Ziarna ocalenia. Rozdział jedenasty

Mama próbowała mi znaleźć jakieś inne liceum, ale ani w Sandomierzu, ani w okolicy żadne nie chciało mnie przyjąć, a o technikum, czy zawodówce to znów ona słyszeć nie chciała, chociaż ja i tam bym poszedł, byle by się dalej uczyć – niestety, matka miała swoje ambicje i swoją dumę.

Z pracą dla mnie było tak samo kiepsko, bo piętnastolatków po prostu nie zatrudniano, a nawet jakby ktoś miał na to chęć, to i tak przepisy mu nie pozwalały.

Pod koniec sierpnia, gdy wakacje zbliżały się już ku końcowi, jakaś znajoma powiedziała mamie o prywatnym ogólniaku prowadzonym przez ojców pijarów w Krakowie i nawet żeśmy tam pojechali. Ojciec dyrektor, który nas przyjął, nie widział problemu, mogłem zostać w tej szkole, zamieszkać w konwikcie przy ul. Pijarskiej, niedaleko Hotelu Francuskiego, i kontynuować naukę, ale gdy mama zapytała o czesne i usłyszała kwotę, to aż pobladła z wrażenia. Nie wiele więcej to ona na miesiąc zarabiała. Pożegnaliśmy się zatem i wrócili nocnym pociągiem do Sandomierza, bo raz, nie mieliśmy gdzie i za co przenocować, a dwa, następnego dnia musiała być obecna w pracy.

***

Wakacje się skończyły. Przez pierwszy tydzień, tom się nawet cieszył, że inni muszą już chodzić do szkoły, a ja nadal mam labę. Kiedy jednak zaczął się drugi tydzień września, nadmiar wolnego czasu zaczął mi coraz mocniej doskwierać. A i przykro mi się zrobiło, że tak naprawdę to stałem się jakby społecznym wyrzutkiem.

Próbowałem zająć się czymś pożytecznym. Próbowałem uczyć się na własną rękę, bo mama na wszelki wypadek, jeszcze przed wakacjami, kupiła mi komplet podręczników do drugiej klasy liceum, ale po paru dniach nie widząc w tym żadnego sensu, cisnąłem książki szkolne w kąt. Wolałem czytać co innego – powieści, a przede wszystkim dzieła o starożytnym Starym Świecie, o odkryciach geograficznych, o Ameryce Prekolumbijskiej, o tajemnicach i zagadkach natury i wiedzy…

Kiedyś, całkiem przypadkowo, wpadła mi w ręce niewielka, drukowana chyba przed drugą wojną światową, książeczka o chiromancji. Przeczytałem ją jednym tchem i zacząłem się ćwiczyć we wróżeniu z ręki. Później – już świadomie – zacząłem szukać publikacji dotyczących nauk tajemnych, ćwiczenia woli, siły wzroku, astrologii, wróżenia z kart, stawiania tarota, ale najbardziej ze wszystkiego zafascynowała mnie hipnoza.

Poszukiwałem, gdzie tylko mogłem, informacji o znanych jasnowidzach i mediach, o Franku Kluskim, Ossowieckim, ale i magach działających wcześniej – o Rasputinie, hrabim Cagliostro i tajemniczym hrabim de St. Germain. A nie łatwo było coś takiego znaleźć, bo po wojnie zaprzestano wydawania książek o tematyce ezoterycznej i okultystycznej. Musiałem szukać starych, przedwojennych, czy nawet wcześniejszych dzieł. Niemniej, w miarę szybko, zdobyłem znaczną wiedzę w zakresie „nauk tajemnych”. Coś, co kiedyś, przed laty, po przeczytaniu „Faraona”, rozjarzyło się ledwie iskierką, nieustannie podsycane przemieniło się w całkiem spory płomień, zajmujący coraz to nowe i większe obszary mego umysłu, serca, duszy.

Tym wszystkim zajmowałem się przedpołudniami, kiedy rówieśnicy byli w szkole, wieczorami zaś wychodziłem na miasto i spotykałem z chłopakami. Jednakże dawniejsi koledzy z liceum powoli zaczęli mnie unikać. Raz, że nie bardzo mieliśmy już o czym ze sobą rozmawiać, bo oni mieli szkołę i problemy z nią związane, które bynajmniej nie były moimi problemami, zatem rozmowa się nie kleiła, a dwa, iż pokazywanie się na mieście z takim wyrzutkiem jak ja, co to – jak mawiała władza – „uchyla się” od nauki i pracy, nie mogła korzystnie wpływać na ich opinię. Bezpieczniej było omijać mnie z daleka, niż się ze mną afiszować.

Musiałem znaleźć dla siebie jakieś inne towarzystwo, takie, które by mnie zaakceptowało. I stało się to nawet dość szybko.

***

Pierwsze dni października 1969 roku były wyjątkowo piękne, ciepłe, słoneczne. Liście na drzewach płonęły złotem, czerwienią i szkarłatem, tu i ówdzie okraszone plamami żółcieni i brązów, a gdzieniegdzie podbarwione bielą i fioletem.

Miało się pod południe, gdym zamknął czytaną książkę, odłożył ją na półkę, ubrał się do wyjścia i ruszył na miasto. Na początek ze dwa razy obszedłem dookoła park, połaziłem po rynku, a potem ulicą Zawichojską zszedłem w dół i skręciłem na Chałupki. Stamtąd powędrowałem w Doły, bo planowałem rundę przez Gołębice, powrót ulicą Listopadową na Mickiewicza i przez park do domu. Ale kiedym się już zbliżał do Gołębic, i gdym zerknął na pasmo malowniczych lessowych ostańców, przez miejscowych zwanych Dołkami, zauważyłem, znacznie, pewnie z pięć lat, starszego ode mnie chłopaka, którego znałem z widzenia, a na którego wołano Romek Winówka. Pewnie przez wzgląd na jego upodobanie do owego niezbyt szlachetnego napoju produkowanego w Dwikozach z miejscowych jabłek i uszlachetnionego sporą domieszką związków siarki, spełniających rolę środka konserwującego, a przy okazji dających spożywającym ów trunek niezłego kopa.

Ponieważ dzień, chociaż jesienny, był nieomal upalny, Romek leżał na rozłożonym na trawie kocu i wystawiał twarz ku słońcu. Z daleka było widać, że ma chorą, zabezpieczoną gipsem, aż prawie do pachwiny, nogę. Najwyraźniej usłyszał moje kroki, bo otworzył oczy i osłaniając je dłonią, spojrzał któż to taki zmierza w jego stronę. Na mój widok uniósł się lekko, wspierając na łokciu, wyraźnie ożywił i chociaż wcześniej nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, pomachał ku mnie, zapraszając gestem, bym usiadł obok niego.

Zaimponowało mi to – bo w końcu chciał się ze mną poznać starszy chłopak, o ugruntowanej już na mieście sławie twardziela, któremu lepiej w drogę nie wchodzić – przyspieszyłem więc kroku i po chwili przykucnąłem obok niego, uważając żeby nie nadepnąć na koc. Taka znajomość natychmiast by mnie nobilitowała wśród, jak to władza ludowa określała – „elementu”.

– Co, na wagarach? – zagadnął mrużąc powieki i patrząc na mnie nieco drwiąco.

– Nie, nie chodzę do szkoły.

– Nie chodzisz? – zdziwił się wyraźnie. – A czemu?

– Wylali mnie. Ale nie żałuję – udałem chojraka.

– I słusznie. Szkoła nic nie daje. Głupot tam uczą. Znasz to? – zapytał, a potem nie czekając na odpowiedź, ku memu zdumieniu, wyrecytował bardzo zgrabny czterowiersz:

Niejedną na naukach strawiłem godzinę,
Niejedną miałem radość, iż z nauki słynę,
A oto jest – posłuchaj – treść zdobytej wiedzy:
Z prochu wziąłem początek i jak wiatr przeminę. (1)

– Nie, nie, znam, ale fajne – odpowiedziałem z przekonaniem, bo wiersz mi się spodobał, a poza tym chciałem się przypodobać nowo poznanemu. – Czyje to? Sam napisałeś? Ja też… trochę piszę…

– A skąd! Gdzie tam moje! To geniusza, chłopie, geniusza! Średniowiecznego perskiego poety, filozofa, astronoma, matematyka i lekarza.

– Nie słyszałem o nim – przyznałem się troszkę speszony swoimi niedoborami w posiadanej wiedzy.

– Posłuchaj jeszcze i zobacz jaki to był mądry gość! – dodał Romek, jakby nie dostrzegając mojego zmieszania i zadeklamował następne strofki:

Iżem przyszedł, niebiosa na tym nie zyskały,
Iż odchodzę, niebiosom nie przybędzie chwały,
I znikąd uszom słyszeć nie było dano,
Na co się to moje przyjście i odejście zdały…

– No i co o tym sądzisz? Prawda, że to genialne, co ten gość napisał?

Nie wiedziałem, co mam odrzec. A to dlatego, żem nie przypuszczał, iż ten twardziel, zapity chuligan, bo tak się o nim myślało i mówiło, codziennie szlifujący bruki, bądź wystający na rogach ulic, w ogóle umie czytać, a na dodatek jeszcze taką poezję! Nie wiedziałem też, co mam powiedzieć, żeby czegoś głupiego nie palnąć i nie ośmieszyć się w jego oczach. No i wreszcie z tej przyczyny, iż się nie zastanawiałem nad tym, czy moje życie ma jakiś sens, czy też go nie ma. Ostatecznie nieśmiało mu więc przytaknąłem. Bo tak chyba było najbardziej dyplomatycznie.

– No więc? Jest jakieś lekarstwo na to? Jak myślisz?

– Niby na co?

– Na życie, bracie, na życie!

– Lekarstwo na życie? Nie wiem…

– Ale Chajjam wie! Słuchaj:

Ej, towarzysze moi, napójcie mię winem,
Ażeby lic tych bursztyn zapłonął rubinem,
A gdy już żyć przestanę, w winie mię omyjcie
I złóżcie na spoczynek w winnych łóz wiklinę.

Niezdecydowanie pokręciłem głową w taki sposób, że nie wiadomo było, czy się z tymi słowami zgadzam, czy też nie. Rozmówca najwyraźniej uznał, że się zgadzam. Skinął mi więc przyjaźnie, a potem wyciągnął ku mnie rękę, którą ująłem skwapliwie i przedstawił się:

– Romek.

– Michał.

– No to co, Michał? Masz dychę?

Już miałem zaprzeczyć, czując że chce ode mnie wyłudzić jakieś pieniądze, ale w ostatniej chwili potwierdziłem. W końcu dziesięć złotych to nie majątek, a mogę za tę kwotę pozyskać takiego kumpla:

– Mam, a bo co?

– Bo ja mam trzynaście złotych, dołóż dychę i skocz po wino. Wypijemy po pół.

– Ale ja… – zamurowało mnie. Dotychczas jeszcze nigdy w życiu nie piłem żadnego alkoholu i wiedziałem, że robić tego nie powinienem… Wiedziałem, lecz jakoś, niestety, nie umiałem się ani do tego przyznać, ani też Romkowi odmówić…

– No? Na co czekasz? Szybko, bo czas leci! Młodszy jesteś i masz zdrowe nogi, a ja akurat leczę złamanie. Samochód mnie stuknął na krzyżówce, róg Mickiewicza i Listopadowej. I wiesz, co milicjant napisał w protokóle? Że byłem „w stanie nietrzeźwości i doznałem złamania łóda”. Czaisz? Łóda! Dlatego odszkodowania z PZU nie dostanę.

Parsknął śmiechem:

– Jak Boga kocham, dosłownie tak napisał! No, bierz forsę i zasuwaj do sklepu!

– Machinalnie wyciągnąłem rękę po drobne i ruszyłem ku Gołębicom, w stronę najbliższego spożywczaka.

Zanim wszedłem do środka czaiłem się przed wejściem dobre dziesięć minut. Nie wiedziałem jak mam przekroczyć próg i kupić to, po co mnie Romek wysłał. Ostatecznie miałem już zrezygnować z flaszki, ale mi się wstyd zrobiło, przełamałem się zatem, energicznie wkroczyłem do środka i pewnym krokiem podszedłem do lady.

– Poproszę wino – odliczone co do grosika pieniądze, podałem sprzedającej, ta zaś obrzuciła mnie obojętnym wzrokiem i podała butelkę z ciemnobrązowego szkła, na której naklejona była żółto–biała etykieta z czarnym, patykiem pisanym, napisem Wino, jednocześnie, drugą ręką, zgarniając monety do szuflady.

Wziąłem flaszkę i bezradnie spoglądałem na nią, nie bardzo wiedząc, co mam dalej z tym robić.

– Schowaj za pasek, pod koszulę – poradziła sklepowa, nie podnosząc nawet na mnie wzroku. – Niewprawiony jeszcze jesteś, co? – dodała, na poły pytając, na poły stwierdzając.

Kiedym wrócił, Romek wziął ode mnie wino, wewnętrznym brzegiem dłoni sprawnie wybił korek, zaznaczył paznokciem na etykiecie ile mi przypada do wypicia i wręczył butelkę.

Pociągnąłem spory łyk i zrobiło mi się niedobrze. Czegoś tak obrzydliwego w smaku i tak cuchnącego jeszczem nigdy w życiu nawet nie kosztował! Krzywiąc się i plując, bo do ust gwałtownie napływały mi potoki śliny, chciałem oddać flaszkę koledze, ale ten odsunął mi dłoń i rozkazująco powiedział:

– Dołożyłeś się, to musisz swoją działkę wypić. Nie baw się, tylko duszkiem, z gwinta! I pośpiesz się!

Wypiłem tedy owe pół wina na raz, stojąc w lekkim rozkroku, z jedną nogą wysuniętą do przodu, jakbym trąbił hejnał. Potem patrzyłem jak Romek pije bełta, wyprodukowanego ze śmierdzących, zrobaczywiałych i nadgniłych jabłek, z moszczu kiszącego się w kadziach, w których niejeden szczur się utopił i niejedna kufajka zgniła, zastanawiając się przy tym, jak się to, co robimy ma do filozoficznej poezji perskiego poety z dwunastego wieku, sławiącego szlachetny trunek wytłoczony z pysznych, nabrzmiałych od słodkich soków, wonnych jagód wionogradu, które dojrzały w promieniach południowego słońca…

Później rozmawialiśmy o życiu i świecie – czyli tak o wszystkim i o niczym. Trochę się nam chrzaniło, trzy po trzy, bo jeden drugiemu chciał zaimponować i jeden przed drugim chciał wypaść jak najkorzystniej, prezentując się z najlepszej strony. A jeszcze potem zmąciło mi się w głowie, język się splątał i odleciałem gdzieś w niebyt. Kiedy odzyskałem świadomość, słońce właśnie kryło się za horyzontem, a tuż obok mnie, na zdeptanej trawie, widać było rozmazaną kupkę wymiocin.

– Słaby z ciebie zawodnik – odezwał się Romek. – Po połowie winówki film ci się urwał?… Ty tak zawsze?

Nie przyznałem się, że to było pierwszy raz w życiu, bom się wstydził. Poza tym czułem się wręcz koszmarnie. Męczyło mnie straszliwe pragnienie, a w głowie miałem jednocześnie młyn i karuzelę.

– Wstawaj, idziemy. Chociaż kulawy jestem, ale odprowadzę cię do domu, bo jeszcze po drodze gdzieś umrzesz.

Odtransportował mnie pod same drzwi, mówiąc na odchodnym:

– Przyjdź jutro o czwartej na krzyżówkę – mając na myśli róg Mickiewicza i Listopadowej, teraz noszącą oficjalną nazwę Świerczewskiego, a przez miejscowych zwaną potocznie Pekaesową, bo prowadziła w kierunku dworca autobusowego.

Potwierdziłem skinieniem głowy, żem zrozumiał i przyjdę, po czym powlokłem się do mieszkania. Zamykając drzwi, słyszałem jak Romek kuśtyka po schodach, podśpiewując sobie pod nosem:

Złotych pięćdziesiąt, złotych pięćdziesiąt, na sporty
Jakbym miał więcej, kupiłbym sobie giewonty…

Matki na szczęście jeszcze nie było. Obmyłem się więc z grubsza i położyłem spać. Noc miałem jednak ciężką, bo dokuczał mi i ból głowy i wielkie pragnienie. Musiałem więc co i raz wstawać, aby je ugasić. Następnego dnia zwlokłem się pościeli kompletnie rozbity, ale z drugiej strony zadowolony, bo już nie byłem sam…

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Omar Chajjam (1048–1131), Rubajjaty, przeł. Andrzej Gawroński.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.