Ziarna ocalenia. Rozdział siódmy

Moi, Michała Szłopanowskiego, rodzice, których kochałem, choć wyczuwałem jakiś niewidzialny mur, pomiędzy nimi a mną, ale także pomiędzy nimi nawzajem, nigdy tak naprawdę nie byli dla mnie oparciem. Nie byli też osobami, którym mógłbym bezgranicznie zaufać i mieć pewność, że w chwili zagrożenia zawsze staną po mojej stronie, i że mnie zechcą obronić przez wszelkim złem, jakie by choćby tylko próbowało mi zagrozić. Chociaż przez długi czas myślałem, że jest inaczej. Co prawda matka mnie zapewniała o tym, że gdyby trzeba było to oboje poświęciliby się dla mnie do ostatka, ale… były to tylko słowa… Czy dlatego, że mnie nie kochali? Nie wiem. Względem ojca takie przypuszczenie było co najmniej uprawnione. Jak daleko bowiem sięgałem pamięcią nigdy ze mną nie rozmawiał, a odzywał się do mnie tylko wówczas, kiedy musiał. Nigdy nie wziął mnie na ręce, nie posadził na kolanach, nie przytulił, nie pocałował, nie pogładził po włosach… Jedyny kontakt fizyczny pomiędzy nim, a mną bywał tylko wtedy, kiedy był zmuszony brać mnie za rękę, aby szybko i bezpiecznie przeprowadzić przez ulicę. A i to tylko wtedy, kiedy mu się śpieszyło.

Matki całymi dniami nie bywało w domu. Pracowała bowiem od ósmej rano, do szóstej wieczorem, z dwugodzinną przerwą obiadową w południe, tyle że na tę przerwę nie przychodziła do domu, a z pracy nigdy nie wracała zaraz po szóstej, bo – jak mówiła – w przeznaczonym na to czasie nie dawała rady wywiązać się z obowiązków i zawsze zostawała dłużej, średnio dwie, ale bywało, że i trzy godziny.

Jedyną zatem osobą w domu, z którą spędzałem najwięcej czasu, była babcia-starowinka. Lecz i dla niej nie stanowiłem centrum świata. Byłem, no to byłem, a zajmować się mną musiała, skoro inni się do tego nie palili. Kiedy po południu ojciec wracał z roboty, babcia prawie natychmiast wychodziła z chałupy, a ja zostawałem z nim sam na sam. Nie na długo jednak, bo kiedy już zjadł swoją codzienną porcję jakiejś zupy, czy co tam babcia akurat tego dnia ugotowała, rozścielał łóżko i – choćby na dworze jeszcze było całkiem widno, a słońcu bardzo, bardzo daleko do zachodu – nieodmiennie kładł się spać. Wstawał za to grubo przed świtem, nim jeszcze w okolicy zapiał pierwszy kogut i wtedy nosił wodę z dość odległej studni, czy – jeśli akurat księżyc dawał wystarczającą ilość światła, rąbał drwa przy wejściu do szopki za chałupą.

Gdy zatem ojciec zasypiał, ja zostawałem już tylko sam ze sobą, a właściwie ze swoimi myślami… Próbowałem się jakoś bawić, a moim największym przyjacielem stawał się wtenczas niezgrabny drewniany koń na biegunach. Był to konik, kupiony na jarmarku, nieudolnie wystrugany przez jakiegoś wiejskiego rzemieślnika, prymitywnie pomalowany czerwoną i zieloną farbą, który nie miał prawdziwej grzywy ani ogona, tylko właśnie takie nakreślone paroma niezdarnymi pociągnięciami pędzla. A tak naprawdę nie był to żaden koń, a jedynie pozioma deska na biegunach z przymocowaną drugą pionową deską z grubsza tylko przypominającą koński łeb. Ale był to najpiękniejszy rumak jakiego tylko mogłem sobie wymarzyć. Zresztą, nie przypuszczałem nawet, że mógłby być jakiś inny.

Bujałem się więc zawzięcie, bieguny podskakiwały na nierównej polepie glinianej podłogi, a w takt tego bujania zwykle podśpiewywałem sobie jakieś szczątki kościelnych pieśni, czy źle zapamiętane wezwania litanijne, ułomki tego, com słyszał podczas niedzielnych nabożeństw. Innej muzyki, innych piosenek czy pieśni nie znałem, bo w domu nie było radia. Tego dnia akurat na myśl mi przyszły takie oto słowa:

Klólowo ploloków, módl się za nami,
Klólowo patlyjotów, módl się za nami…

Za oknem trwała ciemna, głucha noc, wielki chlebowy piec zajmujący pół izby promieniował ciepłem, przez uchylone drzwiczki paleniska wydobywał się czerwonawy poblask. W kątach zaś czaiły się cienie. Na starym, podniszczonym łóżku, w dawno nie pranej pościeli, jak zwykle pochrapywał ojciec…

Klólowo ploloków, módl się za nami,
Klólowo patlyjotów, módl się za nami…

Kołysałem się miarowo, prawie zapadając w jakiś trans. Wtedy spod biedniutkiej, nadjedzonej przez korniki, sosnowej szafy wypełzł cień, nieduży, krępy, człekokształtny, jakby kobold, jakby skarlałe dziecko, ot coś niedookreślonego. Kobold zastygł w bezruchu i bacznie mi się przyglądał. Kot drzemiący na zapiecku miarowo mruczał. Kot uchylił powieki, przez chwilę wpatrywał się w ciemny kształt i naraz z przerażeniem odskoczył w drugi koniec izby.

Dostrzegłszy ów kształt zacząłem czuć dławiący lęk, przez ramię zerknąłem na ojca szukając u niego pomocy, ale ten z na wpół otworzonymi ustami pochrapywał z cicha. Zacząłem się tedy kołysać jeszcze mocniej i szybciej, jakbym chciał uciec na tym drewnianym koniku gdzieś, gdzie nie ma żadnych groźnych kształtów…

Klólowo ploloków, módl się za nami,
Klólowo patlyjotów, módl się za nami…

Ojciec się ocknął. Przez chwilę leżał bez ruchu z otwartymi oczami, potem sięgnął po blaszany pogięty garnuszek, przez domowników zwany półkwartówką, i długo pił zeń wodę. Potem uniósł się nieco, wsparł na łokciu i wsłuchał w słowa wyśpiewywane przeze mnie i wybuchnął śmiechem:

– Oj tak! Królowo patriotów! Oj tak! Co to za głupoty?!

Speszony umilkłem, spoglądając na ojca, ale ten odwrócił się twarzą do ściany i znów zapadł w sen. Ogień w palenisku przygasł, w popielniku żarzyło się jeszcze ledwie kilka węgielków. Izbę ogarnęła kompletna ciemność. Wziąłem na ręce kota i przycupnąwszy obok uchylonych drzwiczek pieca, wpatrywałem się zachłannie w gasnące skierki. Odczuwałem lęk i żal, ten żal ściskał mi gardło, zbierało mi się na płacz, ale wiedziałem przecie, że nawet jeśli w głos się rozpłaczę, to i tak nic to nie da. Byłem sam… Po prostu sam… Sam na sam z ciemnością… Kot wtulił mi się w ramię i mruczał cicho. Naraz skąd z samego środka smolistego mroku posłyszałem szept, niewyraźny, ale dość głośny. Z początku nie zrozumiałem słów… bo był on jakiś szeleszczący, syczący. Ciemność jakby bardziej zgęstniała, a w moim sercu jeszcze silniej narosło poczucie samotności…

– Sapere aude… sapere aude… – zadźwięczało mi w uszach, ale nie wiedziałem, co znaczą te słowa, które wówczas na zawsze już wniknęły w mój umysł i duszę…

***

Był pochmurny wczesnojesienny poranek. Mama, zanim wyszła do pracy, pozwoliła mi nie iść do szkoły. Opuchnięte od anginy gardło doskwierało mocno, chociaż gorączka mnie już nie męczyła. Babcia, jak co rano, wracając z kościoła, po drodze przyniosła mleko od Sieweczków, którzy „lepszym państwu” roznosili je po domach, ale dziady-Szłopanowcy sami musieli się po nie fatygować i zabierać z progu przed drzwiami wejściowymi, gdzie Sieweczki wystawiali dla nich butelkę, nie wpuszczając ich nawet do chałupy, chociaż kupowali mleko za takie same pieniądze, co „te lepsze państwo”.

Po powrocie babcia roznieciła ogień pod kuchnią i zagotowała mleko na pierwszy posiłek, a gdy wstałem, obmyłem się i ubrałem, czekał już na mnie pełny fajansowy garnuszek w kwiatki tego smacznego napoju i dwie niezbyt grube kromki suchego chleba – ot, śniadanie jak każdego dnia, powszedniego i świątecznego… anim wówczas podejrzewał, że można jadać coś innego…

Około południa jednak babcia, zabierająca się jak zwykle za przygotowania obiadu, naraz zachwiała się przy kuchni, po czym raz i drugi opierając się pięściami o stół, podeszła do łóżka mówiąc:

– Coś się ze mną niedobrego dzieje… Muszę się położyć…

Gdy około czwartej po południu wrócił ojciec, starowina nadal leżała, izba była całkiem wyziębnięta, a garnki na kuchennym blacie puste.

Mama tego wieczora przyszła z pracy jakoś wyjątkowo wcześnie, bo już około siódmej. Popatrzyła na babcię i nic nie mówiąc pokręciła tylko głową.

– Kuba, ubierz się i idź po doktora Łasickiego.

– O tej porze?

– O tej porze, przecież nie odmówi. Nie widzisz, że z mamą bardzo źle?

***

Doktor Władysław Łasicki, tak jak mama przewidziała, nie odmówił. Nie chciał też, by go wozić taksówką. W końcu spod kościoła św. Józefa, naprzeciw którego mieszkał, na Chałupki było ledwie parę minut drogi. Zbadał babcię, a potem wywołał rodziców do sąsiedniej izby. Poszedłem i ja z nimi. Najpierw mama chciała mnie wyprosić, ale w końcu zdecydowała, że mogę zostać.

– Proszę państwa, niestety, to już koniec, może trzy– cztery dni… najwyżej tydzień.

– I nic się nie da zrobić? – zapytał ojciec.

Lekarz spojrzał na niego nieco zdziwionym wzrokiem i odpowiedział pytaniem:

– W wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat?… Cóż… panie Szłopanowski… raczej nie… Sprowadźcie państwo do mamy księdza…

***

Po spowiedzi, Komunii Świętej i ostatnim namaszczeniu, którego jej udzielił wikary od św. Józefa, babci Rozalce poprawiło się nieco. Próbowała nawet wstawać z łóżka i mówiła coś o gotowaniu obiadu, i że izbę by trzeba pozamiatać. Usiadła wreszcie na brzegu łóżka, próbując się ubrać, ale się jej to nie udało. Z ciężkim westchnieniem tedy położyła się nazad, mrucząc tylko pod nosem:

– Mój Boże, i cóż to się ze mną porobiło… Południe niedługo będzie, a ja się wyleguję pod pierzyną… Żadnego pożytku ze mnie… żadnego…

***

Trzeciego dnia po wizycie doktora, już od świtu, babcia zaczęła się jakoś dziwnie zachowywać. A to coś niezrozumiale mamrotała do siebie, a to zerkała na środek izby. W końcu spojrzała uważnie w stronę drzwi, mocno się ożywiła i z prawdziwą radością w głosie zawołała:

– Mamusia?! Mama?! Przyszłaś po mnie?… – uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, jakby chciała ją komuś podać, ale my nikogo nie widzieliśmy.

W tej samej chwili na parapecie okna wychodzącego na ogródek przysiadła sroka. Przekrzywiła łebek, usiłując zajrzeć do środka izby, a mając szybę na przeszkodzie, zaczęła w nią uderzać skrzydłami raz, drugi… szósty… W końcu z niemiłym skrzeczeniem frunęła w górę i zniknęła nam z oczu.

W tejże chwili w izbie jakby pociemniało. Babcia odwróciła głowę od drzwi i spojrzawszy w nogi łóżka, na którym leżała, jęła się wylękniona trząść:

– Kuba, Kubusiu, syneczku, pokrop mnie wodą święconą, połóż mi na nogach krzyżyk, ten misyjny… Ciężko mi… patrzy się na mnie… ten czarny… nie, nie chcę z tobą… nie chcę… Jezus, Maryja, Józef!

Ojciec bez słowa spełnił jej życzenie. Usta wykrzywiły mu się i widać było, iż z trudem powstrzymuje się od płaczu. Matka natomiast łez nie kryła. Wyszła do sieni i słychać było, jak uchyla wieko babcinego kufra. Po chwili wróciła do umierającej, niosąc w ręce starą, od dziesięcioleci już służącą rodzinie gromnicę, ulaną z ciemnożółtego wosku, która jakimś cudem ocalała z wszelkich zawieruch dziejowych. Zapaliła ją od ognia tlącego się pod kuchnią i podała babci. Ta spojrzała na nią z wdzięcznością i z całej siły zacisnęła na świecy pobielałe palce z leciuchno siwiejącymi już paznokciami… Uklękliśmy przy jej łóżku i matka zaczęła odmawiać litanię za konających:

Kyrie eleison, Chryste eleison, Kyrie eleison.
Święta Maryjo, módl się za tę duszę!
Wszyscy święci Aniołowie, i Archaniołowie; módlcie się za tę duszę!
Święty Ablu, módl się za tę duszę!
Wszyscy Sprawiedliwi, módlcie się za tę duszę!…
Wszyscy święci Apostołowie i Ewangeliści, módlcie się za tę duszę!…
Wszyscy święci Męczennicy, módlcie się za tę duszę!…
Bądź jej miłościw, odpuść jej, Panie!
Bądź jej miłościw, wybaw ją, Panie!
Od gniewu Twego, wybaw ją, Panie!…
Od złej śmierci, wybaw ją, Panie!
Od mąk piekielnych, wybaw ją, Panie!
Od wszelkiego złego, wybaw ją, Panie!
Od mocy szatańskiej, wybaw ją, Panie!…

Słysząc te słowa, dreszcz grozy przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa i poczułem jak włosy lekko podnoszą mi się na głowie.

Babcia leżała bez ruchu z szeroko otwartymi oczami. Jej oddech był jakiś taki… powierzchowny, i charczący. Mimo iż wydawało się, że patrzy na nas, niczego już nie widziała, reagowała jednak, gdy rodzice mówili do niej, w odpowiedzi usiłując poruszać wargami. W końcu jednak najwyraźniej przestała też i słyszeć. Jej twarz przybrała nienaturalny wygląd, jakby maski, białka oczu stały się mętne, a źrenice się rozszerzyły. Czoło orosił jej zimny pot, który mama delikatnie wycierała miękkim gałgankiem, dłonie, a w szczególności końce palców i paznokcie zsiniały i wreszcie, po raz ostatni, wypuściła powietrze z płuc…

Mama dokończyła odmawianie litanii:

– Ucałuj babcię, bo już więcej nie będziesz miał okazji po temu – powiedziała do mnie.

Pochyliłem się nad umarłą i wargami delikatnie dotknąłem jej policzka…

***

W dzień pogrzebu pogoda była znakomita. Trumna stała pośrodku izby, wspierając się z dwu stron na krzesłach. Wokół niej, na zydlach i stole, ustawiono mnóstwo jesiennych kwiatów, a najwięcej różnobarwnych astrów, którymi była obrośnięta cała grządka w ogródku za domem, a których przymrozek jeszcze nie zwarzył. Były też świece – stara woskowa gromnica i kilka mniejszych stearynowych, których płomyki w półmroku izby jarzyły się pozłociście, chybocząc i drżąc w leciuchnym przeciągu idącym od drzwi prowadzących do sieni.

Opłaciwszy wszystko, co się wiązało ze śmiercią i pochówkiem babci, na zakup prawdziwego wieńca pogrzebowego rodzicom już nie starczyło pieniędzy, więc mama go pracowicie uplotła z okazałych, mocno już poczerwieniałych liści dzikiego wina, które gęsto obrastało jeden z koślawych płotów, oddzielający naszą posesję od posesji sąsiadów. Dla mnie ten naprawdę okazały wieniec był piękny, alem podsłuchał jak sąsiadka, obgadując nas do drugiej, wyśmiewała się i z wieńca i z nas, biedaków.

Niektóre, bynajmniej nie wszystkie, sąsiadki, z tych, co się zeszły, by pożegnać zmarłą, klękały w izbie i żarliwie się modliły, biły w piersi, wywracały nabożnie oczy, kierując je ku pobielonej wapnem powale, ale po wyjściu na dwór, zbierały się w grupki i głośnym szeptem plotkowały. Natomiast wszyscy bez wyjątku mężczyźni, sąsiedzi, zachowywali się za to uroczyście, z namaszczeniem, tak jak na tę okoliczność przystało, szanując powagę chwili i majestat śmierci. Słyszałem jak się zmawiali, że – mimo iż rodzice wynajęli samochód do przewiezienia trumny do kościoła, a potem na cmentarz na Krukowie – przez cały czas będą nieśli zmarłą na własnych ramionach. I słowa dotrzymali, choć w obie strony, było to kilka dobrych kilometrów.

Po Mszy żałobnej, gdy kondukt przybył na cmentarz, wikary od św. Józefa odmówił ostatnie modlitwy, na trumnę opuszczaną na grubych konopnych linach przez grabarzy do głębokiego dołu prysnął paroma kroplami wody święconej i rzucił bryłkę żółtej wilgotnej ziemi. W ślad za nim poszli inni uczestniczy pogrzebu, poszedłem i ja. Grudy ciskane w dół odbijały się od wieka dudniąc głucho…

***

Ranek następnego dnia po pogrzebie wstał zimny i zamglony. Gęsty tuman snuł się między domami, smużył na dnie wąwozu wiodącego w Doły. Mgła opadając ku ziemi przymarzała osypując się szadzią na pożółkłe trawy, sterczące uschłe badyle i gałązki krzów, bo w powietrzu prócz wilgoci, czuć było także lekki mróz.

Rodzice poszli do pracy, do szkoły miałem na wpół do pierwszej po południu… W domu panowała taka cisza, że zdawało mi się, iż słyszę bicie własnego serca. Cisza i bezruch. Babcia nie krzątała się już po izbie. Nie gderała, nie szturchała pogrzebaczem pod kuchenną blachą. Byłem sam… I w tejże chwili uświadomiłem sobie, że od tej pory już zawsze będę sam… Poczułem ucisk w gardle, a wzrok zamgliły mi łzy. Miałem dopiero dwanaście lat…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.