Ziarna ocalenia. Rozdział trzeci

Pogrzeb Bogumiła Szłopanowskiego, bohaterskiego chłopca, który oddał życie, by uratować swoją młodszą siostrzyczkę stał się w mieście wielkim wydarzeniem, manifestacją nieomal. W czwartek 19 kwietnia, sandomierski kościół św. Józefa wypełnił się po brzegi. W tej smutnej uroczystości prócz najbliższej i dalszej rodziny uczestniczyły władze szkolne, uczniowie, przedstawiciele władz rządowych, liczne duchowieństwo katolickie, jak również miejscowy prawosławny pop, nie brakowało też i zwykłych gapiów.

Po Mszy św. pogrzebowej, której przewodniczył katecheta Bogumiła, kondukt ruszył w stronę Cmentarza Katedralnego położonego nieco za miastem, tuż za koszarami saskimi, przy szosie wiodącej w stronę Opatowa. Tutaj, nad mogiłą, celebrans raz jeszcze zwrócił się – mając łzy w oczach – do uczestników ceremonii z bardzo emocjonalnymi słowami:

– Tak, wiem, niejeden z nas zadaje sobie pytanie czemuż to Pan Bóg dopuścił do śmierci tego dzielnego chłopca? A może wręcz niektórzy z nas oskarżają Go o niesprawiedliwość i okrucieństwo?… Przecie tylu złych ludzi ma się dobrze… nieraz wręcz znakomicie… A tu? Dziecko jeszcze, serce złote, charakter dobry, ileż by mógł dobrego w życiu dokonać?… Ale nie wolno nam myśleć w taki sposób, bo nie znamy przyszłości, zatem nie wiemy jakie byłoby dalsze życie tego młodzieńca. Nie wiemy, czy by nie skręcił gdzieś z Bożej ścieżki… nie wiemy tego… Może to okrutne co teraz mówię, ale dziś mam niezłomną pewność, tak, mam tę pewność w sercu, że Bogumił, naprawdę był Bogu miły i że Stwórca już go przyjął do swojej chwały, że jest zbawiony, i że teraz oręduje za nami u Bożego tronu. A skąd to wiem? Ano bom go w piątek wyspowiadał, a wczoraj, ledwo parę godzin przed tragedią udzielałem mu Ciała Pańskiego… Oddał życie za życie siostrzyczki, będąc w stanie łaski uświęcającej. Śmiało tedy możemy ufać, że Pan Jezus przyjął go do swojej wiekuistej światłości. Nie smućmy się zatem, choć gorycz w sercach, a w umyśle żal, ale raczej pomyślmy, że każdy z nas powinien takiej właśnie dobrej śmierci pragnąć dla siebie. Rodzice drodzy, czcigodne babcie, siostrzyczki jego małe, miejcie w pamięci, że wasz Bodziunek, bo tak żeście się do niego zwracali, oręduje za wami w niebie i wypraszajcie u Pana, że gdy i wam śmierć zamknie oczy, po tamtej stronie czekał na was syn, brat i wnuk, i żeby to on właśnie miał przywilej powitania was w królestwie Bożego pokoju w światłości wiekuistej…

Pani Rozalia Szłopanowska przez całą Mszę, a potem i w czasie pogrzebu nie mogła opanować łez. Choć bardzo się starała, iżby je choć trochę uspokoić, te nieomal nieprzerwanie płynęły jej po policzkach. Natomiast Stanisław poruszał się jakby na wpół przytomny, niczym automat, a nad otwartą mogiłą stał skamieniały, odrętwiały jakiś, jakby w stuporze. I tylko myśl jedna natarczywa pulsowała mu w głowie:

– Nie mam syna… nie mam już syna… Ale to przecie Pan Bóg wysłuchał moich modlitw i zabrał go do siebie… Już jest bezpieczny, już mu tam żadne zło nie zagrozi… Ocalił go Pan Bóg… ocalił go… ocalił… przed strasznym losem ocalił…

Żałobnicy podchodzili z kondolencjami, Szłopanowscy ściskali czyjeś dłonie, widzieli poruszające się usta osób pochylających się ku nim z wyrazami współczucia, lecz słów nie słyszeli. Natomiast Józia i Polcia tuliły się do Rozalki, kurczowo trzymając ją za poły sukni. Na trumnę jęły spadać pierwsze grudy ciężkiej, wilgotnej żółtej ziemi. Żałobnicy powoli zaczęli się rozchodzić, tłum wokół grobu rzedniał. Słońce skryła ciężka burzowa chmura. Skądś z oddali dobiegł pomruk pierwszego tej wiosny grzmotu. Z nieba jęły zrazu powoli, a potem coraz szybciej i szybciej spadać grube krople dżdżu…

***

Od pogrzebu Bogumiła w domu Szłopanowskich nie było już tej radości, co dawniej. A poza tym w ciągu kilku miesięcy od owego zdarzenia małżonkowie odprowadzili na cmentarz także swoje matki, praktycznie jedną po drugiej. Wyglądało więc na to, iż złe przeczucia jakie nawiedziły Stanisława w noc sylwestrową ziściły się aż ponad miarę, rok który nastał, był bowiem rokiem pogrzebów.

Stanisław i Rozalia nie poruszali tematu słów jakie wypowiedział ksiądz nad trumną ich pierworodnego, niemniej obydwojgu mocno utkwiły one w sercach i umysłach, powodując, że odczuwali gryzące wyrzuty sumienia. I jedno i drugie bowiem uważało, iż nieszczęście, jakie ich dotknęło było karą za wcześniejsze ich występki, ale jednocześnie mieli też świadomość, że to co się stało, choć tak bardzo bolesne dla nich, dla syna stało się ocaleniem…

Od tamtego zdarzenia powoli poczęli też oddalać się od siebie. Zrazu niby to brakowało im czasu by wspólnie spędzać wolne od pracy chwile, potem wręcz zaczęli się unikać. Jednakowoż na zewnątrz zachowywali pozory dobrego, zgodnego, szanującego się małżeństwa. Zdarzały się jednak okresy, coraz rzadsze i coraz krótsze, kiedy próbowali odbudować tę więź, jaka ich łączyła przed wypadkiem – nie szczędząc ku temu wysiłków i starań. Było to jak odpływy i przypływy, które a to wyrzucają na morski brzeg jakieś szczątki, a to je znów zabierają na powrót w głębiny. I tak minęło osiem lat…

W tym czasie wiele się zmieniło. Cesarstwo Rosyjskie, ale i też Królestwo Polskie, zwane teraz Priwislinskim krajem dotknęła najpierw wojna japońska, a potem fale strajków i próby wzniecenia rewolucji, którą rząd utopił co prawda we krwi, ale car zmuszony był do pewnych reform. To wszystko jednak działo się jakby gdzieś daleko, jakby poza rodziną Szłopanowskich, którzy zgorzkniali żyli swoim życiem.

W tym czasie dziewczynki dorosły. Polcia, która przez cały ów czas, jaki upłynął od śmierci Bogumiła gryzła się w sobie, nie mogąc przemóc wyrzutów sumienia, że to ona jest winna tego, iż brat nie żyje. W końcu, gdy ukończyła szesnaście lat oznajmiła rodzicom, iż chciałaby się poświęcić Bogu w życiu zakonnym. Pani Rozalka w pierwszej chwili stanowczo zaprotestowała, starając się wyperswadować najmłodszej latorośli ów niewczesny – według jej mniemania – pomysł, ale Stanisław nie oponował. Zdawało się, iż lepiej niż matka rozumiał dziewczynkę. Stanęło więc na tym, że rodzice generalnie przeszkód jej nie będą stawiać, a nawet wiano jakieś zgotują, ale wpierw musi rzecz całą raz jeszcze przemodlić, przemyśleć i przedyskutować wreszcie z jakimś doświadczonym kapłanem.

Czy zrządzeniem Boskim, czy przez czysty przypadek, z Nowego Miasta nad Pilicą przybył wówczas do Sandomierza za jakimś interesem ojciec Honorat Koźmiński, a przez jeszcze większy chyba przypadek usiadł był w konfesjonale u św. Józefa, Polcia zaś uklękła przyjego kratkach i otworzyła przed tym świątobliwym kapłanem swoją duszę. Co mu powiedziała – nie wiadomo, wszakże po owej spowiedzi dobrą godzinę trwającej, dał dziewczynie list polecający do matki Róży Godeckiej przełożonej Zgromadzenia Małych Sióstr Niepokalanego Serca Maryi, pospolicie zwanych „siostrami fabrycznymi”. Wyjechała tedy Polcia do Warszawy i już tam została. Od czasu do czasu dawała rodzicom i siostrze znać, iż znajduje się na swoim miejscu i radość wielką jej sprawia, iż służy Bogu i ludziom, że za życiem świeckim wcale nie tęskni, a za najbliższych nieustannie się modli, poruczając ich opiece Najwyższego.

Szłopanowscy zostali tedy tylko ze starszą córka, ale i to nie na długo, bo trafił się zalotnik – bogaty właściciel jednej z kopalń złota gdzieś na Ałtaju, Polak, oświadczył o jej rękę, a po ślubie zabrał młodą żonę w głąb Cesarstwa, skąd raz na jakiś czas, co kwartał albo i częściej przychodziły od niej listy, z których wynikało, że jest bardzo szczęśliwa, choć – rzecz jasna – troszkę tęskni za domem, za Polską.

***

Pod jesień 1908 roku pani Rozalia zauważyła, iż z jej organizmem dzieje się coś dziwnego. Poranne mdłości, huśtawka nastrojów i kilka jeszcze innych symptomów, wskazywało na to, że może być przy nadziei. Przez dłuższy czas nie dopuszczała nawet do siebie tej myśli, ani tym bardziej nie informowała męża o swych podejrzeniach, w końcu jednak musiała pogodzić się z faktem, że oto czterdziestotrzyletnia kobieta po raz czwarty zostanie matką. Obawiała się nieco reakcji Stasinka, ale wiadomość jaką posłyszał z ust żony przyjął spokojnie, a nawet z pewną radością, chociaż nie entuzjastycznie.

– Samiśmy, Rozalciu zostali, dziewczynki wyfrunęły z domu… faktycznie, trochę żeśmy zbyt starzy, ale co tam, damy radę. Wychowamy i to dzieciątko, jak żeśmy i poprzednie przyzwoicie wychowali. Tylko dałby Bóg, żeby to była dziewczynka…

– Dałby Bóg, żeby się urodziło zdrowe – odparła na to Rozalka. – A jak będzie zdrowe, to poradzimy sobie, czy dziewczynka to będzie, czy chłopak.

– Tak… Masz rację, pewnie…

***

Maj się rozwonił bzami, okwitały jabłonie, po miedzach bielały przysadziste głogi oszronione białym pachnącym kwieciem i różowiały przystrojone pysznie smukłopęde krzaki dzikich róż. Po ciemnobłękitnym niebie snuły się skłębione obłoczki, a rozjarzone słońce wisiało w zenicie.

Tuż po tym, jak zegar na katedralnej wieży wydzwonił południe, z domu Szłopanowskich dobiegł płacz noworodka. Nie spełniło się pragnienie Stanisława i nie przyszła na świat córka, ale zdrowy, blisko cztery kilogramy ważący chłopiec.

– Jakub, nazwijmy go Jakub – zaproponowała Rozalka.

– Skoro tak chcesz? Ładne imię. Nie mam nic przeciw.

***

Pani Rozalia z trudem już dźwigała ciężar jakim ponad miarę obarczyło ją życie. Nieszczęścia zwalały się na nią jedno po drugim. Wojna światowa, która wybuchła w 1914 roku zburzyła cały dotychczasowy ład i porządek. Hiszpanka szalejąca w roku 1919 dopadła młodszą z córek, Polcię i nie oszczędziła jej. Szłopanowcy nie mogli nawet sprowadzić ciała do Sandomierza i spoczęła obok swoich współsióstr zakonnych, na którymś z warszawskich cmentarzy. O starszej z córek nie mieli żadnych wieści aż do roku 1922, kiedy to wrócił do Polski profesor Ferdynand Ossendowski, który odszukał Szłopanowskich i przekazał im ostatnie słowa miłości i pożegnania od ich Józi, która zmarła z wycieńczenia, blisko dwa lata wcześniej, w mongolskiej Urdze (1), do której uciekając przed bolszewikami, przedarli się wraz z mężem. Co się zaś stało z zięciem – pan Ossendowski nie miał pojęcia. Wiedział tyle tylko, że przyłączył się on do wojsk barona Ungerna, a potem zniknął mu z oczu. Czy poległ, czy przeżył, czy przedostał się do Chin bądź jeszcze dalej, do Tybetu – tego niestety nie wiedział. W każdym bądź razie do Polski nie wrócił, należało zatem z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że jego również nie ma już pośród żywych. Jedyną pociechą było to, że Józia nie miała dzieci, których los, los bezprizornych (2), w czerwonym komunistycznym piekle mógłby być jeszcze gorszy niż dorosłych.

Ale jakby i tego było zbyt mało, w parę lat później, w roku 1926, Stasinek, bawiąc w Warszawie za interesami, podczas antyrządowego przewrotu majowego, jakiego dokonał Piłsudski, poległ na ulicy trafiony prosto w pierś jakąś przypadkową, zabłąkaną kulą. Rozalka została sama z jedynym ocalałym dzieckiem, z Jakubem, wówczas uczniem piątej klasy gimnazjum. Sił i zdrowia na to by prowadzić dom, zarobić na życie w rodzinnym sklepiku, a dodatkowo jeszcze i na czesne dla syna już jej nie stawało. Toteż, gdy Jakub ukończył szóstą klasę musiał zrezygnować ze szkoły i rozejrzeć się za jakąś pracą. Ponad sześćdziesięcioletnia kobieta wypaliła się już całkowicie.

Młody Szłopanowski, mając jakie takie wykształcenie, bo owe sześć klas gimnazjum na ówczesne czasy to nie było byle co, został zatrudniony w Nadbrzeziu na stacji kolejowej, jako młodszy urzędnik, ale z perspektywą na awans. Karierę przerwała mu służba wojskowa. Powołano go do kawalerii i swoje odsłużył w 22. Pułku Ułanów Podkarpackich, pod pułkownikiem Grobickim. Żołnierzem był dobrym, więc namawiano go, by został na nadterminowego, a z czasem i na zawodowego podoficera, ale on jakoś ku wojaczce nie miał nabożeństwa i gdy służba się skończyła wrócił do rodzinnego domu i do pracy na kolei.

Lecz jak na początku wszystko wskazywało na to, iż dość szybko postąpi w awansach i zrobi karierę, to po powrocie z wojska, mimo iż starał się tak samo jak i wprzódy, jakoś go przestano zauważać i kompletnie już nie doceniano. Lata płynęły, Jakub się starzał, matka wzdychała, ale jakoś nie miała śmiałości mówić na głos, że pora by mu była znaleźć sobie jakąś pannę i założyć rodzinę, a Jakub najwyraźniej nie kwapił się ku temu.

Na każdego wszakże przychodzi jego czas, przyszedł więc i na niego. Trzydziestoletni kawaler bez pamięci zakochał się w siedem lat młodszej Łucji Jordanównie, bezrobotnej nauczycielce, która po ukończeniu miejscowego Seminarium Nauczycielskiego dorabiała dorywczo udzielając korepetycji dzieciom z zamożniejszych domów. Jakub oświadczył się pannie, a ona oświadczyny przyjęła. Ze ślubem nie czekali, bo i pani Rozalia i przyszli teściowie, raczej byli za tym, by młodzi co rychlej stanęli przed ołtarzem. Pobrali się w czerwcu 1939 roku, a w sierpniu Jakub dostał wezwanie do wojska. 1 września zaczęła się następna wojna…

***

Wojna dawno się skończyła, trwała groza niemieckiej okupacji, a po Jakubie słuch zaginął. Rozalia i Łucja nie wiedziały czy go oczekiwać, czy może raczej opłakiwać… Jego pułk walczył gdzieś na wschodzie, więc istniało podejrzenie, iż jeśli nie zginął, to może znajdować się na terytorium Sowieckiej Rosji. I tak w istocie było. Dopiero bowiem pod koniec roku 1945, grubo po kapitulacji Niemiec, do Sandomierza nadeszła wiadomość z Anglii, podpisana przez Jakuba, z informacją, że cudem ocalił życie, że nie zarobił od sowieckiego bojca strzału w potylicę, ale rąbał tajgę gdzieś za Uralem, a potem, razem z Andersem, przez Iran, Palestynę, Włochy dotarł na Wyspy Brytyjskie i chce wracać do domu… Tyle, że nim wrócił minęło jeszcze trochę czasu…

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Urga – dziś Ułan–Bator.

(2) Tak w sowieckiej Rosji, po rewolucji bolszewickiej, określano bezdomne, pozbawione opieki dzieci.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.