Ziarna ocalenia. Rozdział pierwszy

I oto nadszedł wreszcie kres roku 1899, ludzi ogarnęło jakieś dziwne podniecenie, oczekiwanie czegoś niezwykłego, co miało nadejść, co miało się zdarzyć. Bo schyłku dobiegał nie tylko kolejny rok, lecz także i wiek. Co prawda w rzeczywistości ostatnim rokiem dziewiętnastego stulecia miał być dopiero ten nadchodzący, 1900, ale obecny był ostatnim z ósemką po jedynce na początku, więc dlatego wiek dziewiętnasty żegnano już, teraz, a nie dopiero po upływie kolejnych dwunastu miesięcy.

W domu Stanisława i Rozalii Szłopanowskich w Sandomierzu, przy ulicy Podole, także czuć było podniecenie, choć sylwestrowy, a zarazem niedzielny, wieczór jeszcze nie nadszedł, bo słońce wiszące nisko nad widnokręgiem, dopiero co jęło się przechylać na zachodnią stronę nieba.

Tego dnia mróz był tęgi. Śnieg rozświetlany promieniami pozłocistej kuli, majestatycznie zawieszonej na bezchmurnym i soczyście błękitnym niebie, skrzył się milionami brylantowych błysków. Stadko zmarzniętych siwych gołębi wybierających resztki niestrawionych ziaren owsa z końskich odchodów, spłoszone przez jakiegoś przechodnia, frunęło z przysypanego śniegiem chodnika i jęło zataczać kręgi nad dachami domów, również przystrojonymi w białe czapy.

Od strony Collegium Gostomianum, w którego gmachu mieściło się rosyjskie sześcioklasowe progimnazjum męskie, zbliżała się gromadka kilkunastoletnich chłopców, wracających z katedry z Mszy świętej – już nie dzieci, a jeszcze nie młodzieńców – między którymi prym wodził wyrośnięty, jak na swoje czternaście lat, postawny blondyn z zawadiacką miną. Czapkę miał zsuniętą na bok, a spod niej niesfornie wysuwała się płowa grzywka, której – mimo największych wysiłków – jej właścicielowi nigdy się nie udawało „przylizać”, aby ściśle przylegała do czoła. Był to Bogumił Szłopanowski, uczeń trzeciej klasy tego szacownego zakładu naukowego, syn wspomnianych Stanisława i Rozalii.

Chłopcy więcej się ślizgali aniżeli szli czy biegli podskakując, a to z tego powodu, że wzdłuż całego chodnika co kawałek, co parę metrów, albo i gęściej znajdowały się wąskie, na szerokość trzewika – jedne dłuższe inne krótsze, ślizgawki, zwane tutaj ligawkami, jakie „wyjeździły” butami dzieci i młodzi ludzie. Niektóre z nich były bardzo długie i sztuką było nie lada ślizgnąć się przez całą ich rozciągłość. Toteż często uczniowie urządzali na nich zawody.

Od szkoły do dworku Szłopanowskich nie było daleko. Rychło więc cała zgraja dotarła do niego, a zatrzymawszy się u furtki, umówiono się na następny dzień, planując jakąś świąteczną zabawę, gdy już chłopcy odeśpią powitanie Nowego 1900 Roku.

Skoro więc wszystko omówiono i uzgodniono Bogumił przyłożył po wojskowemu rękę do daszka czapki, machnął kolegom ręką i energicznie pchnąwszy furtkę ruszył w stronę drzwi domu. Jeszcze jednak nie zdążył dobrze wejść do sieni, gdy wręcz rzuciły się na niego dwie młodsze siostry – Polcia, lat osiem i Józia dwanaście lat licząca:

– Boguś!

– Bodzik!

– Bodziunek!

– Nasz złoty!

– A czy wiesz, braciszku, że mama przyrządziła tort?!

– I będzie też poncz!

– I tatuś powiedział, że da nam skosztować!

– Po kropelce! Ale zawsze coś, co nie?

– Naprawdę!

– Bo okazja wyjątkowa, bo kończy się wiek. Co to znaczy Bodziunku?

– No właśnie, co to znaczy?

Przekrzykiwały się jedna przed drugą.

– To znaczy, że właśnie upływa sto lat – odparł z poważną miną.

– Ale od czego? Od czego? Bodziunku!

– Et, dajcie mi, sroczki, spokój. Niechże się spokojnie rozbiorę.

***

Wszyscy w napięciu oczekiwali aż zegary na dzwonnicy katedralnej i na ratuszowej wieży wybiją północ. Zerkano też niecierpliwie na ścienny zegar skrzynkowy, stary bardzo, pewnie jeszcze wolną Polskę pamiętający, który dyszał, rzęził i skrzypiał sprężynami, ale wciąż był sprawny. Na tym ostatnim obydwie wskazówki nieomal się już pokrywały na dwunastej godzinie. Wreszcie dobiegł odgłos pierwszego, spiżowego uderzenia z ratusza, a w ułamek sekundy po nim także i z dzwonnicy.

Zebrani w saloniku Szłopanowskich rodzicie, stareńka już babcia Eliza i dzieci powstali w milczeniu i pani Rozalka w krótkiej modlitwie podziękowała Bogu za miniony rok i stulecie. Owdowiała od jakiegoś czasu matka Rozalki, mocno wiekowa pani Rucińska, nie była obecna, bowiem odmówiła zaproszenia, wymawiając się, że czuje się nie najlepiej i – choćby nie wiedzieć jak się starała – zwyczajnie nie dotrwa do północy w pełni przytomna. Zamiast się tedy męczyć i psuć innym przyjemność, po prostu, jak co wieczór, skoro się zmierzchnie, podłoży do pieca, rozściele sobie łóżko i pójdzie spać. Mimo iż ponawiano prośby i przekonywano ją na wszystkie sposoby, pozostała przy swoim.

Skoro więc pani Rozalka już się pomodliła, głos zabrał ojciec rodziny, Stanisław, który słabym, ale za to wonnym ponczem wzniósł toast za nadchodzący Nowy 1900 Rok zapowiadający zbliżający się wiek kolejny, dwudziesty:

– Kochani moi… Nie, źle powiedziane – najukochańsi! Dostojna nasza matko i babciu, miła żono, słodkie moje córuchny i ty Bodziunku, nasza nadziejo, do was się zwracam w tej uroczystej chwili, która nie zdarza się często, bo tylko raz na sto lat. Pamiętajcie zawsze o tym, co w życiu jest najważniejsze – o Bogu i Ojczyźnie, o uczciwości, miłości, prawdzie i dobru. Szanujcie wszystkich ludzi i siebie nawzajem, aby gdy przyjdzie kiedyś wam stanąć przed Bożym obliczem na sądzie, każdy z was miał się tam z czym dobrym stawić, a nie przybywać z pustymi rękami. No i jeszcze jedno. Chociaż moja pani małżonka już za wszystko Panu Jezusowi podziękowała, to ja Mu i Jego Najświętszej Matce też, raz jeszcze będę dziękował. Za to że wiele niedobrych spraw w naszym życiu rozwiązali pomyślnie, że zło wszelkie jakie nam mocno ciążyło i doskwierało odjęli od nas, że nas obdarowali spokojem w domu, w rodzinie, w społeczności, a przede wszystkim dziękuję za was, szkraby moje kochane – dziewczynki złote i ty chłopcze. No, dość już tego, bo czuję, że się rozkleję, a mężczyźnie wszak to nie przystoi…

Stanisław uśmiechając się niepewnie wyżej jeszcze uniósł szklaneczkę i dopowiedział:

– Za nadchodzący czas i wasze, kochani, zdrowie i – tu spoważniał – oby nasza umęczona Ojczyzna znów stała się wolna, a my jej dzieci byśmy wreszcie mogli się sami w niej dobrze gospodarzyć…

Wszyscy, łącznie z najmłodszą córeczką, której nalano nieledwie naparstek owego słabego trunku, toast ów wypili ponczem sporządzonym z dobrej angielskiej herbaty, cukru, cytryny, krążków ananasa oraz słodkiego, ciężkiego wina malaga o specyficznym smaku i aromacie.

– No! A teraz do łóżek. Rano trzeba wstać do kościoła – pani Rozalka podniosła się od stołu i gestem nakazała dzieciom rozejść się do swoich pokoi.

Józia i Polcia podbiegły do rodziców i babci, wszystkich obdarowując całusami, a potem podskakując pobiegły do sypialni. Bogumił, mający się już za mężczyznę skinął tylko wszystkim poważnie głową i powiedziawszy krótkie „dobranoc” również udał się na spoczynek.

***

Stanisław jakoś nie mógł usnąć tej nocy, przewracał się z boku na bok, co i raz wzdychał głęboko, a myśli kłębiły mu się w głowie. Myśli nieprzyjemne, natrętne – jakiż to będzie ów nadchodzący rok i wiek? Nie wiedzieć czemu miał bardzo złe przeczucia. Co prawda nie potrafił ich żadną miarą uzasadnić, bo nic nie wskazywało na to, iżby miały nastawać w świecie czy choćby w domu jakiekolwiek zmiany, ale nie dawały mu one spokoju.

W końcu Rozalka uniosła się na łokciu i zapytała:

– A cóż ci to, Stasinku, niedługo zacznie świtać, a ty wciąż nie śpisz?

– Nic to, nic. At, rozmyślam nad przyszłością… niepewna mi się jakaś ona jawi, straszna… to i spać nie mogę…

– A czyś sam z siebie władny cokolwiek odmienić? Co ma być, to będzie, wszystko w rękach Boga – szepnęła i pogładziła męża po policzku.

– Masz rację Rozalciu, ale już nie usnę. Przyłóż się do poduszki i chociaż ty wypocznij – odpowiedział żonie.

Sam zaś wstał, narzucił szlafrok, bambosze, otulił się pledem, bo w sypialni nie było zbyt ciepło, usiadł przy oknie i zapatrzył się w czarną, głuchą noc…

***

Minął Nowy Rok, minęło też i podniecenie związane z ową datą, życie popłynęło znów dawnym łożyskiem. Mimo złych przeczuć Stanisława, ani w pierwszych dniach, ani nawet tygodniach stycznia nie nastąpił żaden – czy to rodzinny, czy światowy kataklizm. Dopiero gdy minęła Gromniczna stało się coś, czego w najstraszniejszych, najbardziej nawet ponurych koszmarach Szłopanowscy nie spodziewaliby się wyśnić.

Dzień był przyjemny, lekko mroźny, słoneczko wspinało się na niebo coraz wyżej i przygrzewało coraz mocniej. Czasami nawet zdawało się czuć wiosnę w powietrzu, w podmuchach wietrzyku ciągnącego od Wisły i od Gór Pieprzowych.

Bogumił wrócił ze szkoły wyraźnie podniecony i rozradowany.

– Cóż ci to, syneczku? – czujnemu oku Rozalki nie umknęło zachowanie syna.

– A bo, mamusiu, od tego półrocza mamy nowego nauczyciela od chemii. Wspaniały człowiek, młody, no i Polak, chociaż zdaje się, że zruszczony.

– A jakże się nazywa ów pan?

– Adam Person.

– Person? Dziwne nazwisko. I co?

– I powiedział do uczniów, że gdyby który zechciał pogłębić swą wiedzę z zakresu chemii ponad to, czego naucza się w szkole, to on chętnie wesprze takie zainteresowanie i może na to poświęcić swój wolny czas. Słowem – mogę się wyuczyć chemii lepiej niż miałem na to szansę! A wie mamusia przecie, jak mnie ten przedmiot interesuje i jakie z nim wiążę nadzieje na przyszłość!

– A co by to miało kosztować? – zapytał znienacka Stanisław, który w tym czasie wszedł do kuchni i słyszał słowa syna.

– Ech! Tatusiu! Za darmo! Pan Person chce zdolnym, zainteresowanym uczniom pomagać za darmo.

– Hm… – mruknął Stanisław. – Jeszczem nie słyszał, żeby co w życiu było za darmo… Ale, może… Młody ten nauczyciel?

– Młody, ledwo szkoły pokończył, inżynier chemik, pierwszy rok uczy.

– Inżynier chemik i w szkole uczy? Altruista jakiś, czy co? No może. Pouczy parę lat, wpadnie w rutynę, zgorzknieje, to mu się odechce.

– Oj, tatku! Czemu ty się we wszystkim jakowychś nieczystych intencji doszukujesz? – burknął pod nosem Bogumił.

– A temu, synu, że trochę lepiej niż ty życie znam. Na własnej skórze niecom też przećwiczył, więc ostrożny jestem i swoje potomstwo chciałbym ustrzec i uchronić przed wszystkim, co by dla niego mogło być złe bądź niekorzystne.

– Więc mam rozumieć, że mi na te dodatkowe lekcje zabronisz uczęszczać?

– Broń Boże! Jeśli się tylko zgodzi na to dyrektor szkoły, to ja nie będę stawał na przeszkodzie. Chcesz się uczyć – ucz się. Tego nigdy za wiele. Może dojdziesz w życiu dalej niż ja… – to ostatnie zdanie dopowiedział jakby z żalem.

Rozalka spojrzała na męża z wyrzutem. Stanisław zaś to zauważywszy zmieszał się nieco, po czym ucałował jej ręce i rzekł:

– Dobrze wiesz, co miałem na myśli – karierę jakąś urzędniczą, a nie prowadzenie sklepiku „szwarc–mydło–powidło” w przygranicznym Sandomierzu.

– A źle ci z tym? Ja rozumiem, ambicje jakieś… niezaspokojone… ale tak z ręką na sercu: brak ci czego? Uczucia, spokojnego domu, dzieci kochanych i kochających, ludzkiego szacunku, pieniędzy?

– Masz rację, duszko. Niczego. Ale czasem młodzieńcze rojenia wracają i ukłują gdzieś tam pod sercem. Coś tam się człowiekowi niepotrzebnie przypomni.

– No to ucz się, Bodziunku, tej chemii. Żadne z nas ci nie zabroni – Rozalka zakończyła rozmowę.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.