Ziarna ocalenia. Rozdział drugi

W marcowe późne popołudnie pachnące zaczynającymi się roztopami, gdy się już dobrze zaczynało zmierzchać, Bogumił Szłopanowski wrócił do domu od pana Persona jakiś dziwnie podniecony. Wszedłszy do sieni i dalej, rozdziawszy się z paltota, czapki, zmieniwszy przemoczone buty na ciepłe filcowe bambosze, wszedł do saloniku, gdzie siedzieli oboje rodzice i babcia. Dziewczynki zaś bawiły się w swoim pokoju.

Bogumił twarz miał dziwnie rozognioną, wypieki na policzkach, błyszczące oczy i zamiast usiąść w fotelu, jął od razu nerwowo przemierzać pomieszczenie, krążąc od drzwi do okna.

– Co ci to, wnusiu? – zagadnęła babka.

Matka natomiast porwała się na nogi, położyła rękę na czole syna, zajrzała mu w oczy i zaniepokojona zaordynowała:

– Chyba cię jakieś choróbsko z przeziębienia bierze. Marsz do łóżka, zaraz ci naparzę kwiatu lipowego z czarnym bzem i sokiem malinowym. Wypocisz się to ci może do rana przejdzie, a jak nie, to trzeba będzie wezwać doktora.

Stanisław popatrzył na Bogumiła i przychylił się do decyzji Rozalki.

– Tak, tak – marsz do łóżka. Kolację zjesz u siebie w pokoju. Z przeziębieniem nie ma żartów, może się na płuca rzucić, albo i – nie daj Boże – na serce.

– Mamusiu! Tatku! Co wy? Zdrów jestem, te wypieki, ta płonąca głowa to z podniecenia!

– A cóż się takiego wydarzyło, iżeś aż tak podniecony, że cię za chorego wziąć można? – zapytał zdumiony Stanisław.

– A bo widzisz, ojcze, dziś pan Person nie mówił z nami o chemii…

– A o czymże to? – przez kark Szłopanowskiego przebiegł dreszcz niepokoju.

– A o tym. Czy znacie te słowa? Posłuchajcie:

Wyklęty powstań, ludu ziemi,
Powstańcie, których dręczy głód.
Myśl nowa blaski promiennymi
Dziś wiedzie nas na bój, na trud.

Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata,
Przed nami niechaj tyran drży!
Ruszymy z posad bryłę świata,
Dziś niczym, jutro wszystkim my!

Nie nam wyglądać zmiłowania
Z wyroków bożych, z pańskich praw.
Z własnego prawa bierz nadania
I z własnej woli sam się zbaw!

Niech w kuźni naszej ogień bucha,
Zanim ostygnie – przekuj w stal,
By łańcuch spadł z wolnego ducha,
A dom niewoli zniszcz i spal!

Zamilkł na chwilkę, czy może raczej tylko zawiesił głos, po czym dalej ciągnął tę myśl zawartą w wyrecytowanych strofach, ale mówił jakby sam do siebie, jakby samego siebie chciał jeszcze bardziej przekonać, że słuszne to i dobre. A w rzeczywistości powtarzał wykład, jakiego dziś wysłuchał. Można było odnieść wrażenie, iż nowa idea, z jaką się dopiero co zapoznał, zrobiła na nim z jednej strony kolosalne wrażenie, z drugiej zaś wprowadziła mu jednak zamęt w duszę:

– Aby stworzyć ład nowy, szczęśliwy dom dla nowej wolnej ludzkości, musimy unicestwić wszystko to co było pierwej. Przeszłość całą musimy zmieść naszymi dłońmi. I dopiero na gruzach będzie można wybudować świat naszych marzeń, na miarę nowego człowieka. Ale, by ludzkość mogła osiągnąć powszechne szczęście nie wolno się nam cofnąć przed niczym! Przed niczym! Przed cierpieniem, destrukcją, przed wojną, terrorem, a nawet… a nawet… ludobójstwem. Mniej wartościowe narody, te które hamują postęp muszą zniknąć. Jednostki, które się z nami nie zgodzą koniecznym będzie wyeliminować… Trzeba nam zaatakować i zniszczyć wszystko co stare i wszelki – dosłownie – duchowy i naturalny porządek, ład… utopić we krwi… Jeśli nam moralność stanie na drodze – trzeba ją zniszczyć, jeśli rodzina to i ją też… Precz z tym wszystkim… spalić skostniałego trupa przeszłości… Oto zadanie: wykuć nam trzeba nowego człowieka! Człowieka wolnego, człowieka uwolnionego od balastu przesądów… praw… Boga… a starego człowieka utopić w morzu krwi… po to, by nowy z tej krwi mógł się wyłonić!…

Zamilkł. Zatrzymał się. Zapatrzony w martwe okno, za którym całkiem już zgęstniała ciemność, skamieniał w bezruchu. Rozalka pierwsza otrząsnęła się z szoku po wysłuchaniu tych bluźnierstw i przeżegnawszy się z nieskrywanym lękiem zaczęła recytować:

Pod Twoją obronę uciekamy się,
święta Boża Rodzicielko,
naszymi prośbami racz nie gardzić
w potrzebach naszych,
ale od wszelakich złych przygód
racz nas zawsze wybawiać…

Stanisław zaś dalej siedział milczący i wciśnięty w fotel, niczym sparaliżowany, po tym co usłyszał z ust syna. W sercu i głowie miał zamęt.

Tymczasem Bogumił zwrócił się do matki ze słowami:

– No i właśnie! Miał rację pan Person, że gdy czegoś się nie pojmuje, to ucieka się w przesąd! Mamusiu! Czas porzucić przesądy! Bo religia to przesąd, to opium dla ludu! – z wyraźną lubością, co i raz powtarzał owo słowo „przesąd”.

Wtedy dopiero Stanisław powstał, uniósł w górę dłoń, szykując się by wdać się w polemikę z synem, ponieważ miał świadomość, iż karą i zakazem spotykania się z Personem bez uzasadnienia tego, mógłby osiągnąć skutek odwrotny od zamierzonego, ale nie rozpoczął nawet zdania, bowiem jego matka, a babka Bogumiła, jakby nie rozumiejąc co się przed chwilą stało, wpadła mu w słowo i z zatroskaną miną zwróciła się do wnuka:

– A może ja ci, Bodziunku, obiad odgrzeję? Pewnie żeś głodny?

– Dziękuje babci, ale nie, jedliśmy u pana Persona.

– A cóżeście tam mogli jeść? Po herbatniku? Cóż tam wam mógł podać samotny mężczyzna?

– Oj nie, nie jest samotny. Mieszka ze swoją kuzynką, a ona poczęstowała nas znakomitym obiadem.

– Z kuzynką? – zdziwił się Stanisław.

– Ano tak. A właśnie, zapomniałbym, ona mi powiedziała, że kiedyś mieszkała przez jakiś czas w Sandomierzu i wtedy poznała naszą rodzinę, ciebie, tatusiu. Prosiła także, aby wam o niej przypomnieć i przekazać wyrazy uszanowania.

Szłopanowscy ze zdziwieniem spojrzeli po sobie:

– A jakże się nazywa owa kuzynka? – zapytała pani Rozalia.

– Roksana. Roksana Bylica.

Stanisław na dźwięk tego nazwiska chwycił się oburącz za głowę i z krzykiem rzucił ku drzwiom.

– O Jezu, Jezu! Miłosierdzia! Jezu! – z trzaskiem zamknęły się drzwi jego pokoju.

Rozalka natychmiast podążyła w ślad za mężem.

***

Od wielu godzin świat spowijał mrok nocy. Ciemność w pokoju rozświetlał tylko ogarek dopalającej się już świecy. Ciszę zaś mąciło jedynie głośne tykanie zegara. Na podłodze, przed Jezusem rozpiętym na krucyfiksie, Stanisław Szłopanowski leżał krzyżem modląc się żarliwie. Na przemian to wypowiadał znane modlitwy, to zwracał się własnymi słowami, pełnym rozpaczy szeptem, do Zbawiciela. Żebrał, błagał Go o zmiłowanie, o litość nad synem, nad Bogumiłem. Oto bowiem Zło, nie mając śmiałości uderzyć wprost, nie próbując wejść przez frontowe drzwi ich domu, usiłowało się dostać tu podstępem. Lęk straszny wprost zgniatał mu piersi, boleśnie kaleczył serce, że oto w odmętach pogrąża się jego dziecko, że może utonąć…

– Panie, Twojej mądrości pozostawiam, Ty zadecyduj jak, ale błagam Cię o jedno, aby Bogumił nie umarł w grzechu śmiertelnym, lecz z duszą czystą, w łasce Twojej, tak by został przyjęty do Twojej światłości, do Twojej radości… Bez Ciebie, Panie, bez Twojej interwencji, bez Twej miłosiernej łaski i ochrony może pogrążyć się w piekle… Nie karz tego niewinnego chłopca za grzechy moje i jego matki, za zło, któregośmy się dopuścili, a tym bardziej za zło jeszcze odleglejszych jego przodków. Miej miłosierdzie nad nim… Wszak pakt został złamany… unieważniony…

W końcu wstał, wziął dogorywającą świecę i wysunął się na korytarz. Podszedł do drzwi pokoju syna, otworzył je bezszelestnie, a zbliżywszy się do posłania, na którym spoczywał śpiący Bogumił, szarpnął go kilkakroć zdecydowanie za ramię:

– Tatuś? Co się stało? – zapytał syn otwierając oczy i siadając na łóżku.

– Tak, syneczku, stało. Więcej już nie pójdziesz na te dodatkowe lekcje do pana Persona, za to ja pójdę do dyrektora i doniosę na niego. To niebezpieczny człowiek. Zły i bezbożny. To komunista!

– Ale dlaczego tatusiu, dlaczego? On zaczął otwierać nam oczy na niesprawiedliwość tego świata…

– Niczego wam nie otwierał, on was zaczął mamić, uwodzić złem i chciał wprowadzić na drogę wiodącą wprost do piekła. Musiałem ci to powiedzieć. I to w tej chwili, a nie później. A teraz już koniec rozmowy. Przeżegnaj się nabożnie i przyłóż do poduszki.

– Dobrze, tatku. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Stanisław ucałował chłopca w czoło i wrócił do swojego pokoju. Za oknem niebo poczynało szarzeć, od Rybitw dolatywało pianie pierwszych kogutów.

***

Zima miała się ku końcowi, a właściwie to już minęła i gdzieniegdzie tylko ostatkiem sił broniła się przed ciepłymi podmuchami późnego przedwiośnia. Nie bacząc na leżący jeszcze w zagłębieniach i rozpadlinach śnieg, porozkwitały pierwsze kwiaty. Wisła za to ciągle jeszcze stała skuta lodem, chociaż tuż przy brzegach coraz bardziej już on topniał i miejscami widać było wodę, w której aż kłębiło się od narybku uklejek, płotek, karasków, jazi, słonecznic, brzanek i innego niezliczonego drobiu, który w ruchu trudno było rozpoznać, a który zbiegał się tutaj by popluskać w dobrze natlenionej, wolnej od lodu, i nieco już ogrzanej coraz wyżej wspinającym się na niebo słońcem, toni.

Wczesnym popołudniem, zaraz po obiedzie, 15 kwietnia, w niedzielę wielkanocną 1900 roku, Bogumił Szłopanowski wraz z siostrami, Józią i Polcią wybrał się, na usilną prośbę dziewczynek, na spacer ku Wiśle, gdzie ponoć widziano już całe połacie nadbrzeżnej łączki pokryte świeżo rozkwitniętymi złocistymi podbiałami, których chciały uzbierać na bukieciki dla rodziców i babek.

I rzeczywiście, na rozległej trawiastej połaci, która zbiegała ku brzegowi rzeki, aż żółciło się od kwiecia. Dziewczęta wprost rzuciły się na nie i zaczęły pilnie zrywać srebrzystoszare łodyżki zwieńczone złotymi główkami, z których w okrąg wyrastały tej samej barwy płatki, Bodziunek zaś przysiadł na wielkim głazie czerwonego granitu, który ktoś tu kiedyś przytargał nie bardzo wiadomo po co, przymknął powieki, twarz wystawił na kąpiel słonecznych promieni i oddał się rozmyślaniom… Minuty mijały powoli, sennie. Cicho było i spokojnie, od czasu do czasu tylko od Wisły dobiegał cichy chrzęst i odgłos pękającego lodu, który już niedługo miał rozpaść się na niezliczone nieregularne odłamy kry i spłynąć ku morzu. Naraz z zadumy wyrwał go przeraźliwy krzyk Józi:

– Bodzik! Bodziunek! Ratuj!!!

Chłopak porwał się na równe nogi i z przerażeniem zobaczył, jak ośmioletnia Polcia zapada się w wodę razem z ukruszonym kawałem lodu. Pod jego nieuwagę bowiem, zamiast zbierać kwiatki weszła na Wisłę.

Pędząc ku rzece w biegu zrzucił z siebie paltot, wełniany sweter, rękawiczki, czapkę i wskoczył w kłębiącą się szarą, brudną, spienioną topiel, jaka z bulgotem rozwierała się by pochłonąć dziecko. Zrobił to nieomal w ostatniej chwili, bo dziewczynka gwałtownie pogrążała się w odmęcie i znad wody wystawała jej już tylko głowa. Od czasu do czasu jedynie próbowała niezdarnie wyrzucać ramiona nad powierzchnię, ale ruchy krępował jej mocno namoknięty płaszczyk. Bogumił nie czuł zimna i drętwoty, jaka obejmowała mu stopy, bo w głowie pulsowała mu tylko jedna myśl, że musi ocalić siostrzyczkę.

– Józia! Józia! Biegnij że tu, biegnij do mnie!

I gdy Polci znów udało się wyciągnąć rączki ponad wodę, pewnym chwytem ujął ją pod ramiona i niósł ku brzegowi. Nogi zapadały mu się w muł, lód dookoła strzaskał się zupełnie i chłopak z trudem trzymał równowagę.

– Józia! Trzymaj ją! – nieomal rzucił młodszą siostrę w stronę brzegu, a starszej cudem udało się ją pochwycić w ramiona.

Lecz w tejże samej chwili kawał kry uderzył go w nogi nieco poniżej kolan, a pod stopami, w przykosie, na której akurat stał, otwarł się lej. Piasek umknął gdzieś na boki, a jego miejsce zajął silny wir, który wciągnął Bogumiła pod wodę, by potem wtłoczyć go pod lód, który dalej od brzegu był dopiero ledwie spękany i wciąż jeszcze jednolity i mocny.

Krzyk dziewczynek rychło przywabił przechodniów, ale było już za późno na jakąkolwiek pomoc… Gdy bosakami rozbito lód i wydobyto ciało Bogumiła, które jakimś niezwykłym przypadkiem nurt nie zniósł dalej, bo zaczepiło się o zatopiony rosochaty pień drzewa, chłopiec już nie żył…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.