Ziarna ocalenia. Rozdział piąty

Jakub z samego rana dokonał w miednicy zimną wodą szybkiej ablucji. Nabierał wodę w złożone dłonie i przemywał twarz, głośno przy tym parskając. Potem wyszorował szyję, uszy, barki i wytarł się szorstkim, sfatygowanym płóciennym ręcznikiem o postrzępionych brzegach. Później szybko przegryzł kromkę suchego chleba, popił ją garnuszkiem gotowanego gorącego mleka, parząc sobie przy tym wargi, po czym się ubrał i poszedł złożyć skargę w sprawie napadu, pobicia i rabunku. Na komendę Milicji Obywatelskiej – bo tak się ów urząd po nowemu nazywał, nie było daleko, więc droga nie zajęła mu też wiele czasu.

Wylegitymowawszy się przy bramie minął strażnika, a wspiąwszy się po kilku betonowych stopniach do przedsionka, stanowiącego część korytarza prowadzącego w głąb budynku komendy, zobaczył po prawej stronie okienko, a za nim siedzącego w mundurze, bez czapki, dyżurnego milicjanta. Zbliżył się do okienka i delikatnie w nie zapukał, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Dyżurny uniósł głowę – ich spojrzenia się skrzyżowały i milicjant wyraźnie się zmieszał.

– Obywatel w jakiej sprawie? – powiedział podniesionym głosem, ale niezbyt pewnym siebie tonem.

Jakub obrzucił pytającego wzrokiem pełnym pogardy i jednocześnie politowania:

– Właściwie to w żadnej już. Pan wie najlepiej, o czym chciałem zameldować… po wczorajszym naszym… spotkaniu… na Chałupkach…

– Właaadek! Właaadek! – krzyknął dyżurny.

– No? Co?

– Idź mu przyp…! – wskazał na Jakuba. – Przyp… mu tak, żeby po ścianach skikoł! Burżuj pier… wróg ludu pracujoncego mniast i wsi!

Jakub próbował wyjść z budynku, ale mu się nie udało, Władek bowiem wyleciał pędem na korytarz, dopadł go, powalił na ziemię i z lubością jął kopać po całym ciele.

– My cie tera, k…, nauczymy moresu! A tera wyp… i żeby ci co gupiego do łba nie szczeliło! Jako skarga do wyższy władzy, abo co. I pilnuj sie, żeby nom w droge nie wchodzić!

Jakub pozbierał się jakoś, obtarł rękawem krew sączącą mu się z rozbitego nosa i zataczając się ruszył w kierunku ulicy. Wlokąc się ku bramie słyszał za sobą rechot milicjantów, którzy wyszli na schody i zaśmiewali się obserwując jego chwiejny chód.

– Zoboc Władek, nic nie pił a sie kiwo!

***

Zawiadowca stacji rozłożył bezradnie ręce:

– Panie Szłopanowski, no panie Szłopanowski. Co ja mogę panu powiedzieć… gdyby to ode mnie zależało, ale… wytyczne z góry. Partia, rozumie pan – zerknął spod oka porozumiewawczo. – Żonę mam, dzieci, nie mogę się narażać. Zresztą, zrozum, pan, ja pana przyjmę do pracy ale po kilku miesiącach góra i tak pana zwolni, a ja podpadnę. No, powiedz pan, panie Szłopanowski, jaki to sens? Ma to jakiś sens? Pan nic nie zyska, a ja podpadnę…

– Rzeczywiście, nie ma w tym sensu. Tyle, że ja nie chciałem robić niczego złego, a tylko wykonywać pracę, na której się znam. Wiem przecie, że po wojnie, po okupacji, brakuje w Polsce wykwalifikowanych kadr. Ale niech tam – zrezygnowany machnął ręką. – A na koniec, tak już całkiem prywatnie, może mi pan coś poradzić, panie zawiadowco, co mam dalej robić?

Kolejarz rozejrzał trwożnie dookoła, bo chociaż nikogo poza nimi dwoma nie było w pomieszczeniu wyrobił się w nim taki lękliwy odruch nadmiernej ostrożności, aby się upewnić, czy aby nikt nie powołany nie słucha.

– A tak prywatnie, panie Szłopanowski, to ja się pana zapytam: a po jaką cholerę, żeś pan tutaj wracał? Jakbyś pan dzieci miał, no, mógłbym może zrozumieć. Ale tak? Było zostać w Anglii i słać matce i żonie dolary na utrzymanie…

– W Anglii są funty, nie dolary.

– A niech będzie co tam chce. No, po coś pan wracał?

– Przecież to moja ojczyzna…

– Ech, panie Szłopanowski, to była pana ojczyzna. I szybko się pan przekonasz, żeś pan błąd popełnił wracając tutaj.

– Panie zawiadowco! – oburzył się Jakub. – Ledwie kilka lat panują w Polsce nowe porządki, a pan już kompletnie skapitulował?!

– Panie Szłopanowski, niech sobie pan myśli o mnie co chce, mnie tam wszystko jedno, ale chciałbym wreszcie żyć jakoś w miarę normalnie. Nie bać się kłaść spać, nie bać wychodzić na ulicę, za każdym razem zastanawiając się czy wrócę do domu. Pięć lat Niemcy nas tu terroryzowali, więzili, rozstrzeliwali, a teraz… czerwoni… Nie zna pan tych ostatnich, to nie wie pan o czym mowa.

– Znam, oj znam, panie zawiadowco. Rąbałem tajgę za Uralem. Dopiero z Andersem wydostałem się z tego raju…

– Panie! To powiem panu już tylko jedno! I możesz się pan nawet na mnie obrazić za te słowa. Cymbał więc pan jesteś!

– Niechże będzie i tak… Ale proszę mi poradzić, co mam robić? Nikt mnie nie chce przyjąć do jakieś przyzwoitej pracy, każdy odsyła z kwitkiem… a żyć za coś trzeba… nie mogę w nieskończoność łapać się tylko jakichś dorywczych zajęć… a oszczędności nie mam żadnych…

– Naser mater! A niechże będzie, przyjmę pana, ale… co najwyżej… do rozładunku wagonów z węglem. No zrozum pan… nie mogę inaczej… Może za to głowy mi nie urwą. Tylko, na Boga, pozbądź się pan już wreszcie tego imperialistycznego, czy jak go tam zwać, angielskiego munduru! Pan i bez tego jesteś naznaczony!

***

Łucja siedziała przed biurkiem na samym brzeżku twardego, giętego krzesła. Za biurkiem zaś, nad jakimiś papierami, pochylał się prawie łysy mężczyzna z wąsikiem á la Hitler i nieudolnie udawał, że pisze coś ważnego, w rzeczywistości jednak rysował jakieś schematyczne ludziki i bazgrał wokół nich potężne zawijasy i zakrętasy.

– Panie inspektorze… – po raz kolejny Łucja próbowała wyłuszczyć sprawę z którą przyszła.

– Towarzyszu inspektorze, albo obywatelu inspektorze! Co prawda nie jestem jeszcze inspektorem, a tylko urzędnikiem w inspektoracie, ale może kiedyś nim i będę – przerwał jej w pół słowa, jednocześnie podnosząc w górę dłoń zaciśniętą w kułak zamierzając rąbnąć nią w blat biurka, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili i zabębnił weń tylko palcami.

– Obywatelu… inspektorze?… No to jak w końcu mam się do pana zwracać?

– A, jak już tam chcecie, może być inspektorze – zrezygnowany machnął ręką. – Widzicie, że nie mam czasu. Przyjdźcie za tydzień. A w ogóle, to kto was tu wpuścił?

– Panie inspektorze! Tak nie można! Jestem tu już piąty raz i za każdym razem to samo. Pan nie ma czasu porozmawiać ze mną, ale tym razem nie wyjdę. Ja muszę pracować.

Urzędnik inspektoratu oświaty obojętnie wzruszył ramionami.

– A to niech obywatelka siedzi, ja wyjdę. I niech się obywatelka cieszy, że mam miętkie serce, bo kto inny już by dawno UB powiadomił o tym nachodzeniu. A oni by już sobie z obywatelką poradzili.

– Panie inspektorze! A cóż ja niby takiego zrobiłam? Czy to jakieś przestępstwo, że chcę pracować w zawodzie? Mam kwalifikacje, nauczycieli brakuje, a ja się bezproduktywnie marnuję.

– Wykształcenie a i owszem, macie słuszne, ale pochodzenie już niekoniecznie. A poza tym mąż niepewny politycznie… My wiemy, że w Związku Radzieckim był skazany za spisek i próbę obalenia ustroju siłą, że zdradził naród i uciekł z burżuazyjnym generałem, niejakim Andersem, na Zachód i dalej tam spiskował przeciw ustrojowi socjalistycznemu. No, a wy sama?

– Co ja?

– A to, że ciągle w kościołach przesiadujecie! Z księdzami się zadajecie, to czego byście te biedne dzieci nauczyła? Klerykalizmu i wstecznictwa? Takich – uwierzcie – nauczycieli władza ludowa nie potrzebuje. Nasze demokratyczne państwo prawne urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej i propagujące światopogląd naukowy nie może pozwolić, aby jego młodzi obywatele nauczani byli ciemnoty przez element wrogi klasowo!

– Panie inspektorze… – znów zaczęła błagalnie.

– Obywatelu! – tym razem się już nie pohamował i rąbnął pięścią w biurko aż ołówek podskoczył w górę, a potem sturlał się na podłogę. Schylając się by go podnieść, urzędnik dodał spokojniejszym już tonem:

– Idźcie stąd, pókim dobry. Zapamiętajcie sobie, że dla takich jak wy nie ma i nie będzie pracy w szkolnictwie… no, chyba że się zmienicie.

– Niby jak?

– Zdecydowanie odetnijcie się od męża, przestańcie chodzić do kościoła i zapiszcie się do partii.

– To już panu więcej czasu zabierać nie będę.

– No i chwała Bogu – mężczyzna mruknął od nosem.

– Bogu? – Łucja odwróciła się i spojrzała na niego z drwiącym półuśmieszkiem.

– Et, wyrwało mi się, takie ot tam, powiedzonko. Ja tam w żadnego Boga nie wierzę przecie… Wszyscy o tym wiedzą – zerkał na nią wyraźnie zaniepokojony. – No dobrze, podpowiem wam, może was zatrudnią w centrali telefonicznej. Jest też miejsce w MHD, na sklepową. A może w Dwikozach, w przetwórni spróbujecie? Tam w sezonie zawsze brakuje kobiet na produkcji. No, tośmy sobie porozmawiali, nikt nie musi wiedzieć o czym. Prawda?

– Dziękuję i za to.

– No, jazda już stąd, czasu nie mam, plan napięty. Sprawozdanie trza pisać do kuratorium do Kielc. Nie myślcie sobie. Nie mam łatwego kawałka chleba. Ale trzeba budować naszą kochaną ludową ojczyznę, ustrój sprawiedliwości społecznej, a tymczasem w miarę postępów w budowie socjalizmu walka klas się zaostrza… Oj i jak bardzo! W końcu jednak nastanie tu raj. Może jeszcze tego dożyjecie. A może i nie…

***

Pierwszy samodzielny nocny dyżur na centrali telefonicznej nie był dla Łucji łatwy. Bardzo się obawiała o to, czy sobie poradzi, mnogość dziurek, wtyczek, opadające i podnoszące się metalowe klapki, kolorowe światełka migoczące na pulpicie przerażały ją nieco. Na szczęście zamawiających rozmowy nie było wielu i znakomicie dawała sobie radę ze wszystkim. Od objęcia dyżuru połączyła zaledwie trzy czy cztery rozmowy i z niczym nie miała najmniejszych nawet problemów. Dopiero po północy wydarzyło się coś, co miało wpływ na dalsze życie jej i jej rodziny.

Połączyła rozmowę pomiędzy jakimś nieznanym jej abonentem z Kielc, a miejscowym Urzędem Bezpieczeństwa. Zaintrygowana, o czym też mogą rozmawiać o tak późnej porze, weszła na podsłuch i ze zdumieniem usłyszała, że bezpieka szykuje jakąś prowokację przeciw biskupowi Lorkowi…

***

– Proszę księdza, tak właśnie było. Po nikim nie powtarzam, to nie żadne plotki. To o czym informuję słyszałam na własne uszy – Łucja patrzyła księdzu, dobremu znajomemu jeszcze sprzed wojny, prosto w oczy. – Niechże ksiądz powiadomi księdza biskupa, żeby nie był zaskoczony.

– Dobrze – bez przekonania odparł ksiądz, umykając jednocześnie wzrokiem na bok.

***

Biskup sandomierski Jan Kanty Lorek zamyślił się nad słowami, jakie usłyszał od księdza.

– Jak się nazywa ta dzielna kobieta?

– Łucja, Łucja Szłopanowska.

– Niechże jej ksiądz podziękuje za ostrzeżenie i zapewni o mojej modlitwie w intencji jej i rodziny. I o moim błogosławieństwie również.

– Ależ oczywiście, wasza ekscelencjo, oczywiście. Nie omieszkam.

Ksiądz, zgiąwszy się nieomal w pół, skłonił głowę przed biskupem, ze czcią ucałował pierścień, ukłonił się jeszcze raz i tyłem skierował ku wyjściu.

***

– Zatem powiadacie, obywatelu, że Szłopanowska wam to przekazała? – zapytał oficer UB, drapiąc się końcem ołówka w czubek głowy.

Ksiądz zwijał się i składał niczym scyzoryk przed funkcjonariuszem:

– Tak, tak właśnie było, jak mówię. Panie kapitanie, chyba by trzeba tę Szłopanowską zwolnić z zajmowanego stanowiska.

– Wy nas tu, księże, nie pouczajcie. Zajmujcie się waszymi zdrowaśkami i tumanieniem ludu. Ale za wzorową obywatelską postawę wam dziękuję – oficer podniósł się z krzesła i mocno uścisnął nieśmiało wyciągniętą, miękką rękę duchownego.

– Panie kapitanie, jakby co, to ja zawsze… do usług… Gdyby… gdyby były rozpatrywane przez władze kandydatury na biskupa… ja wiem, ja wiem… może za wcześnie o tym mówić, ale bardzo proszę zanotować w łaskawej pamięci, moją gotowość na objęcie tego odpowiedzialnego stanowiska… przekazać górze… ja się będę starał… na mnie można liczyć… zawsze… zawsze…

– Bądźcie pewni, obywatelu, że władza zapamięta wasz stosunek do niej.

Kapitan wstał, dając tym samym księdzu znać, że rozmowę uważa za zakończoną. Na koniec jeszcze tylko rzucił:

– A jakbyście się czegoś, księże, jeszcze dowiedzieli, to drogę znacie.

– Ależ oczywiście, oczywiście!

Ksiądz w lansadach kierował się ku drzwiom. Gdy znalazł się na korytarzu, z rękawa sutanny wyciągnął okazałą chustkę do nosa w szarozieloną kratę i starannie wytarł nią czoło, obficie zroszone potem.

Tymczasem kapitan, gdy już został sam w pokoju, poniósł słuchawkę telefonu i energicznie pokręcił korbką.

– A połączcie no mnie z naczelnikiem poczty – rzucił polecenie telefonistce, która się zgłosiła.

– Łączę.

Po dłuższej chwili zabrzęczało w słuchawce i oficer usłyszał:

– Halo?

– Towarzyszu naczelniku? Pracuje tam u was na centrali niejaka Szłopanowska, Łucja Szłopanowska?

– Ja nie naczelnik, towarzyszu, ja go tylko czasowo zastępuję. Naczelnik jest na kursie w Lublinie. Ale informuję, że pracuje, a bo co? Podpadła czymś władzy? Zwolnić?

– Owszem, podpadła, ale nie zwalniać. Przesunąć na inne stanowisko i obserwować. Skoro już mamy o niej pewną wiedzę, łatwiej ją będzie kontrolować tam, gdzie jest. To niebezpieczna osoba.

– A jakie stanowisko, proponujecie towarzyszu kapitanie?

– A dać ścierę i miotłę, niech sprząta.

– A co będzie, jeśli nie zechce? W końcu ma maturę…

– Już wasza w tym głowa, żeby zechciała.

– Tak, rozumiem, załatwione, towarzyszu.

***

Pożycie Szłopanowskich kompletnie się nie układało. Mieszkali razem, bo kiedyś tam, przed laty przysięgali sobie przed ołtarzem. Sypiali w jednym łóżku, ale chyba tylko dlatego, że w chałupie nie było trzeciego. Jedno zajmowała matka, drugie oni.

Oboje byli sfrustrowani i to wszystkim – biedą, brakiem szacunku u ludzi i sukcesów w pracy, bo jakież sukcesy można osiągnąć rozładowując wagony, albo wiórkując parkiet w gabinecie naczelnika poczty… Zachowywali jednak pozory zgodnego stadła. Były to, jednakowoż, tylko pozory. Ale i to się skończyło, kiedy Jakub zaczął pić…

Początkowo odmawiał kolegom z pracy, ale w nieskończoność nie mógł, bo i tak nie uważali go za swojego. Był obcy, nie z ich klasy, warstwy czy jak to tam nazwać. Był lepszy. Niegdyś urzędnik – teraz robociarz, ale zawsze przecie kiedyś urzędnik. Sanacyjny na dodatek! Czego i on i oni mieli świadomość. Ponieważ jednak stracił nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie inne zatrudnienie, musiał w końcu zacząć integrować się z grupą, bo nie da się na dłuższą metę wciąż stać gdzieś z boku, samotnie. A skoro już, po wypłacie, wypił z kolegami raz i drugi, pomalutku zaczął się wciągać, aż wreszcie nie mógł bez alkoholu żyć. I nastał na koniec taki czas, że nie było już dnia, by wracał do domu trzeźwy. Tu zaś zwalał się w pościel i zasypiał, a kiedy przed świtaniem się budził, z kacem, owładnięty przez demony lęku, przepełniony gorzkim wyrzutem sumienia, myślał tylko o jednym, żeby znowu coś wypić i uciec przed tym, co przenika umysł i wgryza się w duszę i… przed drżeniem rąk.

Pani Rozalia z przerażeniem obserwowała staczanie się syna, ale poza modlitwą w żaden inny sposób nie mogła mu pomóc. O swoich problemach nie chciał rozmawiać z matką, a żona – poza delikatnie mówiąc – chłodnym stosunkiem do męża, nie próbowała nawet w jakikolwiek sposób wpłynąć na niego, aby przynajmniej próbował się zmienić. Od kiedy bowiem po raz pierwszy ujrzała go po powrocie z Anglii, stojącego bezradnie, pobitego, pokrwawionego, boso, na środku izby, nie litość do niego poczuła, a… pogardę. Od tamtej chwili nawet nie próbowała jej ukrywać. To nie był jej ideał mężczyzny.

W domu zresztą bywała z rzadka, tak właściwie to chyba tylko w niedziele, bo w dni powszednie, po robocie, zamiast do domu, do męża, szła do kościoła, gdzie szukała jakiegoś schowu, azylu, bezpiecznego miejsca, izolacji od świata złego i niebezpiecznego, który próbował sięgnąć po nią swoimi diabelskimi pazurami. Wieczorami zaś, gdy on spał obok pijany, ona, odmówiwszy jeszcze cząstkę, czy dziesiątek różańca, przez godzinę– półtorej, przy ogarku świeczki, czytała książkę, a potem zasypiała. Jakub jej kompletnie nie interesował. Był jej tak dalece obcy, że tylko sporadycznie modliła się za niego.

Wreszcie jednak musiała zareagować na to, co mąż wyrabia, bo nie tylko przestał oddawać zarobione pieniądze, wszystko już, całą wypłatę, przeznaczając na wódkę, ale i począł wynosić z domu rzeczy – a to jakieś jej buty, prawie nową sukienkę, maszynkę do mięsa, i sprzedawać to za parę groszy, żeby tylko móc się napić. Po robocie od razu szedł na jedną z melin, których w mieście nie brakowało i dopiero „dopiwszy się”, wracał do domu. Zauważyła też, że jeśli nie ma już na żaden inny, najtańszy nawet alkohol, pije denaturat. Kiedyś z płaczem zwierzyła się ze swoich trosk i problemów koleżance, a ta jej poradziła:

– Słuchaj, Łucysiu, a może byście tak postarali się o dziecko? Zostanie ojcem, to się zmieni. Z moim było podobnie… no nie tak, żeby aż rzeczy z domu wynosił na wódkę, ale lubił wychlać, a jak urodziłam Krysię – nie ten człowiek! Trzeźwy, domu pilnuje, pomaga, czasem nawet do kuchni się pcha i za gotowanie bierze!

W pierwszej chwili Łucja nic na to nie odrzekła, ale po dłuższym zastanowieniu, przyznała:

– Może i masz, Waciu, rację. Może się jakoś przemogę… jakoś… zmuszę…

– To aż tak między wami, no… tego… aż tak… niespecjalnie?

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.