Zabobon rozwodu. Rozdział drugi

Ukazujące się tu dwa lub trzy artykuły na temat rozwodu zatytułowałem „Zabobon rozwodu”. Tytuł ten nie jest przypadkowy. O ile wolna miłość jest dla mnie herezją, to rozwód wydaje mi się rzeczywiście zabobonem. Jest on nie tylko większym zabobonem niż wolna miłość, ale o wiele większym zabobonem niż ścisłe sakramentalne małżeństwo, co można wykazać w sposób aż nazbyt oczywisty. To zwolennicy rozwodu, a nie obrońcy małżeństwa, w sposób bezsensowny i sztywny uznają samą ceremonię za świętość, nie zważając na jej znaczenie. To nasi przeciwnicy, a nie my, ufają, że będą zbawieni przez literę rytualizmu, a nie ducha realizmu. To oni utrzymują, że ślub lub jego złamanie, lojalność lub nielojalność to wszystko coś, co można rozwiązać przez tajemniczy i magiczny rytuał, odprawiany najpierw w sądzie, a potem w kościele lub urzędzie stanu cywilnego. Między tymi dwiema częściami owego rytuału jest niewielka różnica, poza tym, że sąd jest o wiele bardziej rytualistyczny. Jednak najprostsze porównania pokazują, że to wszystko jest zwykłą barbarzyńską naiwnością. Być może przesądem jest wiara w to, że trzeba pocałować Biblię na znak tego, że mówi się prawdę. Z pewnością jednak najżałośniejszym z przesądów jest wiara w to, że jeśli pocałuje się Biblię, to wszystko co się powie, się spełni. Z pewnością najczarniejszym i najbardziej ciemniackim kultem Biblii byłoby przekonanie, że samo ucałowanie tej księgi zmienia moralny charakter krzywoprzysięstwa. Jednak dokładnie to zawiera się w stwierdzeniu, że formalne zawarcie powtórnego małżeństwa zmienia moralny charakter niewierności małżeńskiej. Być może symbolem mroków średniowiecza było to, że Harold złożył przysięgę na relikwię, a później został z niej zwolniony (1). Z pewnością jednak owa epoka nie mogłaby być bardziej mroczna, niż wówczas gdyby zadowolił się on złożeniem przysięgi na jedną relikwię i odwołaniem jej przy pomocy innej. Jednak taki jest właśnie nowy ołtarz, który owi reformatorzy chcieliby dla nas wznieść, z zatęchłych i nic nieznaczących relikwii swojego martwego prawa i swojej umierającej religii.

My w każdym razie mówimy o idei, czymś dotyczącym intelektu i duszy, której w naszym przekonaniu nie mogą zmienić prawnicze wygłupy. Mówimy o idei lojalności; być może dziwacznej, być może tylko niemodnej idei, którą jednak możemy wyjaśnić i obronić jako ideę. Zwróciłem już uwagę na to, że większość zdrowych osób uznaje nasz ideał w takich sprawach jak patriotyzm czy duch obywatelski jako konieczność uratowania państwa, do którego należymy. Patriota może piętnować swój kraj, ale nie może się go wyrzec; ma przeklinać go po to, by go uzdrowić, ale nie po to, by unicestwić. Dawni obywatele pogańscy myśleli tak o mieście, a współcześni nacjonaliści myślą tak o narodzie. Ale nawet zwykli współcześni internacjonaliści myślą o czymś w ten sposób, choćby to był tylko naród zwany ludzkością. Nawet humanitarysta nie staje się mizantropem i nie mieszka w małpiarni. Nawet rozczarowany kolektywista lub komunista nie opuszcza społeczeństwa, by żyć wyłącznie w towarzystwie bobrów, ponieważ wszystkie one są solidarnymi komunistami o wysokiej świadomości klasowej. Uznaje za konieczne kurczowo trzymać się swoich bliźnich i błagać ich, by zaniechali stosowania zaimka dzierżawczego, choć jego wysiłki po pewnym czasie zapewne zaczynają rozdzierać mu serce. Nawet pacyfista nie przedkłada szczurów nad ludzi, argumentując, że szczurza społeczność jest tak wolna od ducha szowinizmu, że zawsze opuszcza tonący statek. Krótko mówiąc, każdy uznaje istnienie jakiegoś statku, dużego lub małego, którego nie powinien opuszczać, nawet kiedy jego zdaniem tonie.

Możemy więc przyjąć, że są instytucje, do których czujemy się na stałe przywiązani, tak jak inne, do których jesteśmy przywiązani tymczasowo. Przechodzimy od sklepu do sklepu, próbując dostać to, czego szukamy, ale nie przechodzimy tak od narodu do narodu – chyba że należymy do pewnej grupy, która obecnie zmierza wprost ku pogromom. W pierwszym przypadku chodzi o groźbę, że zaczniemy kupować gdzie indziej; w drugim chodzi o groźbę, że nigdy się nie wycofamy, że będziemy do końca częścią tej instytucji. Kiedy sklep traci swoich klientów, miasto potrzebuje swoich obywateli, ale potrzebuje ich jako krytyków, którzy zawsze pozostaną, aby krytykować. Nie trzeba, abym podkreślał w tym miejscu palącą potrzebę tej podwójnej energii wewnętrznej reformy i zewnętrznej obrony; jej straszliwym przykładem jest owa ogromna tragedia, która za naszych dni dotknęła ziemię. Uderzenia młotów stają się coraz donośniejsze (2), napełniając świat piekielnym hukiem, i wciąż brzmi żelazny dźwięk czegoś niezniszczalnego, głębszy i głośniejszy od wszystkiego, co niszczeje. Możemy przeklinać królów, możemy nie ufać wodzom, możemy szemrać przeciwko samemu istnieniu armii, ale wiemy, że w najczarniejszej godzinie, która może na nas nadejść, nikt nie porzuci sztandaru.

Kiedy teraz przechodzimy od lojalności wobec narodu do lojalności wobec rodziny, nie ma wątpliwości co do pierwszej i najbardziej oczywistej różnicy. Różnica jest taka, że rodzina jest o wiele bardziej wolna. Ślubowanie jest dobrowolną lojalnością, a śluby małżeńskie wyróżniają się spośród innych przysiąg wierności tym, że wierność małżeńska jest również wyborem. Małżonek jest nie tylko obywatelem miasta, ale także założycielem i budowniczym miasta. Jest nie tylko żołnierzem służącym pod sztandarem, ale artystą, który sam wybrał i połączył kolory sztandaru, jak kolory oryginalnego stroju. Jeżeli dopuszczalne jest prosić go o wierność wspólnocie, która go stworzyła, to na pewno nie jest większą małodusznością prosić go o wierność wspólnocie, którą sam stworzył. Jeśli wierność obywatelska jest koniecznością, to jest również w szczególnym sensie ograniczeniem. Stary dowcip przeciwko patriotyzmowi z ironią w stylu W. S. Gilberta (3) gratulował Anglikowi świetnego i wyszukanego gustu, który kazał mu urodzić się w Anglii. Przekonujący był argument, że Anglik „mógł urodzić się Rosjaninem”; istotnie, dożyliśmy czasów, kiedy pewnym osobom zdawało się chyba, że mogą być Rosjanami, kiedy przyjdzie im na to ochota. Jeśli zgodnie ze zdrowym rozsądkiem nawet taka niedobrowolna lojalność jest czymś naturalnym, to trudno się dziwić, że dobrowolna lojalność będzie czymś jeszcze bardziej naturalnym. A małe państwo zbudowane na dwóch płciach jest jednocześnie najbardziej dobrowolnym, jak i najbardziej naturalnym spośród wszystkich samorządnych państw. To nieprawda, że pan Brown mógł być Rosjaninem, ale być może to prawda, że pani Brown mogła być panią Robinson.

Nietrudno więc zrozumieć, dlaczego ta mała wspólnota, tak szczególnie wolna w tym, co dotyczy jej przyczyny, powinna być jednak szczególnie związana w tym, co dotyczy jej skutków. Nietrudno zrozumieć, dlaczego tego ślubu złożonego w największej wolności należy dotrzymać z największą wiernością. Z natury rzeczy są z nim związane tak doniosłe konsekwencje, że nie da się go porównać z żadną umową. Nie ma takiej umowy – chyba że ta podobno podpisywana krwią – która ma moc przywołać duchy z przepastnej głębiny albo sprowadzić cheruby (czy też gnomy) do małej, nowoczesnej willi. Żadne pociągnięcie pióra nie stwarza prawdziwych ciał i dusz ani nie sprawia, że postacie z powieści ożywają. Instytucję, która jest tak wielką zagadką dla intelektualistów, można wytłumaczyć prostym i ważnym faktem (dostrzegalnym nawet dla intelektualistów), że dzieci, mówiąc ogólnie, są młodsze od swoich rodziców. „Dopóki śmierć nas nie rozłączy” nie jest irracjonalną formułą, bo wypowiadający ją niemal na pewno umrą, zanim ujrzą połowę zdumiewających (lub zatrważających) rzeczy, które sprawili.

Tak oto wygląda przybliżony zarys tej oczywistej sprawy dla tych, dla których nie jest ona oczywista. Wiem, że pośród tych, którzy chcieliby w nią ingerować, są ludzie myślący, i oczekuję, że niektórzy z nich odpowiedzą na moje pytania. Na razie jednak zadam tylko jedno: czy parlamentarny i dziennikarski ruch na rzecz rozwodów przejawia choćby cień zrozumienia tych fundamentalnych prawd jako testu? Czy w ogóle podnosi temat natury ślubowania, granic i celów lojalności, przetrwania rodziny jako małego i wolnego państwa? Publicyści zadowalają się stwierdzeniem, że panu Brownowi trudno jest wytrzymać z panią Brown, ale najnowsza emancypacja rozdzielonych par oznacza chyba tylko, że trudno mu jest jednak wytrzymać również bez pani Brown. W obecnych czasach to, że komuś trudno jest wytrzymać, nie jest ostateczną miarą publicznych działań. Co do reszty, reformatorzy wykazują statystycznie, że tak naprawdę w naszej przemysłowej anarchii rodziny są tak rozproszone, że mogą równie dobrze porzucić nadzieję na znalezienie powrotnej drogi do domu. Znam ten argument, by to, co złe, zamieniać na gorsze, i widzę, jak wszędzie prowadzi on do niewoli. Ponieważ London Bridge jest nieczynny, musimy założyć, że mosty nie mają na celu łączenia brzegów. Ponieważ londyński komercjalizm i kapitalizm wzorowano na piekle, mamy dalej się na nich wzorować. W każdym razie niektórzy nadal będą żywić przekonanie, że starożytny most zbudowany między dwoma płciami jest najbardziej wartościową budowlą na ziemi.

Niezwykłą charakterystyką ponurych dziesięcioleci sprzed wojny było to, że formami wolności, w jakiej się specjalizowały, były samobójstwo i rozwód. W tej chwili nie wypowiadam się na temat moralności jednego ani drugiego. Zauważam jedynie, jako znaki tamtych czasów, owe dwie prawdziwe lub fałszywe rady rozpaczy; koniec życia i koniec miłości. Inne formy wolności coraz bardziej ograniczano. Wolność była rzeczywiście jedyną rzeczą, którą pogardzali zarówno postępowcy, jak i konserwatyści. Socjalistom bardzo zależało na zapobieganiu strajkom przez państwowy arbitraż, to znaczy na tym, aby kolejny bogacz rozstrzygał pomiędzy bogatymi i biednymi. Domagając się, jak to nazywali, prawa do pracy, jednocześnie po cichu wyrzekli się prawa do zaprzestania pracy. Torysi popierali pobór, nie tyle po to, by bronić niepodległości Anglii, ale po to, by zniszczyć niepodległość Anglików. Liberałowie, rzecz jasna, byli zainteresowani głównie wyeliminowaniem wolności, zwłaszcza w odniesieniu do piwa i zakładów. Rzeczą niegodziwą było walczyć, a niebezpieczną choćby dyskutować, bo wspomnienie o jakimś pewnym i współczesnym fakcie mogło skończyć się procesem o zniesławienie. Wszystkie te drzwi, jedne po drugich, zatrzaskiwano nam przed nosem, gdy szliśmy zimnym i ponurym korytarzem postępu (wykładanym glazurowanymi płytkami); jedynie drzwi śmierci i rozwodu stały otworem, a raczej otwierały się coraz szerzej. Nie spodziewam się, że zwolennicy rozwodów przyznają, iż między tymi dwoma rzeczami jest jakieś podobieństwo. Jednak to przelotne porównanie nie pozostaje bez związku z tematem. Może im pomóc zrozumieć granice, w obrębie których nasze moralne instynkty pozwolą nam, nawet dla celów dyskusji, traktować to desperackie remedium jako coś zwyczajnie upragnionego. Rozwód jest dla nas w najlepszym przypadku porażką. Bardziej zależy nam na tym, by znaleźć i uzdrowić jego przyczynę, niż dopełnić jego skutków, a system, który doprowadza do wielu rozwodów postrzegamy tak, jak system, który doprowadza ludzi do topienia się i strzelania do samych siebie. Dla przykładu, najczęstszym chyba zarzutem wobec istniejącego prawa jest to, że ubodzy nie mogą z niego skorzystać. Jest to argument, którego normalnie słuchałbym ze szczególnym współczuciem. Choć jednak potępiłbym prawo, które jest luksusem, to moją pierwszą myślą byłoby to, że rozwód i śmierć są luksusami w dość dziwnym tego słowa znaczeniu. Nie użalałbym się nad biedakiem z powodu wysokiej ceny kwasu pruskiego albo dlatego, że wszystkie urwiska o odpowiedniej dla samobójstwa wysokości są prywatną własnością. Są inne wysokie ceny i głębokie przepaście, które zaatakowałbym jako pierwsze. Teoretycznie zgodziłbym się, że to, co dobre dla bogatych, jest też dobre dla biednych, ale moje pierwsze i najsilniejsze wrażenie byłoby takie, że kwas pruski nie jest dobry dla nikogo. Obawiam się, że pod wpływem nagłego impulsu chwyciłbym za poły fraka biednego urzędnika czy rzemieślnika, gdyby skakał on z Klifu Szekspira, nawet gdyby plaża w Dover pokryta była szczątkami książąt i bankierów, którzy rzucili się w dół.

Zgodzę się jednak całym sercem, że pod jednym względem kult rozwodu różni się od zwykłego kultu śmierci. Kult śmierci umarł. Ci, którzy w czasach mojej młodości byli młodymi pesymistami, są dzisiaj wiekowymi optymistami. A co ważniejsze, ów kult, nawet wówczas, gdy był żywy, był ograniczony. Dotyczył jednej kliki w obrębie jednej klasy. Znamy zasadę z dawnej komedii, że kiedy ubrana w biały atłas bohaterka dostawała obłędu, to obłędu dostawała także jej powiernica ubrana w biały muślin. Kiedy jednak na skutek tragicznego temperamentu ubrany w aksamit malarz popełniał samobójstwo, to nigdy nie sugerowano, że popełniający samobójstwo hydraulik powinien nosić sztruks. Nigdy nie utrzymywano, że pokojówka Heddy Gabler (4) musi umrzeć w męczarniach na dywanie (jakkolwiek ciężka musiała być jej służba) albo że kamerdyner pani Tanqueray (5) musi zgrywać głupiego Rzymianina i zginąć na ostrzu własnego noża do mięsa. Ten szczególny rodzaj zgrywania głupiego, rzymski bądź inny, był oligarchicznym przywilejem dekadenckiej epoki i jako taki zasadniczo wraz z nią odszedł. Pesymizm, który nigdy nie był popularny, nie jest już nawet modny. Całkiem inny los czekał ten drugi trend; inną, nieco posępną formę wolności. Jeśli rozwód jest chorobą, to nie jest już modną chorobą, jak zapalenie wyrostka, ale raczej epidemią, jak ospa wietrzna. Jak już zauważyliśmy, gazety i osoby publiczne robią wiele szumu wokół konieczności zapewnienia ubogim dostępu do rozwodów. Dlaczego jednak tak bardzo zależy im na tym, by mieli dostęp do rozwodów, a wcale nie na tym, by mieli dostęp do czegokolwiek innego? Dlaczego ci sami ludzie są zadowoleni, ba, niemal uszczęśliwieni, gdy biedak dostaje rozwód, a przerażeni, gdy dostaje alkohol? To, co się dzieje z jego pieniędzmi, to, co się dzieje z jego dziećmi, to, gdzie pracuje, to, kiedy przestaje pracować, jest w coraz mniejszym stopniu pod jego osobistą kontrolą. Biura pośrednictwa pracy, ubezpieczenia społeczne, pomoc socjalna i setki form policyjnej inspekcji i nadzoru zjednoczyły się, na dobre lub na złe, by związać go coraz mocniej z określonym miejscem w społeczeństwie. Jest coraz mniej wolny, by szukać nowej pracy; dlaczego jednak wolno mu szukać nowej żony? Coraz bardziej zmuszony jest do uznania muzułmańskich norm dotyczących alkoholu; dlaczego jednak tak bardzo ułatwia mu się ucieczkę od jego dawnych chrześcijańskich norm dotyczących seksu? Jakie jest znaczenie tej tajemniczej pobłażliwości, tej specjalnej licencji na cudzołóstwo i dlaczego ucieczka z żoną sąsiada ma być jedynym szczęściem, jakie mu pozostało? Dlaczego ma kochać tak, jak mu się podoba, skoro nie może nawet żyć tak, jak mu się podoba?

Odpowiedź jest taka, stwierdzam to z przykrością, że ta społeczna kampania opiera się u większości, choć żadną miarą nie u wszystkich jej uczestników, na zgubnej i pełnej samozadowolenia obłudzie. Niektórzy zwolennicy demokratycznego rozwodu są rzeczywiście zwolennikami powszechnej demokratycznej wolności, ale są oni wyjątkami; powiedziałbym, z całym szacunkiem, że są naiwniakami. Swoją wszechobecność w prasie i kręgach politycznych rozwody zawdzięczają motywowi dokładnie odwrotnemu do rozgłaszanego. Współcześni rządzący, którzy są po prostu ludźmi bogatymi, są rzeczywiście całkiem konsekwentni w swojej postawie wobec człowieka ubogiego. W tym samym duchu, w którym zabiera mu się dzieci pod pozorem porządku, zabiera mu się żonę pod pozorem wolności. To, co – wedle słów znanej komicznej piosenki – rozbija szczęśliwy dom, jest bardzo ostrożne, by nie rozbić znacznie bardziej nieszczęśliwej fabryki. Kapitalizm, rzecz jasna, toczy wojnę przeciwko rodzinie, z tego samego powodu, dla którego toczy wojnę ze związkami zawodowymi. Istotnie, tylko w tym sensie kapitalizm związany jest z indywidualizmem. Kapitalizm wierzy w kolektywizm dla siebie, a indywidualizm dla swoich wrogów. Pragnie, by jego ofiary były jednostkami czy też (innymi słowy) atomami. Słowo „atom”, w jego najbardziej oczywistym znaczeniu (które wcale nie jest oczywiste), można bowiem przetłumaczyć jako „jednostka”. Jeśli istnieje jakaś więź, jakieś braterstwo, jakaś społeczna lojalność albo domowa dyscyplina, dzięki którym ubodzy mogą pomóc ubogim, to owi wyzwoliciele z pewnością będą się starali rozluźnić tę więź albo znieść tę dyscyplinę w sposób bardzo liberalny. Jeśli istnieje takie braterstwo, to owi indywidualiści rozdzielą je na jednostki, czyli, mówiąc inaczej, rozbiją je na atomy.

Panowie współczesnej plutokracji wiedzą, o co im chodzi. Nie popełniają żadnego błędu; można ich oczyścić z zarzutu niekonsekwencji. Wiedzeni bardzo głębokim i precyzyjnym instynktem, rozpoznali w ludzkim domu główną przeszkodę na drodze do ich nieludzkiego postępu. Bez rodziny jesteśmy bezradni wobec państwa, które w naszych czasach jest państwem niewolniczym. Używając wojskowej metafory, można powiedzieć, że rodzina jest jedynym szykiem, który może odeprzeć szturm bogatych. Jest siłą, która formuje dwójki, tak jak żołnierze formują czwórki, i w każdym rolniczym kraju stoi na straży domów i pól, niczym piechota, która nie cofa się przed kawalerią. W jaki sposób owa siła to sprawia i dlaczego, spróbuję wyjaśnić w ostatnim z tych artykułów. Ale kiedy zostaje ona niemal stratowana pod kopytami pychy i przywilejów, jak w Polsce lub Irlandii, kiedy bitwa staje się najbardziej rozpaczliwa, a nadzieja najbardziej znikoma, wówczas ludzie zaczynają rozumieć, dlaczego ta szalona przysięga sięgnęła w swych początkach krańców świata; i dlaczego to, co mogłoby się zdawać ulotne jak wizja, zostało utrwalone jako ślub.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Według normandzkich źródeł Harold II (ok. 1022–1066) zanim został królem Anglii, złożył przysięgę na święte relikwie, że poprze roszczenia księcia Normandii Wilhelma do tronu angielskiego. Złamanie tej rzekomej przysięgi stało się pretekstem do normandzkiego najazdu na Anglię w 1066 roku.

(2) Chesterton napisał te słowa w czasie ostatniego wielkiego szturmu niemieckiego.

(3) Sir William Schwenck Gilbert (1836–1911) – dramaturg, librecista, poeta i ilustrator.

(4) Tytułowa bohaterka sztuki Ibsena.

(5) Bohaterka sztuki The Second Mrs. Tanqueray sir Arthura Wing Pinero (1855–1934).

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Zabobon rozwodu.