Ziarna ocalenia. Rozdział piętnasty

W szkole zajęcia odbywały dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki. Poza tymi dniami miałem wolne. Od kiedy zacząłem się uczyć, choć co prawda nie zerwałem całkiem kontaktów, to jednak coraz rzadziej spotykałem się z Romkiem Winówką i jego kumplami. Teraz bliżej mi było do tych, którzy, tak jak ja, chodzili do szkoły i chociaż dzieliła nas mniej więcej trzyletnia różnica wieku – na moją korzyść, dobrze się czułem w ich towarzystwie.

Prócz tego miałem im czym zaimponować, a to z racji starszeństwa, jak również i legendy krążącej na mój temat, jako hipnotyzera i maga, którą starannie podtrzymywałem i pielęgnowałem, dzięki czemu mogłem wzbudzać pewien podziw, a może i coś na kształt szacunku. Chociaż nie brakowało i takich, którzy wyśmiewali się ze mnie za plecami.

W tym okresie z hipnozy zrobiliśmy sobie rodzaj zabawy, tym bardziej, że mieliśmy na kim eksperymentować.

Cioteczna babka jednego z kumpli, Mirka Molendy, mieszkająca przy ulicy Okrzei w niewielkim, jednorodzinnym domku, prowadziła stancję dla uczennic. Zaczęliśmy tam bywać chętnie i często. Do pokoju dziewczyn musiało się wchodzić przez pomieszczenie zajmowane przez babkę, więc kosztowało trochę wysiłku i sprytu, aby ją oszukać, ale zawsze się nam udawało i starowinka nigdy nas nie nakryła tam, gdzie nie powinniśmy się znajdować. Mirek wchodził pierwszy i zajmował czymś kobiecinę, a potem my, pojedynczo, przemykaliśmy z sieni do pokoju dziewczyn. Tam zaś już byliśmy bezpieczni, bo po pierwsze babka była głucha jak pień, a po drugie, po siódmej wieczorem zawsze się kładła do łóżka i spała jak zabita, aż do rana. Wyglądało na to, że zażywała jakieś tabletki nasenne. A może takim snem obdarzyła ją natura? Nie wnikaliśmy.

Najpierw hipnozą zajmowałem się sam, ale z czasem inni też mnie chcieli naśladować. Nasłuchali się bowiem i napatrzyli co i jak robię, a stwierdziwszy, że nie ma w tym nic trudnego, zapragnęli poeksperymentować sami.

Był wszakże jeden, jedyny niewielki problem… Zawsze przed seansem musiałem złożyć jakąś ofiarę starym bogom, bo inaczej hipnoza się nie udawała.

Starym bogom… długo tak nazywałem owe istoty, w jednak końcu przestałem się już oszukiwać, że były to jakieś byty równe Jemu i uświadomiłem sobie, iż przykazanie „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” nie odnosi się wcale do jakichś istot równorzędnych Stwórcy, lecz do stworzeń przeklętych, odrzuconych, do… Szatana i jego demonów.

Któregoś razu pomyślałem, iż nie muszę już palić kadzideł, nie muszę składać całopaleń, ni wygłaszać specjalnych modlitewnych formuł, że starczy jeśli gdzieś po kryjomu, w kącie, za drzwiami, w parę sekund skryty przed oczami innych, strawestuję bluźnierczo tę Jedyną Ofiarę, że nad chlebem leżącym mi na dłoni i szklanką napełnioną tanim winem wypowiem słowa: to jest ciało moje… to jest krew moja… i oddam to na żer Władcy Mroku… Tak, wiedziałem, że nie będąc kapłanem, nie mam mocy, by rzeczywiście nastąpiło przeistoczenie, transsubstancjacja… był to jednak symbol wydarzenia kosmicznego tak ważnego i tak świętego, żem bluźnierstwem nieomal dokonywał aktu tej ofiary… I Szatan ją przyjmował, i Szatan sprzyjał, bo Szatan jest, a przynajmniej stara się być, formalistą. W okruch chleba odłupany od bochenka i w łyk taniego jabłkowego wina nie zstępował On, ale dla Pana Mroku to nie było ważne. Liczyła się moja wola i intencja… A one były jednoznaczne.

Przełamałem wewnętrzny opór, odrzuciłem wyrzut sumienia… a może i samo sumienie?… Chociaż… chociaż… nie… chyba nie do końca… Ta ofiara dyskretnie składana złym mocom, w intencji powodzenia w zabawie, była praktyczna, bo krótka. Trwała mniej niż minutę, a była potężna i skuteczna. Dzięki niej mogłem wkraczać w obszary, do których na ogół tak na co dzień, dla przeciętnego człowieka, dostęp był zamknięty.

A hipnoza w tamtym czasie bardzo mnie intrygowała, podniecały jej zdumiewające właściwości i możliwości. Czymś nieprawdopodobnym było owładnięcie tym, kto mi się powierzył i zgodził na seans, rezygnując z własnej i całkowicie poddając się mojej woli…

***

Dziewczyny chętnie się godziły, by je wprowadzać w trans… Ciekawiła je nowość… tajemniczość… dreszcz emocji… Podświadomie czuliśmy, że jest to coś złego, zakazanego, ale to tym bardziej podniecało… bo zło kusi… intryguje… wabi… I tak się to toczyło. Do czasu aż zastąpili mnie inni…

***

Któregoś wieczora jeden z kolegów, Grzesiek Adamczyk, uparł się, że on też musi spróbować. Nie sprzeciwiałem się, bo sam byłem ciekaw, co z tego wyniknie. Na to by z nią poeksperymentował, zgodziła się taka jedna Grażyna z Ekonomika, z drugiej klasy. Czemu? A któż to wie?… Może dlatego, iż nie grzeszyła urodą, Grzesiek zaś był przystojny. Może miała nadzieję, że jeśli mu się podda, to dzięki temu zbliżą się do siebie? Że zaczną ze sobą chodzić… Może…

Na dworze zapadł już zmrok. W pokoju nie świeciło się światło, ale nie było też ciemno. Lampa rtęciowa ulicznej latarni prószyła zimnym, niebieskawobiałym blaskiem. W kątach czaił się mrok, na ścianach igrały tajemnicze cienie.

Grażyna ułożyła się wygodnie na skrzypiącym metalowym łóżku, przymknęła oczy… Grześkowi jednak coś nie za bardzo szło to hipnotyzowanie. Usiłował co prawda naśladować moje gesty słowa, zachowanie, ale wychodził mu tylko jakiś nieskładny bełkot. Był jednak uparty – zawziął się, żeby tego dokonać. W końcu przecież spojrzał na mnie i uśmiechnął się nieporadnie, prosząco.

– Próbuj dalej – zachęciłem go i dyskretnie strąciwszy parę kropel jabcoka na podłogę, szeptem poprosiłem diabła o pomoc.

W tejże chwili coś się przełamało, coś zmieniło, odniosłem wrażenie, że jakaś groza przesyciła atmosferę pokoju. Zimny powiew musnął twarze nas wszystkich. Grzesiek próbował wrócić do przerwanego seansu, ale nim wypowiedział pierwsze słowa, Grażyna najpierw cała zesztywniała wyginając ciało w łuk, a potem bezwładnie opadła na posłanie. Uchyliła powieki, spod których błysnęły białka gałek ocznych, których źrenice uciekły gdzieś w głąb czaszki. Wszyscy poczuliśmy dreszcz przerażenia…

Grzesiek zaczął przemawiać do dziewczyny, silił się na elokwencję, ale wciąż szło mu to nieskładnie. Tymczasem ona zaczęła odpowiadać na… nie zadane jeszcze pytania. On wypowiadał słowo, dwa, a Grażyna, nie czekając aż dokończy – udzielała mu odpowiedzi. Zrobiło się nam jeszcze bardziej nieswojo. Seans nie przebiegał tak, jak powinien. Coś szło źle, chociaż nie potrafiłem sprecyzować co. W końcu zdenerwowany hipnotyzer postanowił rzecz całą zakończyć i wypowiedział sakramentalne:

– Kiedy powiem: raz, dwa, trzy – obudzisz się i nic nie będziesz pamiętać.

Do tej pory nigdy mi się nie zdarzyło, by medium nie wykonało owego rozkazu i nigdy przy wybudzaniu nie było żadnych trudności i komplikacji. Tym razem pojawiły się i to poważne. Grażyna nadal leżała jakby była nieprzytomna, tylko białka oczu co i raz połyskiwały bielmem spod uchylonych powiek. Chłopak wpadł w panikę. Zaczął się plątać w tym, co mówił:

– Jak powiem trzy razy trzy…

Mirek, próbując rozładować napiętą atmosferę, zażartował:

– To będzie dziewięć.

– Nie rób sobie jaj – rzuciła na to jedna z obecnych tam dziewcząt. – Nie widzisz, że coś niedobrego się tu dzieje, coś jest nie tak? Że z Grażyną jest źle?

Do tej pory ani nie brałem udziału w całym zdarzeniu, ani się nie odzywałem, siedziałem w kącie i z daleka wszystko obserwowałem. W końcu jednak i mnie ogarnął strach. Podszedłem ku leżącej i zacząłem do niej przemawiać. Milczała. Albo mnie nie słyszała, albo nie reagowała na mój głos, bo istniała więź tylko między nią, a hipnotyzerem.

– Powiedz jej, że przekazujesz mi całą władzę nad nią, że będzie mnie słyszeć i wypełniać wszystkie moje rozkazy – odezwałem się do Grześka.

Ten zaś, nie kryjąc strachu, skinął głową, głośno przełknął ślinę i powiedział, com mu kazał.

– Grażyna słyszysz mnie? – zapytałem pogrążonej w letargu.

– Ta… a… k… – potwierdziła rwącym się, chropawym szeptem.

– Od tej pory tylko mnie będziesz posłuszna… tylko mnie… czy zrozumiałaś?

– T… a… k…

– Jest późny niedzielny poranek. Słońce zagląda do okien twojego pokoju, ptaki śpiewają na dworze, a ty się powoli, powoli, powoli budzisz ze snu… wypoczęta i odprężona…

Dziewczyna uśmiechnęła się słysząc te słowa i przeciągnęła na łóżku, a ja kontynuowałem:

– Gdy wypowiem komendę: raz, dwa, trzy, obudzisz się, otworzysz oczy, staniesz się lekka, zrelaksowana i rozluźniona… i nie będziesz niczego pamiętać…

Na chwilę zawiesiłem głos, a potem, robiąc przerwy między słowami, dobitnie wypowiedziałem:

– Raz… dwa… trzy…

Dziewczyna otworzyła oczy. Otworzyła je szeroko i gwałtownie usiadła na posłaniu. Ale nie była ani zrelaksowana, ani odprężona. Była dziwna, obca, przerażająca. Twarz wykrzywiona w potwornym grymasie, jakiś pół charkot, pół skowyt wydobywały się z jej ust. Zdało mi się, że mam przed sobą… wilka zapędzonego w pułapkę.

Trwało to chwilę, po której znów osunęła się bezwładnie na posłanie. Pozostałe dziewczyny drżąc ze strachu i przerażenia, zbiły się w gromadkę stojąc przy oknie wychodzącym na ogródek.

Starałem się być opanowany. Grażyna na pewno już nie spała, lecz wyglądała jakby nadal była w transie… a właściwie to wyglądała tak, jakby to nie była ona, jakby w jej ciele znajdowało się coś obcego… Poczułem jak mi z wrażenia robi się gorąco, bo na myśl przyszedł mi tylko jeden byt… byt nieprzyjazny człowiekowi… choć mnie sprzyjający… byt, który zawsze wzywałem, lecz który dotychczas nigdy się jeszcze nie ujawnił…

Zajrzałem dziewczynie w oczy. Patrzyły na mnie z drwiną pomieszaną z nienawiścią…

– Co robimy?

– Trzeba jej jakoś pomóc… – odezwała się Wieśka.

– Wzywamy pogotowie? – zapytał Mirek.

– Może raczej sprowadźmy księdza… – powiedziałem zdławionym głosem.

– Coś ty… po co? Księdza? Chyba zwariowałeś!

– Wiem, co mówię!

– No dobra, ty wiesz lepiej, ty się na tym znasz…

***

Pobiegliśmy we dwóch ku najbliższej świątyni. Ale u św. Michała nikt nam nie otworzył, to samo u św. Józefa, u św. Pawła… Na ostry łomot do drzwi wejściowych dawnego klasztoru dominikanów przylegającego do kościoła św. Jakuba, otworzyło się okno na piętrze, wyjrzał z niego jakiś stary, chudy niczym kościotrup ksiądz i krzyknął z gniewem:

– Uspokoić mi się, bo zawołam milicję!

– Ale, proszę księdza, niech nam ksiądz pomoże… dziewczyna… coś złego się z nią…

– Jak macie do mnie jakiś interes, to rano, proszę przyjść rano, a nie o drugiej w nocy!

Okno zamknęło się z trzaskiem. Staliśmy w mroku i w ciszy.

– I co teraz? – zapytał Mirek dzwonią zębami, nie wiadomo czy z zimna, czy ze strachu.

– Chodźmy na pogotowie…

***

Korpulentny lekarz, sądząc z wyglądu tak pod pięćdziesiątkę, pochylił się nad Grażyną. Zbadał ją, osłuchał serce i płuca, zajrzał w oczy, do gardła. Wzruszył ramionami.

– Piliście wino? – zapytał odwracając się do nas.

– My tak – odpowiedziałem – ale ona nie.

Lekarz znowu wzruszył ramionami. Coś tam wymamrotał pod nosem, a potem zlecił sanitariuszowi zrobienie zastrzyku.

– Dostała coś na uspokojenie i sen, ale jakby rano dalej było coś nie tak, to niech się zgłosi do lekarza w przychodni.

***

Następnego dnia Grażyna na lekcji w szkole zapadła w dziwny stan, była jakby na wpół przytomna. Ani nauczyciele, ani higienistka, nie mogli z nią nawiązać kontaktu. Zdecydowano się wezwać pogotowie ratunkowe. Zabrała ją karetka i jakiś czas trzymano ją na oddziale wewnętrznym w Sandomierzu, a potem wywieziono do szpitala psychiatrycznego w Morawicy… I od tamtej pory ani już nie zobaczyliśmy Grażyny, ani o niej nie usłyszeliśmy… Może dlatego, że nie była stąd, a z którejś z podsandomierskich wsi… Zresztą, nie odczuwaliśmy takiej potrzeby, aby wyśledzić gdzie jest. Za bardzo się baliśmy. A mnie na dodatek mocno gryzło sumienie, bo przecież gdyby nie ja, nie doszłoby do takiego nieszczęścia…

Wtedy przysiągłem sobie, że nigdy, przenigdy i za żadne skarby nie zahipnotyzuję już nikogo… Ani nie dopuszczę, bo robił to ktoś inny w mojej obecności…

Przez długi czas jeszcze odczuwałem potężne wyrzuty sumienia, alem je z całej mocy dusił w sobie. Ostatecznie przyjąłem, jako usprawiedliwienie się przed samym sobą, że to przecież nie ja bezpośrednio zawiniłem, lecz kolega. To nie ja ją hipnotyzowałem, lecz ktoś inny. Tego się chwyciłem i przy tym trwałem. Ale przecież wiedziałem, że to nieprawda… moją duszę uwierał jakiś cierń…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.