, jej potrawy są równie proste, jak najbiedniejszego z poddanych. Ale była królową, której dewizą było odpowiednie urządzenie wszystkiego. Nie zatrzymywała się jednak w tym dziele na bramach swego zamku. Wkrótce całe królestwo poczuło wpływ dłoni, która potrafiła kierować nawet Malcolmem o wielkiej głowie.

Do starego Kościoła wkradło się wiele nadużyć, a Małgorzata bardzo pragnęła go uzdrowić. To musiał być naprawdę niezwykły widok: pełna powagi królowa we wspaniałych szatach zasiadająca wśród równie poważnych mędrców, wezwanych by rozważyć tę kwestię. Wiele niechętnych spojrzeń rzucano na tę pannę, która śmiała samotnie walczyć o dobro. Ale Małgorzata kochała Kościół. Podobnie jak sir Galahad „miała siłę dziesięciu, gdyż jej serce było czyste” i w końcu odniosła zwycięstwo. Stopniowo nauczyła też lud, że niedziela jest świętym dniem odpoczynku, tak dla ludzi jak i zwierząt – taka lekcja była wówczas Szkocji bardzo potrzebna i nigdy potem nie została zapomniana.

Wyglądało więc na to, że miłość do Boga, w jakiej żyło serce Małgorzaty, naprawdę zanosi światło w mroczne miejsca i prostuje kręte ścieżki. Królowa cieszyła się, że może równie dobrze służyć swemu Panu prowadząc dworskie życie, jak wówczas, gdyby wstąpiła do klasztoru.

Wkrótce stało się powszechnie wiadome, że wszyscy, którzy znajdują się w kłopotach albo w potrzebie, znajdą w królowej przyjaciela. Niosącą pomoc ręką kierowało pełne współczucia serce i nikt nigdy nie odszedł od niej z kwitkiem. Wpłaciła wiele okupów za biednych angielskich jeńców, którzy zostali uprowadzeni w niewolę podczas szkockich najazdów, a na jej dworze pełno było wdów i sierot, które wiedziały, że królowa zawsze będzie im przyjaciółką w nieszczęściu.

Czasami król śmiał się i mówił, że nic co posiada nie jest bezpieczne przed tymi rękami, które tak lubią dawać. Kiedy jej szkatułka była pusta, królowa zdejmowała własne okrycie, by odziać zziębniętego żebraka, a kiedy potrzebowała pieniędzy, bez wahania sięgała do prywatnego skarbca króla, wiedząc dobrze, że on nie odmówi jej niczego.

– Aha! Złapałem cię na gorącym uczynku! – zawołał pewnego dnia Malcolm, gdy zastał ją przy skrzyni ze złotem, z rękami pełnymi monet. – A gdybym kazał cię teraz uwięzić, sądzić i skazać za kradzież?

Małgorzata uśmiechnęła się patrząc w jego dobre, roześmiane oczy.

– Natychmiast przyznałabym się do winy – odparła wyciągając w jego stronę złoto.

– Nie kochana – powiedział król zamykając jej palce na złotych monetach. – Nie popełniasz przecież kradzieży biorąc to, co już jest twoje. Wiesz dobrze, że wszystko co mam należy również do ciebie.

Jakże głęboko ten silny król kochał swą delikatną królową! Wszystko czego dotknęła jej ręka, wszystko, co obdarzała uczuciem, było dla niego święte. Często brał księgi, które czytała, a choć sam nie potrafił czytać, piastował je czule w silnych dłoniach, po czym zawstydzony pochylał się i całował okładki tam, gdzie dotknęły ich jej palce. W jego mniemaniu nic nie było dość dobre dla królowej. Cierpiał nawet z tak drobnej przyczyny, jak ta, że okładki jej ksiąg zrobione są z twardej skóry, dlatego znalazł rzemieślnika, który potrafił obrabiać metal i kazał mu wykonać okładki ze złota i drogich kamieni oraz wielu okrągłych, białych pereł, które były odpowiednim godłem dla Małgorzaty, Perły wśród Królowych.

Małgorzata kochała nade wszystko jedną z tych cennych ksiąg, a mianowicie Ewangelię. Znakiem królewskiej miłości była nie tylko strojna drogimi kamieniami okładka; w środku można było podziwiać przepiękne złote inicjały oraz prześliczne miniatury, przedstawiające czterech ewangelistów.

Zdarzyło się pewnego dnia, kiedy Małgorzata była w podróży, że nieuważny sługa, którego pieczy powierzono tę księgę, pozwolił się jej wyślizgnąć z okładek i wpaść do rzeki. Sługa nie zauważył, co się stało i nic o tym nie wiedział, póki królowa nie poprosiła, by przynieść jej ten cenny skarb. Wówczas długo i z wielkim smutkiem szukał księgi, wracając krok po kroku drogą, którą tego dnia przebyli, aż wreszcie dotarł do rzeki. Tu stracił wszelką nadzieję. Jeśli księga wpadła w nurt, już jej nie odzyska! Nagle w oddali, tam gdzie wody rzeki płynęły tak spokojnie, że powierzchnia była gładka jak lustro, sługa dostrzegł błysk białego pergaminu – to nurt przewracał strony świętej księgi. Szybko schylił się i wyciągnął ostrożnie wolumin, a potem oglądał go zdumiony. Cieniutki muślin, który chronił złote litery księgi zniknął, ale poza tym na żadnej karcie nie było ani jednej plamy, ani jednego rozmazanego słowa! Woda nie zmyła ani jednej litery, żadnego uszczerbku nie doznały też piękne obrazki – złoto świeciło jak zwykle z białych kart pergaminu!

Małgorzata pomagała biednym nie tylko za pomocą pieniędzy, swoich czy króla, pomagała im również pracą własnych rąk. Wczesnym rankiem, ubrana w wykwintne szaty i piękna jak zwilżone rosą kwiaty, które unoszą twarzyczki ku porannemu słońcu, wychodziła z komnaty, gdzie już wcześniej wznosiła twarz ku niebu w modlitwie. Rozpoczynała swe codzienne obowiązki od opieki nad małymi dziećmi, które nie miały na świecie nikogo – na jej dworze przebywało dziewięć biednych sierot. Przy nich Małgorzacie zawsze wydawało się, że tuż obok niej stoi Pan i niemal słyszała Jego Słowa: „nakarm moje owieczki”. Jak radośnie te dzieciątka wyciągały do niej rączki, chwytając kolorową szatę! To prawda, wszystkie dzieci lubią jasne kolory, ale one wyciągały do niej ramiona nie tylko ze względu na zieloną haftowaną suknię, czy gorące śniadanie, jakie im przynosiła. W jej oczach czaił się dobry matczyny uśmiech, który przyciągał je do niej jakby z pomocą czarów, a kiedy brała je po kolei w swe kochające ramiona, czuły się zupełnie szczęśliwe. Zaś królowa sięgała po misę z ciepłym jedzeniem i po kolei karmiła biedne sierotki własną złotą łyżką.

Potem, w wielkiej sali zamku, zbierało się trzystu głodnych biedaków, a sama królewska para karmiła ich i usługiwała im, zapewniając każdemu taką pomoc, jakiej potrzebował. Małgorzata nigdy nie czuła się znużona tą pracą, bo czyż pomaganie biednym nie było służeniem samemu Panu? A kiedy klękała by obmyć stopy jakiegoś biedaka, czy nie myła wówczas zmęczonych stóp Tego, który powiedział: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40)?

Dni Małgorzaty wypełniała też inna praca, nie tylko pomaganie biednym. W swoim czasie Bóg zesłał jej własne dzieci – sześciu silnych chłopców i dwie śliczne dziewczynki – które wychowywano bardzo surowo i z wielką troską. Ponieważ były książętami, lepiej niż inne dzieci powinny nauczyć się posłuszeństwa, łagodności, odwagi i prawdomówności. Nikt lepiej od Małgorzaty nie znał znaczenia starego powiedzenia „noblesse oblige – szlachectwo zobowiązuje”. Małe książątka były czasami niegrzeczne, jak wszystkie dzieci, ale wówczas nie żałowano im rózgi, gdyż główna niańka została pouczona przez królową, że jeśli dzieci na to zasłużą, powinny zostać odpowiednio wychłostane.

Niedaleko królewskiej rezydencji znajdowała się stara twierdza nazywana Zamkiem Smutku. Dobrze ją znały królewskie dzieci. Nazwa doskonale pasowała do tego miejsca, gdyż w ponurym zamczysku mogłaby zamieszkać sama Rozpacz. Zamek otaczały strome i surowe góry, niemal całkiem zasłaniając światło słońca. Wzniesiono go na wysokim urwisku, u stóp którego z rykiem toczyły wody dwa górskie strumienie, nazywane Dolor i Gryff, jeszcze wzmagając uczucie panującego tu smutku. To właśnie do tego zamku wysyłano książątko, które źle się zachowywało i zasłużyło na karę. Tu, w tej ponurej samotni uczyło się żałować za grzechy, a na karę tę skazywano nie tylko chłopców, ale i dziewczynki. Może wam się wydawać dziwne, a nawet okrutne, że taka dobra matka kazała bić swoje dzieci i wysyłała je za karę do ponurego zamku. Jednak kiedy dzieci dorosły i zmądrzały, pojęły, że to właśnie wielka dobroć kazała jej karać je tak surowo. Małgorzata dbała o nie jak ogrodnik, który kocha bardzo swój ogród i dlatego wyrywa chwasty i wycina gałęzie, które zabierają światło kwiatom. A kiedy chłopcy wyrośli na wysokich, silnych i przystojnych mężczyzn, a dwie małe córeczki stały się pięknymi i pełnymi wdzięku pannami, nie tylko ich wygląd zjednywał im serca ludu. W ich duszach nie pleniły się żadne chwasty samolubności, uporu czy dumy, rosły tam jedynie kwiaty szczodrości, współczucia, poświęcenia i najwspanialsze ze wszystkich ziół – posłuszeństwo.

Dobry wpływ królowej odczuwano również poza dworem. Ludzie starali się naśladować jej postępowanie we własnych domach i nawet zaczęli się ubierać w weselsze barwy niż smutne, tkane w domu, szare sukno. A byli to twardzi i wojowniczy ludzie, silni i surowi jak skały tutejszych gór, dzicy i nieustraszeni jak górskie strumienie, które mknęły przez wrzosowiska.

Jednak nawet w tej krainie zdarzały się takie chwile, kiedy ponure i szare góry wznosiły się dumnie w błękitnej mgiełce, która otacza ich wierzchołki na tle pierwiosnkowego nieba, kiedy górskie potoki wpadały do wesoło mruczących źródeł, tańcząc wśród brzegów porośniętych wrzosem i paprocią, kiedy nagie wrzosowiska stroiły się w złoto i purpurę, gdy wśród kwiatów wrzosu zakwitała jesienna orlica. Tak samo gdzieś w tych surowych ludziach również tkwiła łagodniejsza natura i głęboko w sercach odczuwali czar jasnych kolorów i rzeczy szlachetnych i pięknych.

Kupcy, którzy na zaproszenie królowej przybywali tu z obcych krajów, przekonywali się, że tutejsi ludzie z chęcią kupują ich towary. Niektórzy powiadają, że to właśnie miłość do kolorów, którą zaprowadziła w tej krainie Małgorzata, dała początek szkockiej kracie.

– Ale dlaczego mamy kupować cudzoziemskie towary? – spytała pewnego razu królowa. – Czemu sami nie tkamy cienkich, miękkich tkanin?

– Ludzie tego nie potrafią – wyjaśnili dworzanie.

– Zatem powinni się nauczyć – odparła królowa. – Są równie bystrzy i mają równie zręczne ręce jak ci cudzoziemcy, więc powinni bez trudu opanować tę sztukę. Dopilnuję, żeby mój lud jej nauczono.

I dotrzymała słowa. Posłała za granicę po rzemieślników, którzy nauczyli ludzi z Dunfermline jak tkać cienkie białe płótno, w ten sposób ofiarowując im umiejętność, którą szczycą się do dziś dnia.

Ale spokojne, szczęśliwe życie, upływające na opiece nad biednymi, pomaganiu poddanym, wychowywaniu własnych dzieci, wyszywaniu cudownych haftów i fundowaniu kościołów na chwałę Pana Boga, przerwały smutne czasy wojny. Król Malcolm kochał pokój, ale nie raz musiał stawać przeciw wrogom z całą swą siłą i odwagą. Dwaj starsi synowie, Edward i Edgar, wyprawiali się teraz wraz z ojcem, co oczywiście sprawiało, że królowa odczuwała jeszcze większy niepokój podczas wypraw wojennych.

A potem nadeszły takie czasy, że nawet Małgorzacie z trudem przychodziło zachować odwagę. Była osłabiona i złożona chorobą, zaś nad nią, niczym ciemna chmura, zdawało się wisieć jakieś nieszczęście. Nadszedł czerwiec, a opieszała wiosna pospiesznie ustępowała przed latem. Królowa przebywała samotnie w zamku w Edynburgu modląc się o bezpieczny powrót swego ukochanego króla i dwóch odważnych synów. Zaledwie w przeddzień wyruszyli przy wtórze trąb i waleniu w bębny przeciw wrogom, którzy śmieli zająć zamek w Alnwick, ale jej już teraz wydawało się, że oczekiwanie trwa wiele miesięcy.

Małgorzata nie darzyła wielką miłością tego surowego zamku w stolicy Szkocji. W porównaniu z jej ukochanym Dunfermline było to ponure miejsce, choć na wszelkie sposoby próbowała uczynić je przytulnym. Dawna nazwa tego zamku, Maydyn czyli Zamek Panien i jego związki z legendą o sir Galahadzie na pewno podobały się królowej, choć sama siedziba nie była zbyt wygodna. Często kiedy siedziała przy oknie i patrzyła na otulone mgłą miasto, strzeżone przez góry nazywane Crags i Arthur’s Seat i przecięte rzeką Forth błyszczącą niczym srebrna wstążka, wyobrażała sobie owianego legendą rycerza bez skazy. Oczyma wyobraźni widziała, jak wjeżdża na strome wzgórze i wchodzi do zrujnowanej kaplicy, jak klęka przed ołtarzem modląc się o wskazanie drogi i jak słyszy głos, który nakazuje mu jechać dalej, aż dotrze do wielkiego zamku, gdzie uwięziono wiele szlachetnie urodzonych panien.

– Zastaniesz tam złych rycerzy, których pokonasz i uwolnisz Zamek Maydyn – powiedział Głos.

Choć zamek Maydyn nie był ulubioną rezydencją Małgorzaty, nawet tam widać było ślady jej obecności. Na skałach wybudowano małą kamienną kapliczkę, a wśród szczęku broni i odgłosów wojny spokojne modlitwy królowej wznosiły się ku niebu niczym słodka woń kwiatów.

Owego czerwcowego dnia chora królowa z największym trudem zdołała dotrzeć do małej kapliczki, by pomodlić się o bezpieczeństwo swych ukochanych, którzy wyruszyli na spotkanie niebezpieczeństwa i śmierci. Coś w duszy mówiło jej, że już nigdy nie wrócą. Czuła jak ogarnia ją nieszczęście, niczym ciemna chmura okrywająca mrokiem tę uśmiechniętą krainę.

Jej przyjaciel i doradca, Turgot, który napisał potem historię życia królowej, opowiada, że kiedy wyszła z kaplicy zwróciła się do niego i rzekła z wielkim przekonaniem:

– Być może to właśnie dziś na królestwo Szkocji spadnie nieszczęście, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła.

I właśnie kiedy wypowiadała te słowa w zamku Alnwick wydarzyła się tragedia.

Waleczny Malcolm wraz ze swymi dwoma synami i silnym oddziałem zbrojnych dotarł do zamku i wezwał go do poddania się, zaś szkocka armia rozbiła obóz pod murami, gotowa do szturmu, jeśli garnizon nie usłucha. Kiedy tak czekali, z bramy zamku wyjechał jakiś rycerz, bez broni, tylko z długą włócznią, na końcu której wisiały klucze do twierdzy.

– Przyjechałem się poddać – krzyknął. – Niech wasz król wystąpi i przyjmie klucze do zamku.

Nikt nie podejrzewał zdrady. Z podniesioną przyłbicą Malcolm wyszedł na spotkanie rycerza, ale kiedy się zbliżył, ten nagle opuścił włócznię i wbił ją prosto w oko króla, przebijając mu mózg i zabijając na miejscu.

Wybuchło wówczas straszliwe zamieszanie. Rozwścieczeni Szkoci uderzyli na wroga, ale Edward, najstarszy syn, który ruszył pomścić śmierć ojca, wkrótce poległ. Nic dziwnego, że serce, które ukochało ich obu, odczuło ten cios nawet z tak daleka.

Po śmierci króla i wszystkich dowódców szkoccy żołnierze stracili wolę walki i ponieśli sromotną klęskę. Na polu bitwy nie ostał się nikt, nawet żeby odszukać ciało króla. Powierzono to zadanie dwóm ubogim wieśniakom, którzy zawieźli królewskie zwłoki na wozie do Tynemouth.

Minęły cztery dni nim wieść o nieszczęściu dotarła do zamku Maydyn w Edynburgu, a przywiózł ją umierającej matce Edgar, drugi syn.

Małgorzata leżała spokojnie, ściskając w dłoni cudowny „Czarny Krzyż”, który kochała z całych sił. Przywiozła go ze sobą z Anglii, kiedy przybyła tu jako biedna uciekinierka. Był wykonany z czystego złota i wysadzany wielkimi diamentami, ale we wnętrzu krył coś znacznie cenniejszego – maleńką drzazgę z Prawdziwego Krzyża, na którym umarł Nasz Pan. Był to ukochany skarb Małgorzaty i najcenniejsza pamiątka, jaką zostawiła swoim synom. Kiedy najmłodszy z nich został królem, „zbudował dla niego w pobliżu miasta wspaniały kościół, nazywamy Świętym Krzyżem”.

Biedny Edgar był załamany, kiedy stał tak przy łożu matki. Jego ojciec i brat nie żyli, wrogowie zbierali się już wokół zamku, a ukochana matka leżała na łożu śmierci. Nie śmiał jej przekazać straszliwych wieści, gdyż mogłyby przerwać srebrną nitkę jej życia, która już i tak była cieniutka jak pajęczyna.

Oczy umierającej królowej zajrzały pytająco w oczy syna, a on pochylił się nisko, by dosłyszeć co szepcą jej wargi.

– Czy z twoim ojcem wszystko dobrze? Czy wszystko dobrze z twoim bratem?

– Wszystko dobrze – odparł Edgar odważnie.

– Wiem o tym, mój chłopcze – wyszeptała z westchnieniem Małgorzata. – Wiem. Na ten święty krzyż, na naszą więź krwi, zaklinam cię, powiedz mi prawdę.

Wówczas chłopiec ukląkł przy niej i bardzo spokojnie i czule przekazał jej wieści o strasznych wydarzeniach. Ale niepotrzebnie się martwił, że przejmie się tą nowiną. Zasłona między życiem a śmiercią stała się już tak cienka, że niemal mogła dostrzec chwałę przyszłego życia i wiedziała, że wszystko, co uczynił jej Pan, było dobre. Chwilę później, z uśmiechem pełnym wielkiego spokoju, powitała posłańca śmierci, a tym, którzy stali wokół niej zdawało się, że czują obecność aniołów, którzy zstąpili z nieba, by zabrać duszę oddanej służebnicy Pana.

Ubrali zmarłą królową w jej najwspanialsze szaty i ułożyli na marach w wielkiej sali ponurego zamku. Twierdzę otaczały tłumy nieprzyjaciół zamordowanego króla oraz tych, którzy z chciwości chcieli odebrać koronę osieroconemu chłopcu.

Powszechnie wiadomo było, że królowa pragnie po śmierci spocząć w kościele, który zbudowała w Dunfermline. Jednak przy wszystkich bramach zamku Maydyn czuwał wróg i wydawało się już, że ostatnie życzenie królowej nie zostanie spełnione. Ale ludzkie moce nic nie znaczą wobec woli Niebios.

Powoli nad doliną zaczęła się zbierać gęsta mgła, tak gęsta, że otuliła wszystko. Podwojono straże przy bramach, ale zapomniano o małym, ukrytym wyjściu. Właśnie tamtędy wykradł się mały orszak niosący ciało królowej, ukryty bezpiecznie we mgle. Słudzy cicho przekroczyli linie wroga, przez nikogo nie zauważeni, a gęsta mgła zamykała się za nimi tłumiąc odgłos ich kroków. Już wkrótce dotarli nad brzeg rzeki Forth, do miejsca nazywanego na cześć Małgorzaty „Przeprawą Królowej”. Tu mgła przestała być potrzebna, więc uniosła się w górę i zniknęła, a orszak przekroczył rzekę i dotarł nad zatokę Nadzieja świętej Małgorzaty, tę samą, w której niegdyś znalazła schronienie jako młoda i piękna panna.

Kiedy orszak zdążał w pośpiechu do Dunfermline, wielu ubogich wieśniaków wychodziło z ukrycia i stawało z odkrytą głową przy drodze, by po raz ostatni zobaczyć królową, a wkoło rozlegały się żałobne zawodzenia, że te dobre ręce, które tak dbały o swój lud, już na zawsze pozostaną nieruchome.

W końcu procesja dotarła bezpiecznie do Dunfermline i tam, w ukochanym kościele królowej, zostały pochowane jej zwłoki.

Wiele lat minęło od tego smutnego czerwcowego dnia, kiedy niesiono do domu ciało królowej Małgorzaty, ale na starym cmentarzu, tam, gdzie kiedyś stała Kaplica Królowej, nadal można zobaczyć jej grób, choć teraz znajduje się pod gołym niebem.

Powiadają, że jeszcze wiele lat po pogrzebie królowej widywano wokół tego świętego miejsca tańczące światełka i że unosił się stąd słodki zapach kwiatów, a ci którzy byli chorzy, albo popadli w kłopoty, otrzymywali zdrowie lub pomoc jeśli dotknęli jakiejkolwiek relikwii świętej Małgorzaty. Czy jest to tylko legenda, nie sposób powiedzieć, wiemy jednak, że przykład świętego życia tej królowej świecił jasno przez wieki i że słodki zapach jej dobrych uczynków nadal można wyczuć w tej szarej północnej krainie, którą pomagała rozjaśnić i upiększyć z taką szlachetnością.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Święta Brygida i wilk króla. Fascynujące opowieści o świętych.