Bez dogmatu. Rozdział siódmy

6 marca, Rzym, Casa Osoria

Od wczoraj jestem w Rzymie. Ojciec nie jest tak chory, jak się obawiałem. Lewa ręka i lewa strona ciała są na wpół sparaliżowane, ale lekarze uspokajają mnie, że serce nie jest zagrożone paraliżem i że można lata całe żyć w takim stanie.

7 marca

Więc Anielka pozostała w niepewności, oczekiwaniu, rozterce. Ale nie mogłem inaczej postąpić. Nazajutrz po bytności Śniatyńskich w Płoszowie, zatem tegoż samego dnia, w którym postanowiłem oświadczyć się Anielce i jej matce, odebrałem list z Rzymu od ojca donoszący mi o jego chorobie: „Śpiesz się, kochany chłopcze – pisał ojciec – bo chciałbym cię jeszcze uściskać przed śmiercią, a czuję, że łódź po mnie przybiła już do brzegu”. Oczywiście, po odebraniu takiego listu wyjechałem pierwszym pociągiem i dopiero zatrzymałem się w Rzymie. W chwili wyjazdu rozumiałem, że nie zastanę już ojca przy życiu. Próżno ciotka uspokajała mnie, że gdyby niebezpieczeństwo było nagłe, ojciec wysłałby lub kazał wysłać depeszę zamiast listu. Ja wiedziałem, że ojciec ma swoje dziwactwa, do rzędu których należała zawsze jego antypatia do telegrafów. Ciotka zresztą tylko udawała spokój, a w gruncie rzeczy była również przestraszona.

W tym pośpiechu, przerażeniu i pod grozą prawdopodobnej śmierci ojca nie mogłem i nie chciałem się oświadczać. Byłoby czymś przeciwnym naturze i cynicznym z mojej strony szeptać czułe słowa nie wiedząc, czy właśnie w tej chwili ojciec nie wydaje ostatniego tchnienia. Rozumieli to wszyscy, a przede wszystkim rozumiała Anielka. Na odjezdnym powiedziałem jej: „Napiszę do ciebie z Rzymu” – na co odrzekła: „Pierwej niech ci Pan Bóg da spokój!”. Ona ufa mi zupełnie. Słusznie czy niesłusznie, mam opinię człowieka lekkomyślnego względem kobiet, i opinia ta musiała się obić o uszy Anielki, ale może właśnie dlatego drogie to stworzenie okazuje mi tym więcej ufności. Odgaduję i rozumiem, co ona myśli i czuje. Oto słyszę niemal, jak jej czysta dusza mówi do mnie: „Skrzywdzono cię; ty nie jesteś lekkomyślny, a te, które oskarżają cię o lekkomyślność, czynią to dlatego, że nie umiały cię kochać ani tak poczciwie, ani tak głęboko, jak ja kocham”. I Anielka ma słuszność. Być może, iż mam usposobienie nieco wichrowate, ale że na rozwój takiego usposobienia wpłynęła wichrowatość, czczość i jałowość uczuć, z którymi się spotykałem – to nie podpada wątpliwości. Mogło to po prostu całkiem skazić i wysuszyć mi serce – i gdyby się tak było stało, wówczas taka istota jak Anielka musiałaby płacić za winy innych. Ale sądzę, że jeszcze jest ratunek i że błogosławiony lekarz nie przychodzi za późno. Kto wie zresztą, czy kiedykolwiek bywa za późno i czy uczciwe i czyste serce kobiece nie posiada zawsze daru wskrzeszania zmarłych.

Być może także, że serce męskie ma większą moc odradzania się. Istnieje jakieś podanie o róży jerychońskiej, która, choćby zeschnięta do cna, byle spotkała się z kroplą dżdżu, zaraz poczyna żyć i puszcza nowe liście. Zauważyłem, że w naturze męskiej leży w ogóle nierównie więcej sprężystości niż w kobiecej. Mężczyzna nieraz zbruka się w rozpuście tak bezecnej, że połowa tego jadu pokryłaby raz na zawsze śmiertelnym trądem duszę kobiety; tymczasem syn Adamowy nie tylko umie otrząsnąć się z zarazy, nie tylko odzyskuje z łatwością moralne zdrowie i świeżość, ale po prostu dziewictwo serca. Tak samo jest pod względem uczucia. Znałem kobiety z sercem wyjałowionym do tego stopnia, że utraciły stanowczo zdolność kochania, a nawet szanowania kogokolwiek lub czegokolwiek. Mężczyzn takich nie znałem. Miłość stanowczo powraca nam dziewictwo.

Podobne określenia mogą wydawać się dziwne pod piórem sceptyka, ale naprzód, ja nie mam większego zaufania do swych zwątpień, jak do wszelkiego rodzaju twierdzeń, pewników i spostrzeżeń, które ogółowi ludzi służą za podstawę życia. W każdej chwili gotów jestem zgodzić się na to, że moje zwątpienia mogą być równie dalekie od istoty rzeczy jak te pewniki. Po wtóre, to, co piszę, piszę pod wpływem uczucia dla Anielki, która sama może nie wie, jaką mądrą drogę wybrała okazując mi tę bezgraniczną ufność; jak mnie tym chwyta za serce i przykuwa do siebie. Wreszcie, czy mówię o miłości, czy o jakimkolwiek innym życiowym czynniku, mówię i piszę zawsze to, co mi się wydaje dziś. Jaki będzie mój sąd jutro – nie wiem. Ach, gdybym wiedział, że jakikolwiek mój pogląd, jakiekolwiek przekonanie, jakakolwiek zasada ostoi się przed jutrzejszym i pozajutrzejszym powiewem sceptycyzmu, chwyciłbym się jej oburącz, uczyniłbym z niej mój kanon – i płynąłbym, jak Śniatyński, pełnymi żaglami i w świetle – zamiast brodzić w ciemności i pustce.

Nie chcę jednak znów wracać do mojej wewnętrznej tragedii. Co do miłości w ogóle, jako sceptyk względem życia i jego wszystkich zjawisk, mogę i nad nią wymówić Salomonowe vanitas vanitatum (1), ale byłbym chyba zupełnie ślepym, gdybym nie dostrzegł, że ze wszystkich czynników życiowych jest to najpotężniejszy i tak wszechmocny, że ilekroć o tym myślę, ilekroć ogarnę wzrokiem wieczne morza wszechżycia, staję za każdym razem po prostu w osłupieniu i podziwie – nad tą wszechmocą. Są to przecie rzeczy uznane i znane tak samo jak wschód słońca, jak przypływ i odpływ oceanu – a jednak zawsze jednakowo zdumiewające. Po Empedoklesie, który odgadł, że Eros wyłonił światy z chaosu, metafizyka nie postąpiła krok naprzód. Jedna śmierć jest siłą równie bezwzględną, ale w odwiecznych zapasach tych dwóch sił miłość bierze ją za gardło i przyciska jej kolanem piersi, bije ją w dzień i w nocy, bije ją każdej wiosny, chodzi krok w krok za nią – i w każdy dół, który ta wykopie, rzuca posiew nowego życia. Ludzie zajęci codziennymi sprawami zapominają lub nie chcą pamiętać, że służą tylko i wyłącznie miłości. Dziwna rzecz, pomyśleć, że wojownik, kanclerz państwa, rolnik, kupiec, bankier, w swych wysiłkach, niemających pozornie najmniejszego związku z miłością, w istocie rzeczy służą tylko tej zasadzie, spełniają tylko to przyrodzone prawo, na mocy którego ramiona mężczyzny wyciągają się do kobiety. Jakim szalonym paradoksem wydałoby się takiemu Bismarckowi, gdyby mu ktoś powiedział, że ostatecznym i jedynym celem jego zabiegów jest to, by usta Hermana spoczęły na ustach Dorotei! Mnie równie wydaje się w tej chwili, że napisałem paradoks, a jednak!… jednak Bismarck pracuje nad spotęgowaniem niemieckiego życia, życie to zaś nie może potęgować się w inny sposób niż przez Hermana i Doroteę. Co więcej ma do roboty Bismarck, niż polityką lub bagnetem wytworzyć takie warunki, w których by Herman i Dorotea mogli się kochać spokojnie, połączyć szczęśliwie i hodować nowe pokolenie?

Jeszcze na uniwersytecie czytałem jakąś gazetę arabską, porównującą siłę miłości do siły piekielnych kleszczy. Zapomniałem nazwiska poety, ale myśl została mi w pamięci. Istotnie, w głowie się przewraca, gdy się pomyśli o tej potędze. Ostatecznie, wszystkie objawy życia są tylko różnorodnymi formami jednej i tej samej zasady. Jest to eleackie: „ἓν καὶ πᾶν” (2). Naprawdę ona jedna jest, ona jedna włada, ona jedna trwa, skupia, utrzymuje, tworzy.

10 marca

Dziś podarłem trzy lub cztery listy do Anielki. Po obiedzie poszedłem do pracowni ojca, by pomówić z nim o zamiarach ciotki. Zastałem go rozpatrującego przez szkło powiększające pełne jeszcze ziemi epilichniony, które nadesłano mu z Peloponezu. Mówiąc nawiasem, wyglądał przepysznie w tym muzealnym, oświeconym na przemian przez białe i kolorowe okna pokoju, pełnym etrusków, odłamów posągów i wszelkiego rodzaju greckich i rzymskich zabytków. Wśród tego otoczenia twarz jego wydawała mi się zupełnie podobna do twarzy jakiegoś „boskiego” Platona lub innego greckiego mędrca. Z chwilą mego wejścia przerwał robotę, wysłuchał mnie z zajęciem – po czym spytał:

– Czy ty się wahasz?

– Nie waham się, ale rozmyślam – i chcę wiedzieć, dlaczego chcę.

– A więc ci powiem tak: byłem człowiekiem, który nie mniej od ciebie lubił sobie zdawać sprawę z samego siebie i ze wszystkich objawów życia. Ale gdy poznałem twą matkę, straciłem od razu tę zdolność. Wiedziałem tylko jedno: że chcę ją mieć – i nie chciałem wiedzieć o niczym więcej.

– Więc?

– Więc jeśli chcesz równie mocno, to się żeń. Źle mówię, jeśli chcesz równie mocno, to się ożenisz bez niczyjej rady i pomocy, będziesz tak szczęśliwy, jak ja byłem, póki mi twoja matka nie umarła.

Na chwilę umilkliśmy. Gdybym chciał ściśle stosować do swej natury słowa ojca, nie byłbym znalazł pociechy. Kocham Anielkę, niewątpliwie, nie doszedłem jednak do tego, by nie było już we mnie miejsca na żadną refleksję. Ale to nie jest zły znak – po prostu tylko generacja, do której należę, posunęła się o stopień wyżej pod względem świadomości. Mam w sobie zawsze dwóch ludzi: aktora i widza. Często widz nie jest zadowolony z aktora, ale tym razem panuje we mnie między nimi zgoda.

Ojciec pierwszy przerwał milczenie:

– Powiedz mi, jak ona wygląda?

Ponieważ opis jest najniedołężniejszym sposobem malowania portretów, przyniosłem ojcu dużą i istotnie doskonałą fotografię Anielki, której począł przypatrywać się z niezmierną ciekawością.

Ja zaś przypatrywałem się niemniej ciekawie jemu, gdyż zaraz obudził się w nim artysta, a zarazem dawny, wykwintny znawca i miłośnik kobiet dawny Leon ľinvincible. Oparłszy fotografię na rękawie swej biednej lewej ręki, na wpół już martwej, prawą chwycił szkło i to zbliżając je, to oddalając, począł mówić:

– Gdyby nie pewne szczegóły, byłaby to twarz w rodzaju Ary Scheffera… Ślicznie by wyglądała ze łzami w oczach… Są ludzie, którzy nie lubią w kobiecie anielskiego wyrazu, ale podług mnie, nauczyć anioła, jak być kobietą – to szczyt zwycięstwa… Bardzo ładna i bardzo niepospolita… Enfin, tout ce qu’il y a de plus beau au monde – c’est la femme (3)!

Tu znowu począł manewrować szkłem, wreszcie dodał:

– Sądząc z twarzy, a zwłaszcza z fotografii, można się zawsze omylić, ale ja mam trochę wprawy. Otóż, podług mnie, powinna to być natura bardzo lojalna. Tak mi się zdaje… Podobne typy kochają się w czystości swych piór… Dajże ci Boże szczęście, mój chłopcze, bo mi się bardzo podoba twoja Anielka… Obawiałem się zawsze, byś nie ożenił się z jakąś cudzoziemką – niechże będzie Anielka!…

Zbliżyłem się do niego, a on objął prawą ręką moją szyję, uściskał mnie i rzekł:

– Co bym dał, gdybym mógł jeszcze tak samo uściskać synową!

Począłem go zapewniać, że to niechybnie nastąpi. W dalszym ciągu mówiliśmy o moim zamiarze sprowadzenia ciotki, Anielki i jej matki do Rzymu. Po oświadczeniu się listownym mógłbym tego wymagać, a te panie zgodziłyby się niewątpliwie na przyjazd, ze względu na ojca. W takim razie ślub odbyłby się w Rzymie – i bardzo prędko.

Ojcu podobał się niezmiernie ten plan, bo ludzie starsi i chorzy lubią widzieć wokół siebie dużo życia i ruchu. Wiedziałem także, że Anielka będzie uszczęśliwiona z takiego obrotu rzeczy, więc i sam nabierałem z każdą chwilą więcej ochoty. Wszystko mogło być przeprowadzone w tydzień. Czułem, że taka energia i taka stanowczość będą trochę przeciwne mojej naturze, ale właśnie ta myśl, że się na nie zdobędę, sprawiała mi przyjemność. Przy tym, jako człowiek obdarzony wyobraźnią, widziałem się już ciceronującego (4) Anielce po Rzymie. Ci tylko, którzy tu mieszkają, rozumieją, jaką jest rozkoszą pokazywać komukolwiek zabytki tego miasta, a cóż dopiero pokazywać je kobiecie kochanej!

Rozmowę z ojcem przerwało nam nadejście państwa Davis, którzy codziennie odwiedzają ojca. On pochodzi z angielskich Żydów, ona jest szlachcianką włoską, która poszła za mąż dla pieniędzy. Sam Davis jest to charłak, który nadużył życia w sposób przenoszący dwukrotnie jego marne z natury siły. Obecnie jest chory, zagrożony rozrzedzeniem mózgu, obojętny na wszystko w świecie, słowem, jeden z takich okazów, jakie widuje się w zakładach hydropatycznych (5). Ona wygląda jak Junona; ma brwi zrośnięte nad czołem i kształty greckiego posągu. Nie lubię jej, bo jest jak wieża pizańska: wiecznie się pochyla, a nigdy nie upada. Rok temu czyniłem względem niej zabiegi, ona zaś kokietowała mnie mocno, co jednak obustronnie pozostało bez rezultatu. Ojciec ma do niej nadzwyczajną słabość. Posądzałem go nawet, że się w niej kochał. W każdym razie zachwyca go, jako artystę i myśliciela, jest bowiem istotnie bardzo piękna i nad zwykłą miarę inteligentna. Prowadzą ze sobą nieskończone dysputy, które ojciec nazywa causeries romaines (6) i znajduje w nich stałe upodobanie może i z tego względu, że także roztrząsanie zagadnień życiowych z piękną kobietą wydaje mu się czymś czysto włoskim, godnym czasów renesansowych i poetycznym. Ja rzadko biorę udział w rozprawach, bo nie wierzę w szczerość pani Davis. Zdaje mi się, że ta istotnie niepospolita jej inteligencja jest inteligencją mózgu, nie duszy, że naprawdę nic ją nie obchodzi, prócz własnej piękności i własnych wygód. Spotykałem tu nieraz kobiety, które wydają się być pełne aspiracji, a które w gruncie rzeczy na religię, filozofię, sztukę, literaturę – patrzą jak na przybory toaletowe. Od czasu do czasu ubierają się w nie, bo sądzą, że im z tym do twarzy. Przypuszczam, że w ten właśnie sposób pani Davis ubiera się czasem w zagadnienia życiowe, czasem w Grecję i Rzym starożytny, czasem w Boską komedię, czasem w renesans, w kościoły, w galerie Borghesów lub Colonnów i tym podobnie. Rozumiem, że potężne organizacje duchowe robią z siebie środkowy punkt świata, ale w kobietach, którym chodzi o marne rzeczy, jest to egoizm i śmieszny, i marny.

Zadawałem sobie pytanie: skąd się bierze przyjaźń – powiem więcej: afekt pani Davis dla ojca – i myślę, że znalazłem odpowiedź. Oto ojciec, ze swoją przepyszną głową patrycjusza filozofa i z manierami przypominającymi wiek XVIII, jest dla niej rodzajem objet d’art (7), a co więcej, jest wspaniałym i inteligentnym zwierciadłem, w którym pani Davis może podziwiać do woli swój rozum i swoją piękność. Jest ona mu przy tym wdzięczna za to, że patrzy na nią bezkrytycznie, że bardzo ją lubi. Być może, że na tym gruncie wyrosło i w niej nieco przywiązania do niego, a przynajmniej, że stał się jedną z jej potrzeb. Prócz tego, pani Davis ma opinię kokietki, bywając zaś codziennie u ojca, odpowiada tym samym światu: „Nieprawda, bo oto ten starzec ma lat siedemdziesiąt, nikt mnie nie może posądzić o chęć zdobycia jego serca, a jednak okazuję mu więcej uczucia niż komukolwiek”. Na koniec, ona pochodzi wprawdzie ze starej rodziny włoskiej, ale pan Davis, mimo swego olbrzymiego majątku, jest tylko panem Davis, więc przyjaźń z ojcem wzmacnia ich stanowisko w wielkim świecie.

Był czas, że pytałem siebie: „Czy czasem nie ja jestem, choć w części, powodem tych codziennych wizyt?” – i kto wie! W każdym razie nie moje przymioty pociągają tę kobietę, a tym bardziej uczucie. Ale ona czuje, że ja patrzę na nią sceptycznie, i to ją korci. Być może, że mnie nienawidzi, ale rada by była, gdybym przed nią klęknął. Ja bym to zresztą uczynił, bo ostatecznie jest to przepyszny egzemplarz ludzkiego gatunku, uczyniłbym to choćby dla jej zrośniętych brwi i godnych Junony ramion – ale za cenę, na którą ona zgodzić się nie chce.

Zaraz po przyjściu Davisów ojciec wszczął jakąś filozoficzną rozprawę, która przetaczając się z kwestii na kwestię skończyła się na analizie ludzkich uczuć. Davisowa wypowiedziała kilka uwag nadzwyczaj trafnych. Z pokoju muzealnego przenieśliśmy się na wewnętrzny taras, wychodzący na nasze ogrody. Dopiero dziesiąty marca, a tu już wiosna w całej potędze. Tego roku wszystko przyśpieszone. W dzień upał; magnolie pokryte kwiatem jak śniegiem; noce ciepłe jak w lipcu. Jaki tu jednak inny świat niż w samym Płoszowie! Oddycham całą piersią. Davisowa na tym tarasie, przy świetle księżyca w pełni, była po prostu tak piękna jak jakiś grecki sen. Widziałem, że jest pod wrażeniem tej nieopisanej rzymskiej nocy. Głos jej stał się słodszy i cichszy niż zwykle. Być może zresztą, że jak zawsze tak i teraz myślała tylko o sobie i odczuwała tylko przez siebie; że ubierała się w księżyc, ciszę, zapach magnolii jak w kapelusz, szal, etc. Ale było jej w tym stroju nad wyraz do twarzy. Gdyby nie to, że mam serce zajęte Anielką, byłbym pod wrażeniem tego obrazu. Mówiła przy tym rzeczy, które nie każdemu mężczyźnie przyjdą do głowy.

Swoją drogą, ile razy odbywają się owe causeries romaines, zawsze mam wrażenie, że ojciec, ja, taka pani Davisowa, że wreszcie my wszyscy ludzie, należący do pewnej sfery społecznej, nie żyjemy naprawdę życiem rzeczywistym i realnym. Pod nami coś się dzieje, coś się staje, jest walka o byt, o kawałek chleba, jest realne życie, pełne mrówczej pracy, zwierzęcych potrzeb, apetytów, namiętności, codziennych wysileń – życie ogromnie dotykalne, pełne zgiełku, które huczy i przewala się jak morze – a my siadamy sobie oto wiecznie na jakichś tarasach, rozprawiamy o sztuce, literaturze, miłości, kobiecie, obcy temu życiu, dalecy od niego, wymazujący z siedmiu dni tygodnia sześć powszednich. My, nie wiedząc o tym, mamy zamiłowania, nerwy i dusze dobre na święto. Pogrążeni w błogim dyletantyzmie, jakby w letniej kąpieli, żyjemy wpół na jawie, wpół we śnie. Przeżuwając z wolna odziedziczone mienie i odziedziczony zapas sił muskularnych (8) i nerwowych, tracimy stopniowo grunt pod nogami. Jesteśmy jak owe puchy, które nosi wiatr. Zaledwie gdzie przypadniemy, realne życie spycha nas – i ustępujemy – bo się nie czujemy na siłach, by dać opór.

Gdy o tym myślę, uderzają mnie w nas tysiące sprzeczności. Oto uważamy się za wykwit cywilizacji, za ostatni szczebel, a straciliśmy wiarę w siebie. Tylko najgłupsi spomiędzy nas wierzą jeszcze w rację naszego bytu. W życiu szukamy instynktownie świątecznych stron, rozkoszy i szczęścia, a nie wierzymy także i w szczęście. Nasz pesymizm jest wprawdzie lekki i nikły jak dym naszych hawańskich cygar, niemniej jednak przesłania nam on dalsze widnokręgi. W tych przesłonach, w tym dymie, tworzymy oddzielny świat, oderwany od ogromu wszechżycia, zamknięty w sobie – trochę czczy i senny.

I gdyby tylko chodziło o tak zwaną arystokrację rodu lub pieniędzy, zjawisko nie byłoby zbyt ważnym. Ale do tego oderwanego świata należą mniej lub więcej wszyscy ludzie posiadający wyższą kulturę, należy poniekąd nauka, literatura i sztuka. Coś się stało takiego, że to wszystko nie tkwi w samej miazdze życia, ale się z niego wydziela, odrywa i tworzy osobne koła, a wskutek tego i samo w sobie więdnie i nie wpływa na złagodzenie zwierzęcości tych milionów ludzkich, które się kłębią pod nami.

Nie mówię o tym jak reformator, bo na to nie mam dość sił. Wreszcie, co mnie to może obchodzić? Będzie, jak musi być! Chwilami jednak miewam półjasne poczucie jakiegoś ogromnego niebezpieczeństwa, które grozi całej kulturze. Fala, która nas spłucze z powierzchni ziemi, zabierze więcej niż ta, która spłukała świat pudrowanych peruk i żabotów. Prawda, że i tamtym ludziom, gdy ginęli, wydawało się, że wraz z nimi ginie cała cywilizacja. Tymczasem tak miło jest zasiąść niekiedy w ciepłą, księżycową noc na tarasie i rozmawiać przyciszonym głosem o sztuce, literaturze, miłości i kobietach, a przy tym patrzeć na oświecony srebrnym blaskiem boski profil takiej kobiety jak pani Davisowa.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Łac.) marność nad marnościami.

(2) (Gr.) jedno i wszystek.

(3) (Fr.) w końcu wszystko, co jest najpiękniejsze w tamtejszym świecie – to kobieta.

(4) (Wł.) cicerone – przewodnik.

(5) Wodoleczniczych.

(6) (Fr.) rozmowy rzymskie.

(7) (Fr.) obiektu sztuki.

(8) Tu: fizycznych.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Bez dogmatu.