Radosny żebrak. Rozdział szósty

– Gdzie jest Franciszek? – zapytał Pietro Bernardone.

– Poszedł na spacer. – Pani Pika była zajęta haftowaniem. Nie podniosła wzroku.

– Tak? Cóż, sądzę, że dobrze mu to zrobi. – Bernardone usiadł ciężko, krzyżując ręce na wydatnym brzuchu. – Tak czy inaczej, nie stracił ambicji – dodał z zadowoleniem. – Wczoraj mi powiedział: – Będę sławny na cały świat, ojcze, wiem, że będę.

– Jeśli Bóg tego chce – powiedziała cicho pani Pika.

– Oczywiście, że chce. Dlatego uczynił go takim, jaki jest. Każdy bierze go za młodego szlachcica. Nawet w Perugii dzielił celę ze szlachtą i oficerami, pamiętasz?

– Dziesięć miesięcy w kazamatach – powiedziała z goryczą Pika. – Tyle ma ze swego pragnienia, by stać się wielkim człowiekiem. Mógł tam umrzeć. Był taki chory, tak strasznie chory…

– Ale swoją opieką przywróciłaś go do zdrowia – wtrącił pospiesznie Bernardone. – A teraz wszystko jest już dobrze.

– Nie jest jeszcze zdrowy. Daleko mu do tego. Znam go.

– Będzie zdrowy. W tym wieku człowiek jest giętki jak bambusowe kije, które kupiłem w zeszłym roku w Mecopuli. W Kataju (1) budują z nich domy. Nie umiem sobie wyobrazić, w jaki sposób, ale dobrze je sprzedawałem. Mam nowe ubranie dla chłopca.

– Jest niespokojny – powiedziała Pika.

– Wspaniały znak – stwierdził Bernardone. – Wolisz, żeby był flegmatycznym fajtłapą? Mówię ci, jego umysł i myśli szybują wysoko. Któregoś dnia stanie się wielką postacią w świecie, a my będziemy z niego dumni. To nie takie głupie, gdy mówi, że będzie księciem. Ma do tego osobowość, a tylko to się liczy w dzisiejszym świecie. Nie samo urodzenie…

– Dobroć się liczy – powiedziała Pika.

– Nie wejdziesz na szczyt będąc tylko dobrym – powiedział pobłażliwie Bernardone. – Musisz być sprytny, bystry, pełen zapału i odwagi. Musisz przejmować inicjatywę, mieć oczy szeroko otwarte i wykorzystać każdą szansę. Ja tak zrobiłem – i spójrz na mnie! Kiedy zaczynałem, nie wiedziałem często, skąd wziąć pieniądze na jedzenie na następny tydzień. Teraz jestem bogatszy niż Cavallieri i Quintavalle – prawie tak bogaty jak sam Revini. Konsulowie i senatorzy mnie szanują. Wystarczy. A chłopiec zaczyna w tym miejscu. Położyłem fundament. On zbuduje na nim wysokie wieże.

Z dworu dobiegły krzyki i piskliwy śmiech.

Bernardone wstał, podszedł do okna i otworzył je.

Koło domu przechodził wysoki, chudy mężczyzna z rozczochranymi włosami i rzadką brodą. Stara połatana opończa przykrywała łachmany, które miał na sobie. Grupka małych uliczników tańczyła wokół niego, śmiejąc się, gwiżdżąc i przedrzeźniając jego ruchy. Zdawał się ich nie dostrzegać. Patrząc w niebo, śpiewał:

– Pax et bonum! Pax et bonum!

Bernardone zamknął z trzaskiem okno.

– Znowu ten głupiec – powiedział z irytacją. – Pokój i dobro! Jakby ten żebrak mógł dać komukolwiek coś dobrego. Nic dziwnego, to jeden z uczniów szalonego Kalabryjczyka.

– Masz na myśli opata Joachima z Floris?

– A kogoż innego? Głosi kazania o nadchodzącym królestwie, narodzinach nowej epoki i takie brednie. Co jest w końcu złego w naszej epoce? Przedsiębiorczy człowiek, który ma głowę na karku, może coś osiągnąć.

– Jedno miasto walczy z drugim – odparła Pika. – Większość ludzi myśli tylko o własnych korzyściach. Prawie każdy jest żądny luksusu…

– Ja nie – warknął Bernardone. – Nie myślę o sobie. Myślę o swoim synu.

– Wciąż mam nadzieję… – przerwała mu Pika.

– Na co masz nadzieję? – zapytał Bernardone, marszcząc brwi. – No dalej, kobieto, powiedz.

– Że nasz syn stanie się prawdziwym dzieckiem Bożym – powiedziała cicho jego żona.

Roześmiał się.

– Co masz na myśli? Przecież został ochrzczony. Byłem przy tym.

– Nie było cię, kiedy się urodził – odrzekła Pika.

Zmarszczka na czole Bernardone pogłębiła się. Wiedział o dziwnej rzeczy, jaka się zdarzyła; sąsiedzi powiedzieli mu o tym, gdy tylko wrócił z Francji.

– Zabobonne gadanie – powiedział z rozdrażnieniem. – Nie pozwoliłbym na to, gdybym tu był.

– Wtedy bym umarła – a chłopiec razem ze mną.

– Nonsens, kobieto.

Ale Pika, zwykle łagodna i cicha, nie ustąpiła.

– Poród zatrzymał się – powiedziała. – Byłam coraz słabsza. Wtedy zjawił się niewidomy pielgrzym. Powiedział tylko: „Powiedz pani tego domu, że jej syn musi się narodzić w stajence. Bo taka jest wola naszego Błogosławionego Pana”.

– Mówiłaś mi o tym wcześniej – Bernardone poruszył się niespokojnie na krześle.

– Przyszli więc i zanieśli mnie do stajenki i dziecko urodziło się niemal natychmiast. Takie dziecko z pewnością powinno zostać…

– Kto wie – przerwał jej Bernardone z pobłażaniem. – Może pewnego dnia zostanie wielkim prałatem, kardynałem, księciem Kościoła i biskup Gwidon będzie musiał kłaniać mu się z czcią. Choć muszę powiedzieć, że nie sądzę, by się do tego nadawał.

Z dworu znów dobiegł okrzyk żebraka:

– Pax et bonum! Pax et bonum!

– Co za głupota – burknął Bernardone. – Jakie dobro może uczynić, wykrzykując to przez cały dzień? Założę się, że ten głupiec nie spędził na pożytecznej pracy ani jednego dnia w swoim życiu. Ale uważa się za świętego człowieka czy coś w tym rodzaju.

– Pax et bonum! – Tym razem okrzyk dobiegł z oddali.

Franciszek zjawił się po kilku minutach. Był blady i powłóczył nogami.

– Znowu jesteś chory – krzyknęła Pika. Zerwała się z krzesła, zrzucając robótkę na podłogę.

Bernardone przez chwilę również wyglądał na zmartwionego.

– W porządku, mamo. – Franciszek uśmiechnął się smutno. – Ja tylko… Tylko nie rozumiem, to wszystko. – Usiadł. – Nie rozumiem – powtórzył.

– Czego, synu? – zapytał Bernardone.

– Właśnie… – zaczął Franciszek i urwał.

– Zobaczył pielgrzyma – powiedziała Pika.

– Tak. – Franciszek potrząsnął głową. – Szedł, wołając o pokoju i wszystkim, co dobre. A potem mnie zobaczył, ukłonił się i…

– …poprosił o jałmużnę – dokończył z sarkazmem Bernardone.

– Nie. Zdjął opończę i rozłożył przede mną, bym po niej przeszedł. Parę osób roześmiało się, ale on powiedział: – Żaden wasz hołd nie będzie zbyt wielki dla tego młodzieńca. Wkrótce czcić go będą wszyscy ludzie.

Pani Pika milczała. Bernardone powiedział, wzruszając ramionami:

– A czemu nie? Nawet głupiec może przypadkiem powiedzieć coś mądrego. A czego nie rozumiesz, synu?

– Byłem na długim spacerze. Poszedłem do Świętego Damiana i z powrotem, mając nadzieję, że wszystko będzie znowu takie jak dawniej…

– O czym ty mówisz? – zapytał zdumiony Bernardone.

– Przyroda, ojcze. Słońce, drzewa i ptaki, tysiące rzeczy, które niegdyś kochałem. Tak za nimi tęskniłem, gdy byłem w… Perugii. Wyobrażałem sobie, że czuję zapach świeżej trawy i drzew cytrusowych; widziałem Apeniny jak łańcuch akwamarynów, słyszałem skowronki, kosy i słowiki. A teraz wszystkie te rzeczy są tutaj, rzeczywiste, i nie znaczą dla mnie nic… nic. Czy one się zmieniły, czy ja?

– Nie jesteś jeszcze w pełni zdrowy, synu – uśmiechnęła się Pika. – Stąd to wszystko.

– Ale jestem, mamo, jestem. Powróciłem do ćwiczeń z mieczem i kopią, w starej szopie…

– …gdzie się urodziłeś – powiedziała Pika. Jej głos lekko drżał.

– Właśnie. Zapewniam cię, że czuję się zupełnie dobrze. Dziś byłem przekonany, że wszystko będzie takie jak dawniej. Ale było tak spokojnie i zdawało się, że w niczym nie ma prawdziwego życia… Może to tylko moja wyobraźnia.

– Oczywiście – odparł Bernardone. – A to nie ma żadnego znaczenia.

– Może masz rację, ojcze – zgodził się potulnie Franciszek. – Może to nie jest takie ważne.

– Teraz już lepiej. – Bernardone jowialnie skinął głową.

– Musiałem być głupcem, zwracając tyle uwagi na takie rzeczy – ciągnął Franciszek. – Stałem godzinami, słuchając śpiewu ptaków i chwilami myślałem zupełnie poważnie, że mógłbym się nauczyć rozumieć ich język. Byłem głupcem.

– Cieszę się, że się zmieniłeś – powiedział Bernardone. – Mój syn nie jest bezczynnym marzycielem, jak ten idiota pielgrzym.

– Może i jest szalony – przyznał Franciszek. – Ale to szkoda, ze względu na jego proroctwo. – Wstał. – Chcę coś zrobić, ojcze, coś wielkiego i prawdziwego. Ale co? Co?

***

Powrót ostatnich jeńców z Perugii zbiegł się z przybyciem bardzo sławnego człowieka: Pierre’a Vidala, króla trubadurów. Przez kilka dni Asyż słuchał jego pieśni.

– Jest mistrzem swojej sztuki – powiedział Franciszek do ojca. – Jego głos wypełnił plac przed katedrą tak swobodnie, jak gdyby śpiewał w małym pokoju. Nigdy nie słyszałem kogoś takiego jak on.

– Nie interesują mnie jego wielbiciele, tak z zasady – powiedział Bernardone z tłumionym chichotem – ale okazał się pożyteczny dla moich interesów. Sprzedałem połowę jedwabiu i aksamitu w sklepie. Każdy chce przyćmić innych na cześć tego śpiewającego szarlatana.

– Och, ale Pierre Vidal nie jest szarlatanem, ojcze – zaprotestował z oburzeniem Franciszek. – Jest wielkim człowiekiem. Sam Ojciec Święty posłał go do wszystkich miast Lombardii.

– A to po kiego licha?

– By zwołać ochotników w wielkiej sprawie.

– Jeżeli to krucjata, o której tyle słyszeliśmy, nie zgadzam się nazywać jej wielką sprawą – powiedział drwiąco Bernardone. – Nie z udziałem wenecjan. Z nimi można robić tylko interesy i nic więcej. Cóż, na tym się wzbogacili i wzbogacą jeszcze bardziej.

– To nie krucjata, ojcze. To rekonkwista Sycylii.

– A czemu asyżanie mają się przejmować Sycylią?

– Powiem ci, ojcze – rzekł z zapałem Franciszek. – Teraz wiem na ten temat wszystko. Zmarły cesarz Henryk VI…

– Ten okrutnik…

– …poślubił królową Konstancję, dziedziczkę normańskich królów Sycylii, i mieli syna, Fryderyka Rogera. Kiedy cesarz umierał, dał swego syna pod opiekę papieżowi. Potem umarła Konstancja, a straszliwy, stary Markwald, jeden z cesarskich dowódców, oświadczył nagle, że jest w posiadaniu ostatniej woli swego pana i według niej jest balius regius et regni, regentem królestwa. Mały Fryderyk Roger miał wówczas tylko cztery lata, ale sześć miesięcy wcześniej został koronowany na króla…

– Wszyscy święci, dajcie mi cierpliwość – przerwał Bernardone, wznosząc swoje krótkie, grube ręce. – Czy myślisz, że nie wiem, co się dzieje na świecie? Dobry kupiec musi wiedzieć o takich sprawach, synu, jeśli nie chce szybko stracić swojego towaru. A skoro o tym mówimy, czy to nie Konstancja oddała Fryderyka pod opiekę papieżowi? Ten Markwald był wielkim generałem. Papież miał z nim utrapienie, szczególnie gdy wszyscy Niemcy we Włoszech i na Sycylii stanęli po stronie Markwalda.

– Mimo to – powiedział Franciszek – ofiarował Ojcu Świętemu olbrzymią sumę w złocie, jeżeli uzna go za władcę Sycylii.

– Dwadzieścia tysięcy uncji złota z góry, i następne dwadzieścia tysięcy po zdobyciu Palermo – powiedział Bernardone z uśmiechem wyższości. – Czyż nie? I napisał papieżowi, że taka transakcja nie może w żaden sposób obciążać sumienia papieża, skoro posiada dokument dowodzący, że mały Fryderyk jest podrzutkiem i nie ma w żyłach nawet kropli cesarskiej krwi. Propozycja była atrakcyjna, ale papież odmówił.

– Z oburzeniem – dodał Franciszek. – I tak zaczęła się wojna.

– Nie wyszła papieżowi na dobre…

– Jego wojska wygrały w Apulii…

– …i przegrały na samej Sycylii.

– Tak, ale wtedy papież wyznaczył na generała wielkiego hrabiego Waltera z Brienne i gdziekolwiek walczył, wygrywał, najpierw w Kapui, potem w dwóch innych miejscach, zapomniałem ich nazw. Później Markwald umarł, ale jego stronnik, hrabia Diepold z Acerry, kontynuował wojnę i wciąż walczy.

– Ten twój trubadur dał ci chyba lekcję historii najnowszej. – Bernardone zachichotał. – Wiem o tej sprawie wszystko, a przynajmniej prawie wszystko. Ale zaczekaj, powiedziałeś, że ten Vidal zwołuje ochotników. Przypuszczam, że chce, by walczyli…

– Pod rozkazami Waltera z Brienne, największego dowódcy naszych czasów – powiedział Franciszek. – Zamierzamy wyzwolić Sycylię dla Ojca Świętego jako opiekuna małego króla Fryderyka.

– My – powiedział Bernardone z niepokojem, a jednak z pewną dumą. – Czy to znaczy, że się zaciągnąłeś jako ochotnik?

– Jeszcze nie, ale myślę, że to zrobię, ojcze. Ojciec Święty mianował Waltera z Brienne księciem Taranto. Gdyby mi się udało wyróżnić w tej kampanii…

– Masz moją zgodę, synu – powiedział Bernardone z wielkopańskim gestem. – Przyszło twoje nowe ubranie od krawca. A ja pójdę zaraz do ser Olivariego, by zrobił ci najlepszą zbroję w mieście. Wróć jako rycerz, synu.

Pani Pika dużo płakała tamtego dnia.

– Bądź rozsądna, kobieto – powiedział Bernardone. – Nasz syn zajdzie wysoko. Może zostać baronem, hrabią. To dla niego wielka szansa.

– Ja tylko chcę, by był dzieckiem Bożym – łkała Pika.

Bernardone się zdenerwował.

– Do wszystkich diabłów! – wrzasnął. – Czy baron nie może być dzieckiem Bożym?

Ale pani Piki to nie pocieszyło.

***

Ostatniej nocy przed wyprawą niebo nad wieżami Asyżu było spokojne i gwiaździste. Franciszek wcześnie się położył; nie mógł znieść łez swojej matki. Lśniąca nowa zbroja stała w nogach łóżka. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem sen przyleciał na bezszelestnych skrzydłach i czas się rozpłynął.

Ktoś go zawołał, więc wstał od razu i wyszedł do ogrodu pełnego kwiatów, jakich nigdy wcześniej nie widział, a potem zobaczył pałac i wszedł do niego – był cały z marmuru i złota i pełen błyszczących krzyży, pięciu krzyży w jednym, jak te, które mieli na swoich tarczach i hełmach krzyżowcy. Cały pałac pełen był herbów i tarcz, kopii i mieczy; nigdy nie widział uzbrojenia w takich ilościach. Kim mógł być właściciel pałacu?

W jednym przebłysku zrozumiał, że on sam nim zarządza, on i jego stronnicy, jego rycerze, jego jeźdźcy.

Ktoś uśmiechnął się do niego, młoda kobieta niezwykłej urody, choć ubrana w prostą szarą suknię, połataną i wystrzępioną na brzegach, a on wiedział, że to jego panna młoda. Dlaczego była tak ubrana? Ale gdy na nią patrzył, jej suknia zmieniła się w królewską purpurę obszytą gronostajami, a na jej palcach i wokół szyi lśniły drogocenne klejnoty.

Wtedy się obudził.

Pierwsze promienie słońca wpadły do pokoju, a w ich blasku zalśniły rubinowe krzyże na jego zbroi i hełmie.

***

Zebrali się na placu przed katedrą, niewielka grupa trzydziestu kilku ochotników. Był wśród nich Tardi i Bianchi i…

– I pan, rycerzu – rozpromienił się Franciszek. – Wspaniale. Tym razem nie możemy przegrać.

– Pełen entuzjazmu, jak zwykle – rzekł Roger ze swym półuśmiechem. – Nie spodziewałem się zobaczyć ciebie znów na koniu.

– Mówiłem, że mam wielkie marzenia – przypomniał mu Franciszek. – Jeszcze kilka dni temu nie miałem pojęcia, jak mógłbym je urzeczywistnić, ale teraz jesteśmy na drodze do ich spełnienia.

– Być może – powiedział Roger. – Ale chciałbym, by odprowadziła nas ta mała dama.

– Panna Klara Scifi? Tu, w Asyżu?

– Wróciła albo wkrótce wróci. To jeden z warunków pokoju: cała szlachta z Asyżu musi wrócić i odzyskać swoje posiadłości. Byłoby dobrym znakiem zobaczyć ją, nim wyruszymy. Cóż… teraz idę na Sycylię.

– Tego zawsze chciałeś, prawda? Wrócić do swego zamku.

– Niemal porzuciłem nadzieję, że znów go zobaczę. Myślę, że tak by się stało, gdyby nie ta mała dama… i ty – dodał niechętnie.

Franciszek roześmiał się, a potem zobaczył, że rycerz pod niezgrabną zbroją nadal nosi to samo ubranie, które miał w więzieniu, i zmarszczył brwi.

– Dopiero co tu przybyłem – wyjaśnił Roger, uśmiechając się z zakłopotaniem. – Nie miałem czasu zająć się odpowiednim ekwipunkiem.

– Ten nie odpowiada twojej pozycji, rycerzu – powiedział ciepło Franciszek. – Jesteś rycerzem; ja tylko mam nadzieję nim się stać. Musimy zamienić ubrania… i zbroje też.

Roger zbladł.

– Nie słyszałem dotąd z twoich ust niesmacznego żartu, messer Franciszku.

– Ale ja naprawdę tak myślę – zawołał Franciszek. Zerwał z głowy hełm i zaczął niecierpliwymi palcami zdejmować zbroję.

– Do pioruna, chyba rzeczywiście – powiedział zaskoczony Roger. – Cóż to za szaleństwo? Twoja zbroja i ubranie są dużo warte…

– Jakże bym się ośmielił je ofiarować, gdyby nie były? – przerwał mu Franciszek z wyrzutem, szarpiąc rzemienie kolczugi.

– Przestań, ty mały, hojny głupcze – warknął Roger. – W żaden sposób nie mogę tego przyjąć. Przestań, mówię ci.

– Przynajmniej możesz przymierzyć. Proszę, weź. Może nie będzie pasować. Podaj mi hełm, proszę. Och, zapomniałem, przecież nie możemy tego robić na placu. Chodźmy.

– Zaczekaj – krzyknął Roger. – Powiedziałem ci, że nie mogę… dokąd idziesz?

– Tam, pod arkadę.

Roger poszedł za nim, ciągle protestując.

– A ci dwaj co zamierzają? – zapytał Bianchi.

– Zamienić zbroje, jak sądzę – uśmiechnął się Tardi. – Może się założyli czy coś w tym rodzaju.

– Jeżeli tak, Pan Aksamitny na pewno przegrał – mruknął Bianchi. – To jak wziąć ołów za złoto.

Pod arkadą Franciszek ubrał daremnie protestującego Rogera.

– Tunika pięknie leży – powiedział. – Kolczuga też i pancerz. Chyba mamy ten sam rozmiar.

– Włożę to dzisiaj, by sprawić ci przyjemność – powiedział Roger. – Ale zamienimy się znowu wieczorem lub raczej jutro. Domagam się tego.

– Leży jak ulał – powiedział pogodnie Franciszek.

– Do jutra – powtórzył Roger. – I… dziękuję.

***

Do Spoleto doszli wieczorem.

– Mam nadzieję, że nie będę musiał tego szturmować – powiedział z uśmiechem pułkownik da Fabriano. – Nie podjąłbym się tego zadania bez co najmniej dziesięciu tysięcy ludzi. Potrzebowałbym też machin oblężniczych, a nawet wtedy nie byłbym pewien, czy się uda. Spójrz na te mury i cytadelę na stromym wzgórzu.

Jeszcze nie tak dawno rządził tu Konrad z Luetzelinhart, książę Spoleto i hrabia Asyżu, dopóki papież nie usunął go mimo jego protestów, a jego dawni podwładni zbuntowali się przeciw niemu. Prawdopodobnie był teraz w Niemczech.

Mały oddział zakwaterował się w wielkiej gospodzie.

– Taki zmęczony? – zapytał Roger, gdy Franciszek padł raczej, niż położył się na posłaniu wątpliwej czystości.

– Tak. Bardzo.

– To nie była długa jazda.

– Nie. Nie wiem, co mi jest. Rano będzie lepiej.

Roger spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem.

– Mam nadzieję, że nie wraca ci tamta gorączka – powiedział.

– Nie sądzę.

– Czy zejdziemy na dół coś zjeść?

– Nie mógłbym niczego przełknąć, rycerzu.

Roger pokiwał głową.

– Przyślę ci więc na górę trochę wina.

Po chwili weszła hoża dziewczyna z dzbanem wina i cynową czarką. Franciszek podziękował, dziwiąc się trochę, czemu tyle czasu zajęło jej postawienie tego na stole. Wyszła w końcu, zatrzaskując za sobą drzwi.

Zamknął ciężkie ze zmęczenia powieki.

To nie gorączka, pomyślał. Tylko wyczerpanie, na pewno. Zastanawiał się, czy zobaczą papieża, gdy przybędą do Rzymu. Ale pułkownik może wybrać inną drogę, omijając Wieczne Miasto. Na przykład przez góry Abruzzi, a potem przez Molise.

Przewracał się bezsennie na posłaniu. Nie modliłem się jeszcze, pomyślał. Ale gdy uczynił znak krzyża, ktoś zawołał jego imię. Tak samo zaczął się sen tamtej nocy. Wkrótce znów zobaczy ogród i pałac.

Ale wszędzie było ciemno. Choć bardzo skupiał myśli na dziwnych kwiatach i marmurowej bramie ze snu, nie widział nic prócz jakby szarego ich odbicia, wiedząc w głębi serca, że bierze się z jego wyobraźni. Pomyślał, że wcale nie śni, i wtedy znów ktoś go zawołał.

Tym razem wiedział, że nie jest już sam. Czuł w pokoju czyjąś obecność i bał się, bał się tak bardzo, że nie śmiał otworzyć oczu.

Głos nie był donośny ani cichy, niski ani wysoki. Nie umiał też powiedzieć, skąd pochodzi. Ale wiedział, że brzmi rozkazująco.

Głos przemówił.

– Franciszku, kto może ci wyświadczyć większą przysługę, Pan czy sługa?

– Pan – odpowiedział z radością dziecka, które zna odpowiedź na pytanie.

Ale Głos mówił:

– Czemu opuszczasz Pana dla sługi?

Franciszek usiadł na łóżku. Złożył ręce i pochylił głowę, tak jak uczono go w dzieciństwie. Ale po raz pierwszy w życiu jego modlitwa przybrała formę pytania.

– Panie, co chcesz, bym uczynił?

Głos odrzekł:

– Wróć do swojego miasta. Tam dowiesz się, co masz zrobić.

Pokój był pusty, a jego pustka przerażała. Tak jakby wszystko z niego uszło, całe życie i łaska, a on sam, mały i bezradny, błądził po omacku w bezkresnej ciemności.

***

Roger wrócił rano.

– Obudź się – powiedział. – Tu jest twoja zbroja. Lepiej ją dzisiaj włóż. Moja jest dla ciebie za ciężka, tak jak myślałem. Nie ma sensu… – urwał.

Franciszek leżał na łóżku, nieruchomy i śmiertelnie blady.

– Ty jesteś chory, prawda? – zapytał Roger.

Nie było odpowiedzi. Ale Roger zauważył, że Franciszek ma oczy szeroko otwarte.

– Słońce jest wysoko – powiedział. – Wyruszamy za pół godziny. Lepiej wstań i się przygotuj. Tutaj są twoje rzeczy. Musisz je dzisiaj włożyć.

Nadal nie było odpowiedzi.

– No rusz się, chłopcze – burknął Roger. – Nie możemy kazać na siebie czekać.

Franciszek spojrzał na niego.

– Nie mogę iść – powiedział prawie szeptem.

– Więc jesteś chory?

– Nie sądzę. Nie.

– To w czym rzecz?

– Popełniłem błąd. Nie zrozumiałem znaczenia pałacu i… wszystkiego.

Roger zniecierpliwiony machnął ręką.

– Jaki pałac? O czym ty mówisz?

– Nie zrozumiałem – powtórzył Franciszek. – Muszę wracać do Asyżu.

Roger popatrzył na niego surowym wzrokiem.

– Ale dlaczego? Cóż za niedorzeczność? Wracać do Asyżu? Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, co tam o tobie powiedzą? Powiedzą, że uciekłeś, bo się bałeś.

– To bez znaczenia – odparł cicho Franciszek.

Oczy Rogera zwęziły się.

– Boisz się? – zapytał.

– Boję się tylko nieposłuszeństwa.

– Nieposłuszeństwa komu?

– Nie mogę ci powiedzieć – odrzekł Franciszek.

Roger parsknął śmiechem.

– Muszę przyznać, że miałem o tobie lepsze mniemanie, messer Franciszku Bernardone.

Franciszek usiadł.

– Obawiam się, że nic na to nie poradzę – powiedział. – Ale teraz możesz przynajmniej włożyć tę zbroję. Nie potrzebuję jej. Nie sądzę, bym jeszcze kiedykolwiek ją włożył.

Roger powiedział przez zaciśnięte zęby.

– Zaczynałem już myśleć, że masz zadatki na rycerza. Myślałem nawet, że mimo wszystko postąpiłem słusznie wtedy pod Ponte San Giovanni, kiedy… mniejsza z tym. Myliłem się. Jesteś kupcem bławatnym i grajkiem lutnistą.

– Weź zbroję, rycerzu – powiedział Franciszek.

– Wezmę – odrzekł z pogardą Roger. – Nie jako prezent od ciebie, lecz jako moje prawo. Nie jesteś dość silny, by ją nosić. Zatem będzie moja. Powiem pułkownikowi o twoim powrocie. Żegnaj… tchórzu.

– Powodzenia, rycerzu – powiedział Franciszek. – Mam nadzieję, że odnajdziesz swój zamek. I niech Bóg ma cię w opiece.

Ale trzaśnięcie drzwiami zagłuszyło jego słowa.

Wkrótce potem Franciszek usłyszał stukot podków. Oddział odjeżdżał.

Wstał. Nie było w nim żadnej słabości. Czuł się tak dobrze, jak gdyby nigdy nie chorował.

W godzinę później też odjechał, na północ, do Asyżu.

Przed nocą dotarł do miasta i domu rodziców.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Nazwa nadana przez Europejczyków Chinom w średniowieczu.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.